Po; Mitchell Martinez
#ListaUmierania
12k słów
***
Twarde serce jest łatwiej złamać, niż to miękkie.
Dni zlewają mu się w jedną całość. Popada w tak przerażający letarg, że sam już nie wie, który jest dzień tygodnia, kiedy ostatni raz coś zjadł i poszedł się umyć. Nie pamięta również, kiedy ostatni raz nie został wybudzony w środku nocy z koszmarów, ani kiedy ostatni raz udało mu się zasnąć przed godziną czwartą trzydzieści sześć. Zwykle zasypia około piątej dwanaście.
Hailey przychodzi dwa razy dziennie, pierwszy raz zawsze o ósmej trzydzieści; ani minuty później, ani minuty wcześniej. Następnie wpada do niego po pracy i zajęciach; czasami jest to piętnasta, czasami siedemnasta, a innym razem dwudziesta. Nie ma wątpliwości, co do tego, że boi się, iż jeżeli pewnego dnia nie uda jej się przyjść, natknie się na jego martwe, naćpane lekami lub zwyczajnymi dragami, ciało. Współczułby jej, gdyby miał na to siłę. I czuł cokolwiek oprócz niewyobrażalnej tęsknoty oraz gniewu i obrzydzenia wobec samego siebie.
Kiedy dziewczyna puka do jego drzwi, mamrocze pod nosem niezrozumiałe "właź", którego ona pewnie nawet nie słyszy i nie rozumie, ale nie jest w stanie aktualnie się tym przejmować. Nie śpi już od na oko trzynastu minut, więc jego sen trwał około trzech godzin i pięciu minut. Tak jak zawsze - wybudziły go koszmary i poczucie winy.
- Jak się dzisiaj czujesz? - pyta, rozsuwając rolety. Odwraca się po chwili w jego stronę z irytującym, jak dla niego, uśmiechem i podchodzi do jego łóżka, a następnie kuca przy nim i odgarnia czarne, już zdecydowanie przydługie, przetłuszczone kosmyki pokręconych i skołtunionych włosów.
- Kiedy przestaniesz o to pytać? - zadaje pytanie, zirytowany podnosząc się do siadu. - Dokładnie tak, jak wczoraj, dwa dni temu, czy miesiąc temu.
- Mitch... - szepcze zrezygnowana dziewczyna, siadając obok niego. Chwyta jego rękę i gładzi jej wierzch. - Minęło już tyle czasu, proszę, daj sobie szansę.
Chłopak ma ochotę odpowiedzieć w końcu szczerze, pierwszy raz od siedmiu miesięcy i dwudziestu trzech dni. Ma ochotę odpowiedzieć, że wcale nie zasługuje na szansę, ale tego nie robi. Nie powinien dodatkowo jej obarczać, skoro i tak robi dla niego tak wiele.
Zamiast tego splata ich palce razem i milczy, a dziewczyna wzdycha lekko i próbuje pociągnąć rozmowę o czymś innym, ale kiedy on dalej się nie odzywa wstaje, żegnając go długim pocałunkiem w policzek, a na odchodne mówi jeszcze:
- Umyj się, proszę. Wpadnę po Ciebie o siedemnastej. Wychodzimy wszyscy do klubu, jest piątek.
Jest trochę wdzięczny, że wspomniała, który jest dzisiaj dzień tygodnia.
**
Początkowo Mitchell myśli, że to tylko sen - wtedy, kiedy widzi martwą już Daphne. Cały ten haos, ludzie i krzyki go przerażają. Najpierw widzi lekarzy zgromadzonych wokół Daphne, a dopiero po chwili, kiedy nikt mu nie odpowiada, przepycha się i ją zauważa.
Bladą, cichą i martwą.
Tak naprawdę wcale nie wygląda na martwą; bardziej jakby spała. Dzięki temu przez chwilę się uspokaja, później jednak widzi prostą linie, nieporuszającą się klatkę piersiową oraz zrezygnowane i współczujące miny lekarzy.
Nie reaguje od razu. Właściwie nie do końca wie, co się tak naprawdę dzieje. Ma wrażenie, że to tylko jego wyobrażenie, sen. Powtarza sobie, że to się wcale nie dzieje, że ona ciągle żyje.
Dotyka jej ręki i powtarza jej imię, ale ona nie reaguje. Nie otwiera oczu, nie odpowiada. Linia dalej pozostaje prosta, a lekarze mówią, że im przykro, ale nic nie byli w stanie zrobić. Nie słucha ich, dalej próbuje.
(Daphne?Daphne?Daphne?Daphne?)
Naprawdę myśli, że to sen. Właśnie to sobie wmawia; to sen w wyniku przemęczenia, to tylko koszmar, który zaraz się skończy.
(Daphne?Daphne?Daphne?)
Jednak kiedy mijają kolejne dni, a on dostaje dokładną datę pogrzebu, zdaje sobie sprawę, że to nie on śni, a Daphne.
(Daphne?Daphne?)
Jednak w jej przypadku nie ma szansy na wybudzenie się z koszmaru.
(Daphne?)
***
Tego dnia - zanim spełni prośbę Hailey i pójdzie się umyć, bo wie, że jest jej winny chociażby to - udaję mu się wstać i zrobić sobie śniadanie. Dopiero wtedy odczuwa głód, który go ciążył od paru dni. Hailey na początku robiła mu coś do jedzenia, ale kiedy zauważyła, że i tak ich nie jada i sama wyrzuca przyrządzone przez siebie jedzenie - zrezygnowała. Zamiast tego zaczęła kupować mu obiady-lub-kolację, które przywoziła, kiedy przyjeżdzała drugi raz w ciągu dnia i jedli je razem. Czasami nawet z nią rozmawiał.
I na początku naprawdę myśli i ma nadzieję, że ten dzień będzie w porządku, że może dzisiaj coś się zmieni.
Ale kiedy około szesnastej chce się przebrać i czekać w spokoju na Hailey, w szafie znajduje jeden, źle poskładany sweter, należący do Daphne, którego jakimś cudem zapomniał schować do wielkiego pudła ze wszystkimi jej rzeczami, upchanego na dnie szafy.
Przyciąga go do siebie, wdychając jej słaby zapach. Ponieważ dalej nią pachnie, pomimo tak długiego czasu. Nie tak mocno, jak mógłby pachnieć, gdyby dopiero co go zdjęła, rzucając w pierwsze lepsze miejsce.
To już mocno wyblakły zapach. Tak naprawdę ktoś obcy mógłby go nawet nie wyczuć, on sam ledwo może to zrobić. W końcu leży tutaj już tyle czasu, że to nic dziwnego. Prawdopodobnie powinien go wyprać, zdecydowanie powinien. Doskonale zdaje sobie jednak sprawę z tego, że wcale nie ma zamiaru tego robić. Gdyby to zrobił, utraciłby kolejną jej cząstkę.
A wtedy, kiedy rozwija sweter, wypada pierścionek, który schował gdzieś lata temu. To nie tak, że kompletnie o nim zapomniał - po prostu podczas tego wszystkiego, co się wydarzyło, oświadczyny przestały grać pierwszą rolę w ich życiu.
Bo nie mogli razem stworzyć przyszłości, jeśli jedno z nich nie przeżyłoby jutra.
Orientuję się nagle, jak mało mu jej zostało. Z dnia na dzień ma jej coraz mniej, aż w końcu nic mu już nie zostanie.
Jej zapach kompletnie zniknie, aż w końcu wypierze również ten sweter. Jego wspomnienia zaczną blednąć. W końcu zapomni wszystkich tonacji jej głosu. Zapomni, jak marszczyła brwi w zdenerwowaniu, a jak robiła to w skupieniu lub jak jej oczy czasami rozszerzały się w zdziwieniu. Zapomni jej uśmiechu, zapachu, głosu, śmiechu - zapomni wszystkiego.
Tak bardzo tego nie chce, że sam już nie wie, dlaczego dalej tutaj jest i się stara.
Pierwszy raz od tygodnia uchodzi z niego płacz, zamiast suchego szlochu, z powodu odwodnienia.
„Teraz, jutro, zawsze" wygrawerowane w wewnętrznej części obrączki nagle zdaje się wykluć również w jego sercu.
(A później... później się zestarzejemy; razem. Będziemy starzy i nudni, ale szczęśliwi.)
Ale jutro nie nadeszło, ponieważ nie mieli wystarczająco czasu.
***
Nie chce iść na pogrzeb, ale wie, że musi; a przynajmniej tak wypada.
Mitchell nienawidzi pogrzebów. W życiu widział ich już tyle, że nie jest w stanie tego policzyć.
Odchodziły od niego zarówno te znajome osoby - te które po prostu znasz, może nie są dla ciebie niesamowicie ważne, ale ich odejście coś w tobie wywołuje - te praktycznie obce, ale również te, które były dla niego całym światem.
Największym ciosem jest jego mama i Daphne. Dwie najważniejsze osoby w jego życiu.
Jego matka zmarła po długoletnim leczeniu i pewnie powinien być przygotowany, ale nie był. Nigdy nawet by o tym nie pomyślał.
Daphne śmierć z kolei również nie przyszła nagle i niespodziewanie, ale jej choroba przyszła z dnia na dzień - cóż przynajmniej w przenośni.
Mitchell nie wie, czy kiedykolwiek to zaakceptuje. Zapewne nie. Nawet w tym momencie, ubierając się na jej pogrzeb, mówi sobie, że to nie jest prawda.
