List 10.

Mogłam spodziewać się wszystkiego. Płaczu. Krzyków. Rozmaitych wygibasów, będących parodią tańca. Tego, że twój głos mógł nie brzmieć najlepiej. Chłopaków, fałszujących na instrumentach. Końca świata. Każdej rzeczy, oprócz tej jedynej, którą wykorzystałeś. 

Najgorszy pomysł, a zarazem najlepszy, przyniósł pozytywną falę odzewu ze strony publiczności. Liczyłeś na to, prawda? Planowałeś zapewne miesiącami, rozmyślałeś się możliwe, że z milion razy, ale zaryzykowałeś. Posunąłeś się o kilkadziesiąt kroków naprzód, w czasie gdy „normalne" osoby robiły co najwyżej dwa. Do dziś intryguje mnie tamten wieczór, ten nieoczekiwany zwrot akcji...

Pamiętałeś to aż do końca. Słyszałam, że nawet przed odejściem, mówiłeś im o tym. Uśmiechałeś się dumnie, wspominałeś, nadając temu momentowi ciągle nowe życie. 

Nikt nie wątpi w to, że o tym właśnie śnisz każdej nocy. Wszyscy wierzymy, że było to najszczęśliwsze parę minut twojego istnienia. Moment, w którym doznałeś całkowitego uwolnienia z klatki swojego umysłu. To była twoja chwila zdobycia szczytu góry — sława jedynie ją dopełniała. 

Nie wierzysz w miłość, jednak to właśnie tam było. Nie chęć wspięcia się dalej, lecz zatrzymanie się i spojrzenie na wartości egzystencji. Potrzebowałeś tego. Potrzebowałeś mnie, mojego uczucia. Stabilizacji.

Włożyliście w koncert wiele energii i serca, zupełnie jakbyście grali za pierwszym razem. Porywaliście tłumy do śpiewu, kołysania się, a nawet płaczu. Nie byliście tą wersją siebie sprzed kilku dni. Przeszliście drastyczną przemianę na uroczystość swojego dziesięciolecia założenia zespołu.

Była też twoja mama. Jak zwykle urocza, piękna, dumna ze swojego „małego" syna. Pomimo tego, że nie znała mnie dobrze, to nie pozwalała mi stać samej za kulisami. Obydwie z tekściarką mi towarzyszyły — członkini zespołu nie była taka zła, jak mi się wydawała. Polubiłam ją. Brakowało mi natomiast twojej dziewczyny spośród nas stojących. Potem dowiedziałam się dlaczego. 

Pierwszy raz na scenę wezwał mnie Krzysiek. Docenił moje zasługi za cztery lata, wręczył bukiet róż. Przytuliliście mnie, lecz nie odszyfrowałam za tym podstępu. Zachowywałeś się... normalnie tak jak zawsze. Wszyscy z waszej piątki. 

Zaśpiewaliście piosenki, które napisałam. Brzmiały lepiej, niż na płycie, a ja ledwo wstrzymywałam łzy. Udało mi się stworzyć coś, co spodobało się innym. Spełniłam twoje marzenie i w jakimś najmniejszym stopniu także swoje. Patrząc na was, na wasze postępy, czułam się dumna, że mogłam, choć na sekundę być w zespole. Za to jednak nigdy nie podziękowałam, bo cały czas wierzyłam, że to nie był TEN czas... Za wcześnie było dziękować, to nie był jeszcze koniec.

Cover utworu, który zapewnił ci zwycięstwo w programie, zbił mnie z nóg. Nie kołysałam się w rytm muzyki. Zwyczajnie stałam, pośród dryfujących ciał. Nuciłam razem z tobą, cicho, spokojnie, by nikt nie usłyszał. Pochłaniałam każde słowo i je interpretowałam na swój własny sposób. Stan Nirvany był niedaleko, tuż za rogiem, kiedy twój głos zamilkł. Instrumenty nie przestały grać. 

Podszedłeś do mnie. Nic nie powiedziałeś, tylko pociągnąłeś za rękę i poprowadziłeś do mikrofonu. Pierwszą moją myślą było zmuszenie do przemówienia, improwizowanie. Nie pozwoliłeś mi pytać. Twój gest, uklęknięcie, żar w oczach, otumaniły mnie. Pierścionek z dużym szafirem odciął mi język, nie mogłam się ruszyć. A ty uznałeś to za „tak".

Do dziś nie rozumiem... Dlaczego ja? Skąd ten pomysł przyszedł ci do głowy? 

Pocałowałeś mnie wtedy po raz pierwszy. Delikatnie. Odwzajemniłam się, bo co innego mogłam zrobić? Zaryzykować, by rozdrażniony tłum wbił mi widły w plecy? 

Nie dałeś mi wyboru. Sam podjąłeś w egoistyczny sposób decyzję, wykorzystując moją sytuację. Zrobiłeś to wtedy pierwotny raz, a później to ciągnęło się za tobą. Wciąż władałeś światem, rozstawiałeś po kątach, nie licząc się ze mną. To nie o to chodzi w związku, wiesz?

Nie znaliśmy się naprawdę. I nigdy nie było nam dane się poznać.

PS: Doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Twoja miała dwanaście.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top