List 11.

Namiętność, namiętność... coś ty narobiła? 

Życie z tobą było dobre. Łatwiejsze niż kiedykolwiek, pełne emocji, pożądania. Przypominało nigdy niegasnący żar, wiecznie podsycany oddechem. Nie czułam się, jakbym spędzała z tobą czas z przymusu — łaknęłam cię tylko więcej. Dotyku. Uśmiechu. Kiepskich żartów. Dziwnego uczucia, pojawiającego się zawsze, gdy wracałeś do domu. I myślałam, że ty również tak miałeś.

Powróciłam do zespołu. Dogadywałam się z obecną tekściarką. Przykładałam dłoni do waszej przyszłości, by zawsze była jak najlepsza. Moim marzeniem stało się zrobienie legendy z tego, co kiedyś stworzyłam. 

Dopóki nie doszło do katastrofy. 

Trzy miesiące po niespodziewanych zaręczynach, nadeszły komplikacje. Coraz częściej skarżyłeś się na migreny, bóle w poszczególnych częściach ciała. Lekceważyłeś objawy... tak, będę ci to wypominała. Do końca swojego życia będę powtarzała przed snem, jakbyś leżał tuż obok „dlaczego mnie nie posłuchałeś?". Wiedziałeś, że to nie były zakwasy, ani wina pogody, ale mimo tego nie upewniłeś się u specjalisty, że wszystko było dobrze...

Dlatego upadłeś tamtego koncertu. Zemdlałeś przed tłumem ludzi, niemal na nich wpadając. Uderzyłeś głową w scenę, doznałeś wstrząśnienia mózgu. Doprowadziłeś mnie niemal do zawału serca, jak i chłopaków. Myśleliśmy, że to było straszne. Nie wiedzieliśmy, że piekło dopiero miało się przed nami otworzyć.

Ukrywałeś wyniki badań przed nami, tylko po to, by samemu nam wbić szkło prosto w oko. Za twoją namową, lekarz prowadzący nie zdradził nam stanu twojego zdrowia. Milczał, bo ty mu kazałeś. Skazałeś nas wszystkich na czekanie. Dawałeś złudną nadzieję, żeby ją następnie odebrać. 

Taka jest prawda. Gdybyśmy dowiedzieli się wtedy, to poczulibyśmy się lepiej. Mielibyśmy te dwa dni na wsparcie cię i jeszcze parę miesięcy. Jednak ty wolałeś poczekać.

Wyszedłeś ze szpitala kilka dni później. Wróciłeś do domu. Pamiętam, jak grzebałeś widelcem w makaronie. Jak milczałeś, gdy pytałam. Jak spuszczałeś pusty wzrok, ignorując mnie. Bladłeś, a ja gadałam i naciskałam. Bałam się o ciebie, rozumiesz teraz? Nie byłeś nigdy w tym sam. Ani nie będziesz. 

Tamtego wieczoru przy kolacji, zażądałeś pierścionka. Pierwsze co mi przyszło do głowy to romans. Byłam niemal pewna, że to przez stres z tym związanym, to się stało, ale potem zaprzeczyłeś. 

„Zaświeciłem się jak lampka". 

Czuję się zażenowana tym, że wtedy wybuchnęłam śmiechem. Uznałam to za żart, który naprawdę nie był śmieszny. Spoważniałam, a ty ciągnąłeś dalej. Łzy napływały mi do oczu...

... tak, jak teraz właśnie... 

... kiedy mówiłeś te okropne rzeczy. Miałam dostateczną wiedzę, by je zrozumieć i spodziewać się, co powodowały. Nie musiałam być po studiach medycznych, żeby skojarzyć fakty. A to niszczyło. 

„Dwa miesiące, góra trzy", oznajmiłeś. 

Dotknąłeś mnie, to było za dużo. Płakałam, ty razem ze mną. Kuchenny stół zalał się łzami. Dania wystygły. 

Tak to właśnie zapamiętałam. Twój wyrok śmierci.

PS: Czemu więc nie mogę umrzeć dziś, by być z tobą? 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top