Ma wygłosić przemówienie. To z początku go przeraża, ale kiedy ostatecznie staje przed tymi wszystkimi ludźmi, to nie wydaje się takie ciężkie.
- Jedna z naszych pierwszych rozmów była o naszych lękach. Powiedziałem ci, że najbardziej boję się śmierci, a ty zapytałaś się mnie, co tak naprawdę mnie w niej przeraża. Wtedy nie wiedziałem, co ci odpowiedzieć. Nigdy ci tego nie powiedziałem, ale później nie mogłem przestać o tym myśleć. Teraz wiem - mówi, przymykając na chwilę oczy i biorąc uspokajający wdech. - Nie chodzi o samą śmierć. Chodzi o to, że wiesz, że już nigdy nie będzie tak samo. Ty już nie będziesz taki sam. Że dni będą płynąć o wiele wolniej, niż dawniej, a niektóre zimy będą wydawać się nieskończone. Bo ciągle będzie ci zimno. Że kiedy obudzisz się w środku nocy i przypomnisz sobie o ich śmierci, sam będziesz miał ochotę umrzeć. Że może już nigdy się do ciebie nie odezwą, nie wysłuchają cię, nie zagrają ci na pianinie Peculiar World, a ty i tak nie będziesz w stanie zapomnieć tego brzmienia, ale żadna wersja nigdy nie zabrzmi tak, jak brzmiała ta, którą ci grali. Że biały kot już nigdy nie będzie po prostu białym kotem, a to jedno imię nie będzie już nigdy zwykłym imieniem. Że noce będą zimne i samotne, a dni nieznośne i pochmurne. Że słońce będzie zawsze świecić zbyt jasno, bo jak może świecić tak jasno, kiedy przed chwilą ktoś umarł? Że niektóre słowa i rzeczy będą należeć tylko do tej osoby. Że malinowa herbata i tosty pokrojone w trójkąty już nigdy nie będą smakować tak samo, a papierosy, szpital i krew będą kojarzyć ci się ze śmiercią bardziej, niż kiedykolwiek. I że już do końca życia będziesz budził się ze świadomością, że straciłeś coś tak ważnego, ale nie jesteś w stanie już tego odzyskać. - Przełyka gorzko ślinę. - To jest przerażające. I wtedy już tak po prostu wiesz.
Jej ciało w trumnie nie wywołuje u niego smutku, złości, czy nagłego zrozumienia. Wywołuje jednak uczucie dziwnej pustki, ponieważ naprawdę nie chce, aby to była prawda, więc po prostu udaje, że tak nie jest.
Mitchell jednak wie, że najgorsze dopiero przyjdzie z czasem; to nagłe zrozumienie i wyjście z szoku.
I ma rację.
***
Kiedy godzinę później przychodzi po niego Hailey, jest już ubrany i generalnie gotowy do wyjścia.
Dziewczyna przygląda mu się dokładnie i wzdycha lekko i dosyć smutno. Mitchell może się domyślić dlaczego; wygląda okropnie. Pomimo umycia się, ubrania i zjedzenia normalnego śniadania dalej nie jest z nim najlepiej. Jest pewny, że schudł kolejne kilka kilo, ostatnio (od jakiś siedmiu miesięcy i dwudziestu trzech dni; w dodatku, gdyby nie Hailey to sam nie wie, czy w ogóle jeszcze by żył) mało jada. Ma przekrwione i podpuchnięte oczy, oprócz tego zdobią je fioletowe sińce.
Mitchell sam nie wie czy potrafi, jest w stanie oraz czy w ogóle chce normalnie funkcjonować. Raczej nie bardzo.
Jeśli Hailey to zauważa, nie komentuje tego, za co jest jej dozgonnie wdzięczny.
- Wezwę taksówkę, pada - mówi dziewczyna i przepycha się koło niego, wchodząc do mieszkania. Jeśli Mitchell ma być szczery, nawet nie zauważył, że dzisiaj pada, więc tylko mamrocze w jej stronę szybką zgodę i siada obok niej na kanapie.
Hailey dzwoni na odpowiedni numer i po chwili kończy rozmowę, mówiąc mu, że będzie za piętnaście minut. Rozgląda się po pomieszczeniu i krzywi się na wszechobecny nieporządek.
- Kiedy tutaj ostatnio sprzątałeś? - pyta niezobowiązująco, a on odpowiada wzruszeniem ramion. - Poważnie, Mitchell.
- Och, no nie wiem, przychodzisz tutaj codziennie, więc chyba najlepiej powinnaś wiedzieć, że jakieś siedem miesięcy temu, prawda? - warczy. Dziewczyna zaciska usta i odwraca głowę, a chłopak orientuje się co zrobił i wzdycha, opierając łokcie na kolanach. - Przepraszam, nie chciałem - mamrocze.
- W porządku - odpowiada od razu dziewczyna, chociaż oboje wiedzą, że absolutnie nie jest w porządku.
Nic nie jest w porządku, już od bardzo dawna.
Siedzą chwilę w ciszy.
- Muszę się napić. - Spogląda na nią kątem oka, zauważając lekkie przytaknięcie. - Kto będzie?
- Cała nasza paczka - mówi dziewczyna. - Oprócz Theo, on... - przerywa na chwilę niepewna - Theo wyjechał.
- Wyjechał? - pyta, unosząc brwi. Dziewczyna kiwa głowa. - Gdzie? I kiedy?
- Dwa miesiące temu, do nowego jorku. Nie dawał sobie tutaj rady. Wiesz, z tym wszystkim.
- Dwa miesiące temu? - Mruga kilka razy zaskoczony. - Dlaczego się ze mną nawet, kurwa, nie pożegnał?
- Chciał. - Odwraca wzrok. - Chciał pożegnać się z nami wszystkimi, zobaczyć nas wszystkich, ponieważ możliwe, że nigdy nie wróci.
- Więc co go powstrzymało, żeby pożegnać się też ze mną?
- Ty - odpowiada cicho. - Jako jedyny nie przyszedłeś. On... on kazał ci przekazać, że będzie za tobą tęsknił i że jeżeli kiedyś będziesz chciał porozmawiać, to możesz dzwonić lub pisać.
Mitchell orientuję się, że nie pamięta praktycznie niczego z ostatnich siedmiu miesięcy i nawet nie chce sobie wyobrażać, ile go ominęło i jak kiepskim jest przyjacielem. Zamiast tego przyciąga Hailey do siebie, a ona przytula się do niego mocno, drżąc. Mitchell zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo ostatnio tego potrzebował.
***
Chce, żeby było w porządku. Naprawdę tego chce. Chce móc wstać i zjeść normalne śniadanie, posprzątać cały ten burdel, który zrobił w mieszkaniu. Chce ponownie zacząć korzystać z życia i wychodzić z domu. Chce rozmawiać z ludźmi, tak jak to robił dawniej.
I chce zobaczyć Daphne, jego piękną Daphne, ale tego, kurwa, nie może. Nie może i już nigdy nie będzie mógł.
To takie niesprawiedliwe, mówi sobie w myślach. To niesprawiedliwe, że wszystko ciągnie się dalej, ale tym razem dzieje się to bez niej u boku.
To nie tak, że Mitchell myśli, że życie jest piękne i kolorowe, ale zwyczajnie nie potrafi zrozumieć. Nie potrafi zrozumieć tego wszystkiego.
Nie rozumie, dlaczego to wszystko mu się przytrafia. I dlaczego to się przytrafiło Daphne.
Mitchell nie może pozbyć się wrażenia, że to on powinien być na jej miejscu. Daphne nie zasługiwała na śmierć; i co więcej, wcale tej śmierci nie chciała. Wręcz przeciwnie, chciała żyć. Chciała żyć i się tym życiem cieszyć.
Mitchell z kolei, choć zapewne nikt tak naprawdę tego nie wie, a przynajmniej on sam ma taką nadzieję, był jej zupełną odwrotnością; chciał - i dalej chce, pewnie nawet bardziej, niż wcześniej - żeby to wszystko się skończyło.
To niesprawiedliwe, że ludzie, którzy chcą żyć, i którzy to życie kochają, umierają, a ci, którzy go wcale nie chcą oraz tego życia nienawidzą, są do niego zmuszeni.
To niesprawiedliwe, że ktokolwiek z nas jest zmuszony do tego cierpienia.
Tego dnia upija się w samotności, nie mogąc znieść otaczającej go rzeczywistości i tej, zżerającej go od środka, pustki oraz samotności.
Wcale jednak nie czuje się dzięki temu lepiej.
***
Deszcz kapie na szyby taksówki, kiedy podjeżdżają pod klub i wysiadają z auta, uprzednio płacąc kierowcy. Schodzą po schodach i wchodzą do środka klubu, a do Mitchella od razu dociera zapach potu, alkoholu, papierosów, na co krzywi się w niesmaku. Tak dawno nie był w jakimkolwiek klubie, że zapomniał już, jak to jest.
Po chwili jednak orientuję się, że nawet nie pamięta, kiedy ostatnio w ogóle wyszedł z domu.
Hailey prowadzi go w stronę jednej z loży, gdzie siedzą już wszyscy ich znajomi. Po chwili zauważa, że jednak nie ma Bethany i przypomina sobie, że Hailey mówiła coś o tym w taksówce. Więc najwyraźniej przyszli ostatni.
- Wow. - Jako pierwszy odzywa się Timothy. Wygląda o wiele gorzej, niż te kilka miesięcy temu. Ma podkrążone, zaczerwienione oczy, jakby nie spał tej nocy. Jego włosy nie wyglądają już tak miękko i miło, jak kiedyś. Wygląda prawie choro. Mitchell czuje bolesne ukłucie w sercu na ten widok. - Nie spodziewałem się, że faktycznie Cię dzisiaj zobaczę. - Posyła mu lekki uśmiech, który próbuje odwzajemnić, ale sam już nie wie, czy mu wychodzi.
- Tak, ja też - odpowiada prosto.
Timothy przesuwa się trochę, a on siada obok niego. Hailey siada na kolanach Seamusa i całuje go szybko w usta. Mitchell marszczy brwi i zastanawia się przez chwilę, ile jeszcze nie wie.
Nie wini za to nikogo, to on jest gównianym przyjacielem, w żadnym wypadku nie jest to ich wina.
Rozgląda się szybko po reszcie i stwierdza, że każdy z nich się zmienił, chociaż trochę. I to pewnie, przede wszystkim, zmiana wewnętrzna, a nie zewnętrzna. Co on, oczywiście, ominął.
Seamus ma czerwone pasemka, w swoich blond włosach, a on jest przekonany, że to wpływ Hailey. Oprócz tego nie zmienił się wiele. Trochę inaczej się ubiera, a jego włosy są chyba bardziej zadbane, niż wcześniej. Kiedy patrzy na Hailey i uśmiecha się do niej, to na pierwszy rzut oka wydaję się, że wszystko jest u niego w porządku. Później jednak odwraca od niej na chwilę wzrok, aby odpowiedzieć ma kogoś pytanie, a w jego oczach migocze obojętność i nutka żalu.
Blaise wydaję się w porządku. Naprawdę w porządku. Praktycznie się nie zmienił, może trochę mu podrosły włosy. Oprócz tego najwyraźniej dalej jest nieznośnie bogaty, co mówi chociażby sam jego ubiór i styl bycia. Zauważa mały kolczyk, ze srebra, w jego lewym uchu, którego nigdy wcześniej tam nie zauważył. Musiał je przebić niedawno. Kiedy spogląda w jego stronę, uśmiecha się lekko i niepewnie.
Nancy i Ben dalej są nudną, przesłodzoną, kochającą się parą, która momentami ma swoje jazdy. Jest w stanie to stwierdzić już po jednym spojrzeniu, kiedy Nancy zabiera swojemu partnerowi drinka, a on mówi coś, co z ruchu warg można wyczytać jako "Kurwa Nancy, to było moje", ale łatwo da się w jego oczach zauważyć czułość, miłość i wierność, kiedy na nią patrzy. Czasami nawet im tego zazdrości.
Melanie wciąż jest cichą, piękną i niepewną siebie dziewczyną, która czeka na swoją jedyną, prawdziwą miłość. Mitchell sądzi, że jest naiwna, ale nie zamierza mówić tego głośno. Jej kasztanowe włosy są pofalowane, dokładnie tak, jak zawsze. Mitchell zauważa, że znacząco schudła, ale kiedy postanawia się do niej odezwać i zapytać, czy wszystko w porządku, zaczepia go Timothy.
- Idziesz ze mną po whiskey? - pyta. Mężczyzna kiwa twierdząco głową i wstaje, podążając z nim do baru.
Timothy zamawia im jakiś alkohol, nawet nie wie jaki dokładnie, oprócz tego, że to whiskey, ponieważ postanawia rozejrzeć się po klubie. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło, dalej jest ładny i głupio drogi, a ludzie tańczący do muzyki najwyraźniej nie mają co robić z pieniędzmi. Są beztroscy, młodzi, chcą zwyczajnie żyć i się bawić, dopóki mogą. Zazdrości im. On sam już nie tak potrafi.
Młody brunet stawia przed nim szklankę z ciemnym alkoholem i lodem. Nawet nie zastanawia się nad tym za bardzo i przykłada szło z trunkiem do warg, przechylając szklankę. Alkohol rozpala mu przełyk. Uznaje to za dosyć przyjemne i bierze kolejnego łyka. Nawet nie wie, kiedy napój znika, a on zamawia kolejny.
- Wiesz, że zimna temperatura przytępia smak i aromat whiskey? - pyta, spoglądając na niego kątem oka. Timothy unosi brew i patrzy nieufnie w stronę szklanki.
- Cóż, nie, nie wiedziałem - odpowiada lekko.
- Daphne mi to powiedziała. - Upija kolejny łyk. - Wcześniej też nie wiedziałem.
Timothy milczy, odwracając wzrok. Następną kolejkę zamawia bez lodu.
***
Pamięta pierwszy dzień, kiedy obudził się bez niej obok.
Jest cicho, zbyt cicho. I ta cisza trochę uświadamia mu, że jej tutaj nie ma. W mieszkaniu, w mieście, kraju. Życiu.
Nie daje sobie tego wbić do głowy. To był po prostu zły sen, myśli. Daphne zaraz tutaj wróci i uśmiechnie się tak, jak każdego ranka.
Myśli, że zaczną dzień razem, tak jak zawsze. Mitchell czasami wstaje wcześniej i idzie na balkon zapalić papierosa, a Daphne wytyka mu, że palenie jest niezdrowe. Wtedy Mitchell odpowiedziałby jej, że picie litrami kawy jest równie szkodliwe, a tego mu nie wytyka. Daphne przewróci oczami i powie, że nawet nie powinien tego porównywać. Położy się obok niego na brzuchu, opierając głowę, na jednej z ugiętej w łokciu ręki.
Mitchell bierze wdech i nasłuchuje dźwięku kroków na podłodze, czajnika lub puszczanej w kranie wody. Zamiast tego wszystkiego słyszy tylko dźwięk samochodów z ulicy, płacz dziecka oraz deszcz, uderzający o szybę. Wszystko, ale wciąż żadnego znaku świadczącego o obecności Daphne.
Daphne uśmiechnie się do niego, tak pięknie, jak zawsze. Jak słońce, a on pomyśli o tym, jak bardzo ją kocha. Boże, tak bardzo, że sam w to nie wierzy. I pomyśli o tym, że kiedy Daphne już wyzdrowieje, wyjadą gdzieś razem. I wszystko będzie dobrze, w końcu, po tak długim czasie, będzie tak, jak powinno być.
Wydech. Jest cicho. Za cicho. Dlaczego jest tak, kurwa, cicho?
Powie jej, żeby się tak głupio nie szczerzyła, a ona zamiast tego uśmiechnie się jeszcze szerzej i przewróci oczami, a on mimo to wsadzi jej kosmyk włosów za ucho, z dziwnie czułym spojrzeniem.
Wdech. Drzwi od mieszkania się otwierają, słychać kroki i ciche przekleństwo.
Będą siedzieć tak przez jakiś czas w ciszy, aż Daphne nie zaśmieje się z niego, z tego, jak miękki się stał, a on wytknie jej, że to tylko i wyłącznie jej wina, że to przez nią.
Wydech. Więc to jednak był sen, Daphne tylko gdzieś na chwilę wyszła. W porządku, niepotrzebnie panikował.
A później wstaną razem. Daphne zrobi tosty i pokroi je w trójkąty, a on zrobi sobie kawę, a jej tą cholerną, owocową herbatę. Oboje będą udawać, że kroi tosty w trójkąty całkowicie przypadkiem.
Wdech. Kroki się nasilają, a ktoś chwyta za klamkę.
Zjedzą razem śniadanie. Daphne będzie marudzić na jego zbyt mocną kawę, a on na jej zbyt drogą, zwyczajną herbatę. Daphne będzie uśmiechać się głupio i denerwująco znad kubka, a on przewróci znowu oczami i powie, żeby się uspokoiła. I pomimo tego, jak bardzo się nawzajem denerwują oboje będą wiedzieć, że się kochają. Może nawet mocniej, niż kilka minut wcześniej. Tosty pokrojone w trójkąty będą leżeć na talerzach, kiedy nawzajem będą wypominać sobie błędy i z siebie żartować; i obydwoje będą wiedzieć, że jest to tylko ciche, niewypowiedziane „kocham cię, zawsze". Później, kiedy skończą jeść, posprzątają po sobie. A następnie zaczną razem nowy, dobry dzień, bo jak mógłby być zły skoro dalej siebie mają?
Wydech. Drzwi się otwierają, ale zamiast Daphne, wchodzi Hailey.
***
Nie wie, która jest godzina, kiedy postanawia wrócić do domu. Nie robi tego zresztą przypadkowo. Jest pijany - podobnie, jak cała reszta - i pewnie zostałby jeszcze dłużej, ale w pewnym momencie wydaje mu się, że widzi gdzieś w tłumie Daphne. Już ma zamiar do niej iść, kiedy dziewczyna odwraca się w kogoś stronę, zauważa, że to wcale nie jest Daphne.
Ponieważ Daphne nie żyje. I to uderza w niego tak nagle, zupełnie niespodziewanie, że po chwili już sam nie wie, co dalej robi na tym świecie.
Więc zabiera kurtkę i ma zamiar wyjść, wrócić do domu i modlić się, żeby już nigdy się nie obudził. Nie chce się budzić, ponieważ czuje, że nie ma po co.
Kiedy jest już na zewnątrz, oddychając ciężko, wyjmuje trzęsącą się dłonią telefon z kieszeni, w zamiarze zadzwonienia po taksówkę, ale wtedy dogania go Timothy. Patrzy na niego zmartwiony. I zmęczony. Okropnie zmęczony, a go ponownie dopadają wyrzuty sumienia.
- Wszystko w porządku? - pyta.
- Tak, wszystko w porządku - odpowiada wymijająco. Timothy kręci lekko głową ze smutkiem i wyciąga w jego stronę paczkę fajek i zapalniczkę, wzdychając lekko. Mitchell bierze jednego i po chwili zaciąga się z wdzięcznością. - A ty? Czy wszystko u ciebie w porządku?
- Daj spokój, Mitchell. Przecież doskonale wiesz, jak jest. - Sam zapala jednego papierosa i chowa paczkę z powrotem. - Jestem pewien, że u mnie jest lepiej, niż u ciebie. Mogłem to stwierdzić od razu, kiedy cię zobaczyłem. Co wcale nie zmienia faktu, że u każdego z nas nie jest ostatnio łatwo - kontynuuje spokojnie. Nie wydaje się pijany, można to stwierdzić jedynie po oczach i po braku tego jego cholernego tiku nerwowego - stukanie podeszwą buta o chodnik, w tylko sobie znanym rytmie - o którym wie tylko kilka osób, a który on sam ma tylko po alkoholu. - Mogę jednak tylko się domyślać, jak u ciebie jest. Nie widziałem cię w końcu od, chyba nawet ponad, siedmiu miesięcy, co zresztą mówi samo za siebie.
- Radzę sobie.
- I tak ci nie wierzę.
Chwilę stoją w ciszy, wypalając papierosy. Mitchell dzwoni w końcu po taksówkę, a Timothy czeka z nim, wyjmując kolejny wyrób tytoniowy. To trochę niepokoi Mitchella, ponieważ chłopak wcześniej brzydził się papierosami, ale ostatecznie nie komentuje tego. Taksówka przyjeżdża kilka minut później, a oni żegnają się szybko.
- Ona nie chciałaby, żebyś to ze sobą robił, Mitchell - odzywa się na odchodnym chłopak.
- To i tak bez znaczenia, prawda? - odpowiada szorstko. - W końcu i tak jej już tutaj nie ma.
Timothy wzdycha smutno i milczy, a kiedy Martinez chcę się odwrócić i wsiąść do taksówki, ze zirytowanym kierowcą, on odzywa się ponownie:
- Dobrze było cię zobaczyć. Dzwoń, jeśli czegoś potrzebujesz. - Jego głos jest tak cichy, że ledwo go słychać. - Dalej jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Mitchell. Mimo wszystko.
Czarnowłosy kiwa tylko głową i wsiada do taksówki, podając swój adres.
Tej nocy leży, wpatrując się w wolną połowę łóżka, a alkohol, tęsknota lub oba jednocześnie, sprawiają, że ma wrażenie, jakby dalej mógł poczuć jej zapach, a ona była tuż obok niego, wpatrując się czekoladowymi tęczówkami, mieniącymi się na złoto w blasku księżyca.
***
Moment, w którym wszystko przestaje mieć dla niego sens, wcale nie nastąpił wraz ze śmiercią Daphne; być może wtedy się pogłębił.
Te wszystkie uczucia - strach, samotność, pustka, czy złość - zakorzeniły się w nim już we wczesnym dzieciństwie.
Może, kiedy widział, jak ojciec maltretuje jego mamę, na jego oczach, a on nawet nic nie mógł zrobić? Może, kiedy słyszał jej płacz nocami? Może, kiedy jego ojciec pierwszy raz uderzył niego, zamiast niej? Może, kiedy odszedł od nich na dobre? Może, kiedy widział pogarszający się stan psychiczny - a po jakimś czasie również fizyczny - jego matki.
A może to po prostu było?
Może po prostu był zepsuty i nikt, ani nic nie mogło tego naprawić. Ponieważ to, że był zepsuty, było z nim od zawsze.
Nienawidził tego, jaki jest. Daphne jednak to wcale nie przeszkadzało, może sama była trochę zepsuta.
Nigdy nie próbowała go naprawić, a on nigdy o to nie prosił. Była przy nim, nieważne, jaki był. Kochała go, takiego jakim jest. Pomagała mu i go wspierała, ale nie wywierała na nim presji.
A teraz Daphne odeszła. Być może zepsuł się po tym jeszcze trochę bardziej, więc jak wiele jeszcze pozostało mu do całkowitego i nieodwołalnego zepsucia?
***
Mitchell właściwie sam nie wie, jak to się dzieje, ale dwa dni później sam z siebie postanawia wstać z łóżka i spróbować poskładać swoje życie. Być może zmusza go do tego fakt, że zdaje sobie sprawę, że pieniądze, które zostawiła mu matka, zapewne nie wystarczą do końca życia. A może to przez ostatnią rozmowę z Nelsonem. Sam nie wie.
Ma wrażenie, że ostatnio praktycznie niczego już nie wie.
Ale tego dnia wstaje i udaję mu się to zrobić, jeszcze zanim przyjdzie Hailey. Mało spał. Tak, jak przez cały czas ostatnio, ale dzisiaj ma siłę, aby wziąć się garść.
Więc robi tosty, które kroi w trójkąty i kładzie na talerzu, uprzednio smarując je ulubionym dżemem Hailey. I o ile to drugie robi celowo, tak tosty pokrojone na trójkąty wychodzą mu zupełnie przypadkiem. Być może z przyzwyczajenia, a może gdzieś tam wie, że robi to tylko z tego powodu, że to mu ją przypomina. Mimo to jednak otrząsa się szybko z tego uczucia i robi Hailey herbatę, a sobie kawę, a ona przychodzi do niego kilka minut później i staje w progu zszokowana. Mitchell wtedy uśmiecha się do niej niepewnie i kładzie na stole dwa talerze, a ona uśmiecha się tak szeroko, że Mitchell ma wrażenie, że zaraz rozerwą jej się od tego usta. A później przytula go mocno i mówi, że jest z niego dumna.
I przez chwilę wszystko jest w porządku, przez chwilę udaje mu się o niej zapomnieć. Wszystko jest w porządku, wszystko jest tak, jak należy.
A on sobie na to pozwala, na krótką chwilę.
***
Mitchell doskonale pamięta dzień pogrzebu Daphne. Sam nie wie, co było gorsze. Widzieć jej śmierć, czy patrzeć na trumnę i zdawać sobie sprawę, że to już koniec, że to już nie wróci.
Mitchell właściwie nadal nie powiedział sobie - nawet w myślach - że ona nie żyje. Ma wrażenie, że gdyby to zrobił, byłoby jeszcze gorzej, niż jest teraz. Wie o tym, doskonale wie, że Daphne nie żyje, ale boi się o tym myśleć.
Łatwiej jest wyobrażać sobie, że Daphne go zostawiła. Ponieważ świadomość, że ktoś umarł, łamie twoje serce jeszcze drobniej, niż sama strata tej osoby.
Ze śmiercią nie jest tak, jak z brakiem kontaktu, przeprowadzką, czy czymkolwiek innym. Wtedy w każdym momencie możesz do tej osoby napisać, wrócić do miasta, w którym ona się znajduję, możesz dzwonić albo przepraszać, a ona może odpowiedzieć.
Ale kiedy ktoś umiera, możesz mówić tylko do nagrobka, a przecież wtedy twoją jedyną odpowiedzią będzie tylko tak okropna cisza, że poczujesz, jakbyś przez to zamarzł.
Możesz śnić i wspominać, ale sny i wspomnienia przecież nie są jak realny dotyk, głos oraz cała osoba.
Więc Mitchell dalej nie ma odwagi powiedzieć sobie, że ona nie żyje, że to koniec i to już nigdy do niego nie wróci.
***
- Tak bardzo się cieszę, Mitch! - Hailey rzuciła się mu na szyję, ciągle powtarzając, że jest z niego dumna, zaraz po tym, jak powiedział, że znalazł pracę i ma zamiar dokończyć studia.
To słowo jakoś odbija mu się ciągle w głowie.
Dumna, dumna, dumna.
Mitchell nie pamięta, kiedy to on sam był z siebie ostatnio dumny.
- Dziękuję, Hailey - odpowiada, zaciągając się jej zapachem.
Hailey to jedna z najlepszych osób, jakie kiedykolwiek dane było mu spotkać. Ona po prostu zawsze przy nim jest, mimo że on nie rozumie dlaczego.
Hailey jest tym promyczkiem, którego Mitchell potrzebuje po stracie swojego słońca.
- Tak bardzo się cieszę - powtarza, odrywając się od niego. Na jej ustach widnieje ciepły, szeroki uśmiech.
- Ja też, Hailey. Ja też.
Hailey zostaje u niego na noc. Nie robi tego często od kiedy Daphne odeszła, ale on wcale jej za to nie wini. Wie, że jest od tamtego czasu nieznośny i trudny.
Myśli przez chwilę o tym, jak bardzo chciałby zniknąć i jak bardzo innym byłoby bez niego łatwiej.
Ale Hailey szybko rozmywa tę myśl, przewracając się w śnie i przytulając go mocniej.
Znowu zasypia o piątej dwanaście. Śni o utraconych nadziejach i o czasach, kiedy wszystko było w porządku.
***
Daphne miała piękne, brązowe włosy oraz oczy. Mitchell pamięta, że to właśnie te oczy, były pierwszą rzeczą, jaką u niej zobaczył.
Były ciepłe, dobre, radosne, ale też trochę smutne. Mitchell to kochał, od zawsze, od pierwszego dnia, kiedy ją poznał.
I jej włosy, Mitchell kochał jej włosy, ponieważ były takie... znajome? To raczej dobre słowo.
Pamięta, jak przeczesywał je palcami, kiedy zasypiała i nawet dzisiaj mógłby opisać, jak miękkie były w dotyku. Pamięta jej zapach, który był jedyny w swoim rodzaju. To zawsze było bezpieczne i znajome.
Przy Daphne zawsze tak się czuł. Czuł, że gdyby świat się rozpadał, byłoby to dla niego w porządku, dopóki byłaby z nim Daphne.
Ale później jej włosy zaczęły wypadać garściami, po chemioterapii, a jej oczy stawały się coraz bardziej smutne, zmęczone.
I codziennie obserwował, jak Daphne z dnia na dzień, coraz bardziej umiera, aż w końcu kompletnie zniknęła.
Wraz z poczuciem bezpieczeństwa.
Myśli o tym, że to prawdopodobnie już nigdy nie wróci; bezpieczeństwo.
Być może ma rację.
***
Praca jest monotonna. Mitchell sam nie wie skąd i jakim cudem znalazł na to siłę i jakiekolwiek chęci. Wie, że zrobił to dla Hailey. I Daphne. Być może w małym stopniu również dla siebie.
Pracuje po kilka godzin, parę razy w tygodniu, a później wraca do domu dwa razy bardziej zmęczony, niż wcześniej.
Studia za to są w porządku. Naprawdę w porządku. Lubi to, mimo że nie spodziewał się, że jeszcze będzie w stanie cokolwiek lubić.
Zazwyczaj kiedy wraca do domu siedzi, wpatrując się w ścianę. Czasami coś je, innym razem czyta lub ogląda. Często natrafia się na rzeczy Daphne lub na rzeczy, które są z nią związane. Wtedy jedyne, co może robić to przyglądać się tej rzeczy i zastanawiać się, dlaczego spotkało to akurat ich.
Nigdy nie dostaje odpowiedzi.
Tego dnia jednak odwiedza go Timothy. Nawet, jeśli jest tym widokiem zdziwiony, nie chce dać tego po sobie poznać i ma nadzieję, że mu się udaje.
- Cześć - mówi brunet, wchodząc do środka,
Jego kręcone włosy są mokre i poprzyklejały mu się do czoła. Ubrania też mu przemokły. Woda kapie na posadzkę, a on myśli o tym, że chłopak pewnie będzie chory oraz o tym, że to on będzie musiał po nim sprzątać.
- Cześć - odpowiada. - Co tutaj robisz?
- Chciałem sprawdzić, jak się trzymasz. - Wzrusza ramionami, rozglądając się po środku. Dalej stoi przy drzwiach, a pod jego nogami robi się mała kałuża. - Przepraszam, że cię nie uprzedziłem i że jestem cały mokry, ale strasznie pada. Jeśli chcesz, mogę sobie iść - dodaje, jakby czytał mu w myślach.
- Przestań - odpowiada. Przekręca zamek w drzwiach i skanuje go wzrokiem. - Dam ci suche ubrania i zrobię ci herbatę, a ty idź wziąć ciepły prysznic, w porządku? Będziesz chory.
Chłopak, jak na zawołanie, kicha. Później posyła mu mały, wdzięczny uśmiech, kiwa twierdząco głową i zdejmuje buty.
Pół godziny później oboje siedzą na kanapie w salonie, pijąc herbatę.
W trakcie szukania herbaty, natrafia na pudełko ulubionej malinowej herbaty Daphne. Zostały dwie torebki. W środku była karteczkę ze starannym pismem dziewczyny „Odpierdol się od mojej herbaty, Martinez. Jest policzona, a ja wiem gdzie trzymasz te swoje cholerne, ulubione skarpetki, więc uważaj, żeby pewnego dnia nie zniknęły, jak moja herbata. Albo ty; pamiętaj, że wiem, gdzie ukryć zwłoki". W rogu jednak widnieje małe serduszko. Mały, ledwo widoczny gest.
Wtedy to było łatwe. Daphne kupowała sobie ciągle tą cholerną smakową herbatę, a on jej ją zabierał. Ona się na niego denerwowała i zostawiała karteczki, a on je dalej ignorował.
Dwie torebki. Zostały dwie, ponieważ ona nie zdążyła dokończyć swojej ulubionej herbaty, a on nie ma nawet odwagi, żeby po jej śmierci ją chociażby dotknąć. Czasami Mitchell czuje się tak, jakby wraz ze śmiercią Daphne stracił odwagę na wszystko, nawet te banalne rzeczy, jak zrobienie sobie herbaty.
- Jeśli chcesz, możesz zostać na noc. Jest późno, a wątpię, żeby dzisiaj przestało padać - mówi, biorąc ostatni łyk napoju.
Timothy się zgadza.
***
Wspominanie jest trudne.
Bez tego byłoby mu o wiele lepiej. Czasami nawet zastanawia się nad tym, czy nie chciałby po prostu zapomnieć. Nie pamiętać jej oraz tego wszystkiego, co ich łączyło, ale przede wszystkim tego, co się wydarzyło.
Mitchell ma dość wspominania, ponieważ to zawsze przychodzi tak nagle, bez żadnej zapowiedzi. Po prostu nagle, z sekundy na sekundę.
I on ma tego dość z całego serca.
Z drugiej jednak strony, wcale nie chce zapominać. Tak, jasne, to byłoby łatwiejsze, ale czy naprawdę to właśnie tego chce? Zapomnieć i udawać, że to wszystko nigdy się nie wydarzyło? Zapomnieć jej?
Chciałby chociaż raz wiedzieć, czego on sam właściwie chce.
***
W nocy - a właściwie nad ranem - ma koszmary. Kiedy otwiera oczy, ciężko łapiąc oddech, widzi zmartwionego Timothego. Czuje się głupio z myślą, że przez sen najwyraźniej krzyczał, ale później czuje mokre ślady łez na policzkach i czuje się jeszcze gorzej, niż wcześniej.
- Przepraszam, że cię obudziłem. - Ucieka wzrokiem. Naprawdę nie chce widzieć w tym momencie litości na jego twarzy.
- Nie szkodzi - odpowiada. Przysiada się na jego łożku, a Mitchell wstaje i otwiera okno. Wyciąga papierosy z szafki nocnej i oferuje jednego chłopakowi, a on go przyjmuje. Nie przejmują się w tym momencie tym, że w pokoju będzie później czuć zapach papierosów.
- Wiesz, dlaczego zacząłem palić? - pyta, kręcąc granatową zapalniczką między palcami.
Mitchell kręci przecząco głową. - Dlaczego?
- Bo czułem się winny - odpowiada, wzruszając ramionami. Zaciąga się mocno. - Chciałem jakoś sprawić sobie ból, chociaż nie robiłem tego do końca świadomie. Skoro to nie ja umarłem, chciałem przynajmniej powoli do tego doprowadzić - mówi. - To nie ona powinna umrzeć. Nie Daphne, to nigdy nie powinna była być Daphne. To nigdy nie powinien być ktokolwiek z nas, ktokolwiek na tym świecie.
Milczą przez chwilę.
- Ja też mam często koszmary od jej śmierci. Na początku sam właściwie nie wiedziałem dlaczego, ponieważ nie było mnie przecież przy niej tamtej nocy - przerywa na moment i zaciąga się mocno papierosem. - Później zdałem sobie sprawę, że to właśnie o to chodzi, rozumiesz? Strasznie obwiniałem się o to, że mnie nie było, mimo że jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Dalej się o to obwiniam, ale już mniej, niż wcześniej. Zajęło mi trochę czasu, aby zdać sobie sprawę z tego, że nie mieliśmy na to wpływu. Nikt nie miał. Przecież nie wiedzieliśmy, że to się stanie akurat tego dnia.
Zapada dłuższa cisza, a on ma wrażenie, jakby ich oddechy były głośniejsze, niż cokolwiek innego.
- Ja wiedziałem - odzywa się w końcu. - Lekarze też. I myślę, że Daphne rownież.
- Co? - Timothy marszczy brwi w niezrozumieniu.
- Wiedziałem. Pamiętałem, jak było z moją mamą. Później zresztą o tym czytałem. Wiedziałem, że Daphne umiera. - Spogląda w gwiazdy, zanim zaczyna dalej mówić. - Jakoś dwa, trzy dni przed śmiercią miałem to dziwne uczucie. Mam je od śmierci mojej mamy. To taki specyficzny rodzaj niepokoju, kiedy wiem, że zaraz coś się komuś stanie. - Wzrusza ramionami. - Zazwyczaj, kiedy ludzie mają umrzeć, cały czas są w ruchu, wszystko porządkują i rozmawiają, jak gdyby nigdy nic, chyba, że nie są w stanie. Jakby nie mieli umrzeć za kilkadziesiąt godzin. Z Daphne było stosunkowo podobnie, pamiętasz? Robiła to jakoś kilka dni przed tym, jak trafiła do szpitala.
Chłopak w ciszy przytakuje.
- Później, kiedy już zostaje im kilka godzin ta aktywność ogranicza się tylko do obrębu łóżka i tak dalej. Spojrzenie staje się szkliste i nieobecne. Głos staje się spowolniony i trudno ich zrozumieć. Później jest coraz gorzej. - Bierze głęboki oddech, wyrzucając przez okno tlący się niedopałek papierosa. - Czasami tracą świadomość, ale niektóre osoby umierają z pełną świadomością, no wiesz, mówią ważne dla siebie rzeczy aż życie z nich uleci.
Timothy nie odzywa się przez chwilę. Podchodzi do niego i wyrzuca resztki papierosa.
- Wiedziałem - mówi ponownie Mitchell - ale nie chciałem tego przyjąć do świadomości. Nie mogłem nic zrobić, a to chyba z tego wszystkiego najgorsze.
- Często śni mi się jej śmierć, mimo że jej nie widziałem. Najgorsze są jednak te, kiedy przypominam sobie ją podczas chemioterapii, to jaka była wymęczona. Albo te, kiedy kuli się z bólu w łożku, a ja tylko patrzę i nie mogę nic zrobić. Czasami też mam dziwne, specyficzne sny, gdzie rozmawiamy. Na początku jest dobrze, ale potem... potem ona umiera, obwiniając mnie o swoją smierć. - Wzrusza ramionami. Wygląda to prawie obojętnie. - Wiem, że Daphne by tego nie robiła. Ty na pewno tez to wiesz. - Odwraca twarz w jego stronę i lekko się uśmiecha. - Jeśli potrzebujesz, możesz mi opowiedzieć, co ci się śni. To zazwyczaj pomaga.
Mitchell kiwa głową, odwzajemniając mały uśmiech, ale nic nie mówi. Nie ma odwagi. Przynajmniej nie w tym momencie.
***
Pierwsze dni po śmierci Daphne są nieznośnie ciepłe oraz słoneczne i to właśnie to budzi go z drzemki, trwającej nawet nie całe dwie godziny.
Mitchell jest wściekły. Jak słońce może świecić w takie dni? Niebo powinno być szare i przygnębiające, a chmury powinny płakać. Powinno być lodowato.
Jednak zamiast tego Mitchell dostaje cholerne słońce i dwadzieścia dziewięć stopni na dworze.
Nie może tego znieść, to dla niego tak frustrujące, że ma ochotę krzyczeć. Ale nie może.
Nie może ani krzyczeć, ani płakać, mimo że tak bardzo tego teraz potrzebuje. Naprawdę wolałaby, żeby jego oczy stały się suche, a gardło tak zdarte, że nie mógłby mówić.
Ale nie może. Po prostu nie może.
Tak, jakby był pusty i ta pustka go przeraża, bo jak może po prostu nic nie czuć, kiedy Daphne umarła? Kiedy cały jego świat rozpadł mu się w rękach, a on już nawet nie ma szansy, aby ten świat poskładać?
Daphne nie ma, zniknęła, tak po prostu, z dnia na dzień. Już jej tutaj nie ma.
Mitchell zasłania w całym domu rolety, nie chcąc oglądać słońca. Już nigdy.
***
Stoją jeszcze przez jakiś czas razem, patrząc przez okno, a potem rozchodzą się, próbując przespać się jeszcze z dwie godziny, dopóki nie będą musieli wstać i zacząć się zbierać do pracy lub na studia.
Kilka godzin później, kiedy Timothy zabiera swoją kurtkę i chwyta za klamkę, odwraca się krótko w jego stronę i patrzy na niego przez chwilę.
- Cieszę się, że udało ci się ruszyć naprzód, Mitchell - mówi. - Ona nie chciałaby, żebyś się tak marnował. Naprawdę cię kochała.
Chwilę później wychodzi, pozostawiając za sobą dziwny chłód.
Mitchell nagle czuje się taki samotny, że nie może oddychać.
***
Życie z Daphne było trudne. Mieli zupełnie odmienne charaktery, zdanie na różne tematy oraz oboje mieli ten swój cholerny temperament, przez który ciągle mogli się kłócić.
On był profesjonalistą i ciężko było mu patrzeć na nieporządek - przynajmniej tak było do pewnego czasu - a ona z kolei nie potrafiła go utrzymywać. Ona denerwowała się na niego za każdym razem, kiedy sprzątał, przekładając jej rzeczy, przez co nie mogła niczego znaleźć, a on na nią, kiedy wszędzie po mieszkaniu walały się jej rzeczy. On wolał zostawać w soboty w domu i odciąć się od ludzi, a ona częściej wolała wychodzić i wypić ze znajomymi. Ona wolała herbatę, a on kawę. On nie znosił dżemu pomarańczowego, a ona go uwielbiała.
Było naprawdę wiele rzeczy, które ich dzieliły. Naprawdę wiele, a on nie byłby ich w stanie nawet zliczyć.
Jednak pomimo tych wszystkich rzeczy, teraz Mitchell już wie.
Życie z Daphne mogło być bardzo trudne, męczące i momentami tak denerwujące, że musiał od niej na chwilę odetchnąć, ale życie bez Daphne było najgorszym, co mogło mu się kiedykolwiek przydarzyć.
***
Jesień zmienia się zimę i Mitchell czuje się, jakby ominął kolejne miesiące ze swojego życia. Jak gdyby mrugnął i nagle za moment miały być święta i nowy rok. Mitchell zawsze uwielbiał święta. Naprawdę. Mimo że od śmierci matki nigdy nie wyglądały tak samo. A teraz jeszcze brakowało Daphne. Czuł się z tym dziwnie. Po prostu dziwnie.
Jest w porządku, będzie w porządku - powtarza sobie w myślach, zanim nie zacznie sprzątać.
Wcale nie musi tego robić. Święta będzie przecież spędzać u Hailey, przynajmniej wigilię, ponieważ później ona jedzie do swojego rodzinnego domu. Jak co roku.
Mitchell czasami odczuwa brak tego swojego dawnego, rodzinnego domu. Tego, w którym jego matka zawsze witała go z uśmiechem na twarzy. Tego, w którym faktycznie czuł się, jak w domu. Tego, ciepłego miejsca, w którym czuł się naprawdę bezpiecznie, pomimo braku ojca.
Ale ciepło i poczucie bezpieczeństwa zniknęło wraz z jego matką. Matką, która cały czas go kochała, pomimo jego humorów i złośliwości, pomimo tego, że wychowywała go sama, a musiało być to okropnie trudne. I pomimo jego podobieństwa do ojca. Ponieważ, mimo że Mitchell wolałby go nigdy nie poznać, wiedział, że jego matka widzi podobieństwo. Widział to, kiedy na niego patrzyła. I czasami czuł się z tego powodu niesamowicie winny, ale później ona znowu uśmiechała się do niego i okazywała mu swoją miłość. Więc kiedy jego matka zniknęła, myślał, że to wszystko naprawdę nie ma już sensu.
A później pojawiła się Daphne. Daphne, która zauroczyła go już od pierwszego spojrzenia, mimo że ukrywał to pod niechęcią. Daphne, która pokochała go, pomimo jego wszystkich, licznych wad. I która sprawiła, że naprawdę chciało mu się wstawać rano z łóżka. Chciało mu się żyć i naprawdę to robił. Dla niej i dla siebie, jak i z nią.
Ale ona również zniknęła.
A ponieważ Daphne była jego słońcem, oczywistym faktem było, że jedyne co teraz widział to tylko ciemność i przerażającą pustkę.
***
Michell nigdy nie odważył się pójść na cmentarz. Jakby mógł? To byłoby dla niego za wiele.
Możecie nazwać go tchórzem, być może nawet nim jest, ale on wie, po prostu wie, że gdyby faktycznie tam poszedł, spędziłby tam najpierw krótką chwilę - bo zbyt mocno by bolało - długie minuty - kiedy już by się przyzwyczaił - następnie godziny, aż w końcu trudno byłoby wyciągnąć go stamtąd siła.
Spędzałby tam cały czas, licząc na to, że może ją zobaczy. I wszystkie jego wysiłki, cała - chociażby mała - poprawa jego samopoczucia, wszystko przez co już przeszedł, wszystkie łzy; to wszystko wróciłoby na nowo.
Michell chyba umarłby z tęsknoty, gdyby tak miało być.
A przecież już i tak coraz bardziej umiera z każdym kolejnym dniem.
***
Stoi przed drzwiami do mieszkania Hailey. Tak naprawdę nie był tutaj od śmierci Daphne. Wcześniej sam nie wiedział, dlaczego nie chciał tutaj przychodzić. To wydawało mu się po prostu... niewłaściwe.
Ale teraz może śmiało powiedzieć, dlaczego tak było.
To miejsce jest wręcz nasiąknięte Daphne. O ile w jego mieszkaniu Daphne nie spędziła aż tak dużo czasu, nadrabiając to swoją swobodą i byciem wprost wszędzie, tak tutaj Daphne mieszkała kilka dobrych lat. To był jej dom, być może nie był to dom, w którym dorastała i nie był to również dom, w którym wychowywałaby dzieci - gdyby tylko mogła - lub w którym spędziłaby starość, albo było to miejsce, w którym da się ją wszędzie poczuć.
Tak, jakby dalej tutaj była.
Mitchell ma wrażenie, w tym momencie, rozglądając się po wnętrzu, jakby trafił tutaj pierwszy raz życiu, a Daphne - ta piękna, pełna życia Daphne, którą pamięta z ich pierwszego spotkania po tym długim, bardzo długim czasie, po ich zerwaniu - akurat podśpiewywała pod nosem dołujące piosenki i robiła sobie tosty.
Mitchell zdaje sobie sprawę z tego, jak smutne brzmienie ma czas przeszły, kiedy o niej myśli.
Czas przeszły, powtarza w myślach. To już czas przeszły.
- Mitchell? - Hailey kładzie mu rękę na ramieniu, a on zdaje sobie sprawę z tego, że dalej stoi w drzwiach, wpatrując się w pustą kuchnię. - Wszystko w porządku?
- Tak, jasne. Przepraszam, zamyśliłem się - odpowiada drętwo, zdejmując buty, a Hailey wiesza jego płacz. - Czy będzie ktoś jeszcze?
- Timothy, bo tym razem to jego rodzice tutaj przyjeżdzają, a nie odwrotnie. Będą dopiero za dwa dni, więc nie ma co robić. - Wzrusza ramionami. - I Blaise, ponieważ... Och, sam wiesz.
- Znowu? - Hailey skina potwierdzająco głową.
Oboje milkną, czekając na pozostałą dwójkę. Wiadomo, dlaczego Blaise przychodzi. Przez rodziców, a dokładniej przez to, że o nim zapomnieli. Ponownie.
To dla niego trudne, Mitchell o tym wie, mimo że nigdy tego nie doświadczył. Szczerze mówiąc, nie miał nawet okazji. Pomimo tego - Mitchell naprawdę rozumie. Dlatego prawie każde święta spędzali razem - dalej spędzają, nawet jeśli nie jest tak, jak było kiedyś.
Blaise powiedział mu kiedyś, żeby się nad nim nie litował i nie spędzał z nim każdych świąt, a Mitchell spojrzał wtedy na niego z politowaniem. W oczach Blaise'a pojawiło się wtedy nagłe olśnienie, tak jakby dopiero zdał sobie sprawę, że przecież jego matka nie żyje, a ojca nawet nie zna, więc z kim miałby spędzać święta? Mitchell parsknął wtedy śmiechem, a po chwili oboje śmiali się razem, jakby to wszystko nie miało znaczenia. I to było dobre, ponieważ może nie mieli rodziny, z którą mogliby spędzić święta, ale mieli siebie i to wystarczyło. Nigdy więcej nie poruszyli tego tematu, mimo że tej rozmowy praktycznie nie można było nazwać rozmową, ale to im w zupełności wystarczyło. I nadal wystarczy.
Więc spędzają ze sobą każde święta, od kilku lat. Kiedy każdy wyjeżdża do swoich rodzin, oni spędzają ten czas we dwójkę - pomijając wigilie spędzane z Hailey - i nawet nie ustalają tego między sobą przed świętami, ponieważ zwyczajnie nie ma potrzeby, jeśli któryś z nich miałby jakieś inne plany, poinformowałby o tym tego drugiego, ale jeśli takich planów nie ma, nie ma potrzeby żadnego ustalania. Nie traktują tego jakoś specjalnie, to bardziej zwykłe dni wolne. Cicha umowa i zapewnienie tego drugiego, że przy nim jest, że mimo wszystko mogą na siebie liczyć, ponieważ są przyjaciółmi.
To zawsze wystarczyło, więc teraz też musi wystarczyć.
I kiedy przychodzi Blaise i uśmiecha się do niego z zaskoczeniem, ale również szczerością, już wie, że to wystarczy.
***
Mitchell nie kochał zbyt wielu osób w całym swoim życiu.
Nie kochał, ponieważ myślał, że nie potrafi i wcale na to nie zasługuje. Nie kochał, ponieważ się tego bał. Nie kochał, ponieważ nie chciał kochać.
Nie chciał kochać, ponieważ każda osoba, którą obdarzył tak mocnym uczuciem odchodziła. Wszyscy albo go zostawiali albo umierali, a on przez to coraz bardziej się w sobie zamykał. Nie wiedział, czy ma po prostu aż tak fatalną passę, czy może to wina jego osoby.
Później coraz bardziej się przekonywał, że to przez niego.
Dowiadywał się tego z małych, na pierwszy rzut oka nic nie znaczących, drobiazgów. Spojrzeń, gestów, słów, własnego zachowania. I zawodu w oczach ludzi.
Pamiętał słowa, które wypowiadali i im bardziej zaczynał o tym myśleć, tym bardziej myślał o tym, że może mają rację, że może po prostu na nic nie zasługuje.
Więc Mitchell przestał kochać. Siebie i innych.
Ale później pojawiła się w jego życiu Daphne, a ona najwyraźniej była burzą, nieznającą umiaru i zasad. Słońcem, które zwiastowało same dobre rzeczy, i które zresztą samo w sobie było najlepszą osobą, która mogła mu się kiedykolwiek przydarzyć.
Być może właśnie dlatego jej odejście tak zabolało, a teraz Mitchell nie potrafi pozbierać swoich odłamków i posklejać ich na nowo.
***
To dosyć trudne; być tutaj, po tak długim czasie, ale na początku nie jest źle. Śmieją się, jedzą, rozmawiają. I jest w porządku, naprawdę w porządku, ale wciąż... tak dziwnie i niewłaściwie.
Tym bardziej niewłaściwie jest, kiedy wracając z łazienki, spogląda w stronę jej pokoju; kiedy szedł do łazienki, udało mu się tego nie zrobić, ale teraz jednak to zrobił.
Mitchell nie wie, czemu to robi. Może to przez uchylone drzwi, a może przez dziwną potrzebę sprawdzenia, czy coś się tam zmieniło, ale i tak to robi. Otwiera te cholerne drzwi i tam wchodzi.
Na pierwszy rzut oka możesz powiedzieć, że to normalny pokój, każdy nieznajomy z pewnością by tak powiedział, ponieważ tak; wygląda zwyczajnie. Jest dosyć czysto, ale nie perfekcyjnie. Łóżko jest posłane, ale pościel jest trochę pognieciona w niektórych miejscach. Na biurku jest dużo osobnych kartek i za chwile mogłbyś się łatwo zorientować, że to zwykłe notatki ze studiów, jakby osoba, do której one należą, zaraz miała wrócić i zgarnąć je w pośpiechu, wychodząc na zajęcia, wystarczyłoby jedno spojrzenie. Są zdjęcia i jakieś pamiątki, niektóre wydają się nic nieznaczące, ale najwyraźniej dla mieszkającej tutaj osoby, są ważne, coś dla niej znaczą, skoro tutaj są; a może to prezenty od dalekiej rodziny i nawet nie ma co z tym zrobić, a głupio to wyrzucać? Jest dużo roślin i wielki regał, z idealnie ustawionymi książkami i łatwo możesz stwierdzić, że po prostu to lubiła. Przez okno dostają się promienie księżyca i łatwo możesz zobaczyć gwiazdy i padający na chodniki śnieg. W powietrzu unosi się kurz, a na łożku leży biały kot z pięknymi, niebieskimi oczami.
Więc myślisz, że wszystko jest normalnie. To zwyczajny pokój, a jego właścicielka zaraz tutaj wejdzie, a może wyjechała do rodziny i wróci jutro, pojutrze lub za kilka dni. To nieistotne; jesteś przekonany, że niebawem tutaj wróci.
Jednak ona nie wraca. Nie wraca godzinami, dniami, tygodniami, miesiącami; nie wraca. I dowiadujesz się, że już nie wróci, nigdy już nie wróci. Łóżko pozostanie w takim stanie, zapewne dopóki ktoś nowy się tutaj nie wprowadzi. Wszystkie notatniki, osobne kartki, zdjęcia i pamiątki znikną, tak samo jak książki i rośliny - one być może zostaną sprzedane. Okno po jakimś czasie zacznie przepuszczać letnie promienie słoneczne, zamiast tych zimowych, a śnieg już dawno się roztopi. Kotka z kolei zapewne nawet nie pamięta już swojej właścicielki; w końcu minęło już tyle czasu. I nie wiadomo, co się z nią stanie. Może weźmie go ktoś bliski, a może trafi na ulicę?
I wszystko będzie inaczej, choć niezupełnie.
Pokój dalej tutaj będzie, przez jakiś czas być może będzie pusty, a następnie ktoś inny w nim zamieszka. Będzie wyglądał kompletnie inaczej, a może całkiem podobnie. To będzie inne, ale ciągle znajome.
Ludzie dalej będą tutaj żyć; może dopóki budynek się sam nie zawali, a może dopóki ktoś sam nie postanowi go zburzyć? Później na jego miejscu pojawi się nowy, jakby tamtego tutaj nie było.
Wszyscy będą żyć dalej. Po prostu.
Ponieważ kiedy jedno życie umiera, rodzi się następne, a w tym czasie wszyscy zwyczajnie żyją dalej. To dobijające, ale znajome.
I Mitchella dobija to tak bardzo, że tylko tam stoi, sam nie do końca wiedząc, dlaczego. Kot wpatruje się w niego ciekawie, może sobie o nim przypomniał, a może nie. Stoi tak dopóki Hailey nie kładzie mu ręki na ramieniu, a on wystraszony odwraca się w jej stronę. Musiał nie mrugać przez długi czas, ponieważ samotna łza spływa mu po policzku, a oczy łzawią i szczypią, więc szybko ją wyciera i mruga kilka razy, odpędzając resztę z nich. Hailey patrzy na niego ze zmartwieniem, a on kiwa przecząco głową, kiedy otwiera usta, aby coś powiedzieć.
Podchodzi do kotki, która spogląda na niego nieufnie i wyciąga w jej stronę dłoń, a ona wącha ją przez chwilę, po czym wtula głowę w jego rękę; być może go rozpoznała. Drapie ją za uchem i głaszczę po grzbiecie, a ona mruczy zadowolona i daje się podnieść na ręce.
Mitchell odwraca się w stronę Hailey, która patrzy na niego niepewnie, przegryzając w zdenerwowaniu wargę.
- Myślałem, że Delphini zamieszkała z jej rodzicami?
- To... W zasadzie to ona... - jąka się Hailey w zdenerwowaniu. - Należy do ciebie. To znaczy ona. To znaczy...
- Hailey - przerywa jej chłopak. Dziewczyna milknie, a on podchodzi do niej kładąc jej rękę na ramieniu. - Wszystko w porządku. Po prostu powiedz o co chodzi.
- Daphne chciała, żeby ona zamieszkała z tobą. To był praktycznie wasz wspólny kot, ale ja... - wzdycha - nie wiedziałam, czy jesteś w stanie. No wiesz, zajmować się nią. Teraz wydaje mi się, że to pewnie by ci nawet pomogło, ale wtedy... wtedy po prostu tak bardzo się o ciebie martwiłam Mitchell. Dalej się martwię, ale teraz jest lepiej, prawda? Jest już lepiej?
- Tak, Hailey, jest lepiej. - Posyła jej lekki i niepewny uśmiech. - Wszystko jest w porządku. Czy ona teraz może ze mną zamieszkać?
- Oczywiście. - Odwzajemnia uśmiech. - Myśle nawet, że tak będzie lepiej. Ona, no wiesz, raczej nie za bardzo mnie lubi. - Wyciąga rękę, próbując ją pogłaskać, ale kot jak na zawołanie, odwraca w jej stronę pyszczek i syczy na nią, a Hailey odsuwa dłoń, krzywiąc się. - Tak, weź ją do siebie.
Mitchell parska śmiechem i drapie ponownie kota za uchem.
Stoją tam jeszcze chwilę, a potem - odkładając kota z powrotem na łóżko - postanawiają wrócić do reszty.
- Mitchell - mówi jeszcze Hailey, przed wyjściem z pokoju. - Czy na pewno jest lepiej?
- Wszystko jest w porządku, Hailey - odpowiada, mimo że wcale tego nie czuje.
***
To zawsze przychodzi niespodziewanie. Zawsze, kiedy Mitchell już ma nadzieję, że zapomina, że już jest lepiej i wcale nie tęskni tak bardzo.
Później jednak przychodzi moment, zupełnie niespodziewany, wydający się głupi i nieznaczący, a jednak tak nagły i tak nieoczekiwany, że trafia cię to jeszcze mocniej. Zwykła codzienna czynność, kiedy, przykładowo - czytając książkę lub oglądając serial, właśnie ta konkretna sytuacja, zwykłe słowo, podobna osoba, czy nawet sama relacja między dwójką osób - przypomina ci o tej osobie.
To właśnie uderza w ten dziwny, specyficzny sposób, przez który jedyne co możesz robić, to w milczeniu próbować wrócić do poprzedniej czynności, ale nie zawsze się to udaję. Dlatego siedzisz tak, kiedy niechciane myśli o tej osobie atakują Cię od środka, a całe twoje płuca wypełnia to przedziwne uczucie i nawet nie wiesz, jak się go pozbyć.
I ponownie mówisz sobie, że - jezu - tak bardzo brakuje ci tej osoby, pomimo tego, że dobrze wiesz, że jej nie ma i być może nie może jej już być, a może ona wcale nie chce już przy tobie być, a to uderza cię jeszcze bardziej.
Pragnąć czegoś, ale nie być w stanie tego posiadać, prawda?
To cię zaboli, oczywiście, że cię zaboli, w końcu jak mogłoby nie zaboleć? Byłoby dziwne gdyby nagle przestało.
Ale, uwierz mi, to jest w porządku. Jest w porządku, ponieważ to cząstka ciebie, tak samo idealna, jak cała reszta. I jeśli przez to przejdziesz - a na pewno to zrobisz, wiem, że tak będzie - zobaczysz, że to wszystko do czegoś prowadziło.
***
Kiedy w czwórkę powtarzają swój co roczny proces otwierania prezentów od siebie, Mitchell naprawdę nie spodziewa się dostania prezentu od zmarłej Daphne. Oczywiście nie dosłownie, ponieważ jest przekazany przez Hailey, ale to ciągle jest... dziwne?
- Zostawiła mi coś dla każdego - tłumaczy od razu Hailey, widząc ich miny. - Theo dałam, kiedy wyjeżdzał, a reszcie kilka dni temu.
Mitchell spogląda niepewnie na paczkę. Nie jest duża, jest raczej średniej wielkości, owinięta w głupi, świąteczny papier w renifery, który Mitchell widział już tyle razy, a którego tak bardzo nienawidzi. Daphne pakowała w ten papier prezenty dla niego - i tylko dla niego - zawsze, nieważne, czy były to święta, urodziny, rocznica, czy cokolwiek innego. Zawsze to robiła, a on za każdym kolejnym razem, kiedy widział ten cholerny papier, miał ochotę ją udusić. Zapewne właśnie dlatego ciągle to robiła, uwielbiała go irytować.
Naprawdę nie wie, czego może się spodziewać. To może być dosłownie wszystko, a on nie ma pojęcia, czy na pewno jest na to gotowy, ale musi to otworzyć. Po prostu musi.
Więc to robi, zrywając dokładnie papier; tak, aby go nie porwać - Daphne zawsze krytykowała jego sposób otwierania prezentów, a on zawsze krzywił się, kiedy widział, jak ona to robi, niszcząc cały ozdobny papier.
Pierwsze, co widzi, kiedy otwiera karton, to notatnik. Doskonale zdaje sobie sprawę, co to za zeszyt i nie ma pojęcia, dlaczego Daphne mu go zostawiła. Jest jednak pewien, że w środku jest wyjaśnienie. Musi być, w końcu nie zostawiłaby go tak po prostu, prawda? Nie jest jednakże gotów, aby czytać właśnie teraz, co mu napisała - jeśli oczywiście coś faktycznie napisała - dlatego odkłada go na bok i przygląda się kolejnej rzeczy, którą widzi, jest małe beżowe pudełeczko jubilerskie, ozdobione wstążką. Wyciąga je i otwiera.
Nie jest aż tak zdziwiony, jak mogłoby się wydawać, kiedy znajduje tam ten idiotyczny, różowy pierścionek w kształcie serca. Ten, który on sam jej dał. Ten, który świeci i gra „Twinkle Twinkle Little Star", kiedy przyciśniesz serce.
To takie głupie, że Mitchell uśmiecha się szeroko - to rodzaj tego sentymentalnego uśmiechu, kiedy coś zamiast cię zasmucić, sprawia, że się uśmiechasz lub śmiejesz, sam nie do końca znając przyczynę, ale wiedząc jedynie, że to było dobre. Tęsknisz za tym, ale to było dobre i wcale nie chcesz, aby to cię smuciło.
Kolejną rzeczą jest książka. Ulubiona książka Daphne, o której ciągle mu mówiła, a którą on sam pierwszy raz przeczytał tylko i wyłącznie z jej powodu, ponieważ była dla niej ważna. Każdy kolejny raz, kiedy ją przeczytał, a była to naprawdę duża liczba, była dlatego, że okazała się naprawdę, naprawdę dobra. Mitchell nigdy jej się nie przyznał, ale od tego czasu czytał każdą książkę, o której mu choćby wspomniała
Zauważa, że strony są pozaznaczane małymi, kolorowymi karteczkami i szybko się orientuje, że to książka Daphne, ta którą zawsze czytała i w której są wszystkie jej zapiski, ulubione cytaty oraz momenty.
Przesuwa opuszkiem palca po okładce i ją również odkłada na bok.
Jest jeszcze wiele innych rzeczy, wszystkie jednakowo ważne. To mogą być błachostki, proste rzeczy, które wydadzą ci się zupełnie nieistotne. To mogą być, wysuszone już, kwiaty, których płatki kruszą ci się w dłoniach. To mogą być ziarna jej ulubionej kawy, której zapach czułeś codziennie o poranku. To może być stara wstążka, którą zawsze wiązała włosy w czasie wczesnego dzieciństwa. To może być stara fotografia jej dziadków, która pachnie już przestarzałym papierem, a z tyłu ma wypisaną datę i proste "kocham cię" jej dziadka, skierowane do babci. To może być zardzewiały gwoźdź, którego znalazła na ulicy, lub kawałek zbitego lustra z jej pierwszego domu.
Dla ciebie to może być wszystko, co wydaje się puste i nic nieznaczące.
Później jednak zorientujesz się, że to cząstka jej duszy, coś bezwartościowego dla ciebie, lecz znaczące tak wiele dla niej. Zorientujesz się, że każda z tych małych rzeczy ma życie i historie, zupełnie jak ludzie. Mogą nie czuć, ale dalej leżeć nawet tysiące lat na chodniku, dopóki ktoś nie potknie się o to i bez zastanowienia zgarnie w pośpiechu do domu, sam nawet nie wiedząc dlaczego.
I Mitchell, oglądając te wszystkie rzeczy, może poczuć jak przepływa przez nie życie. Może zobaczyć chwile, które są związane z uschniętymi kwiatami, zapachem kawy lub starą fotografią.
Mitchell naprawdę to kocha.
***
Od śmierci Daphne, Mitchell nagle - i zupełnie bez powodu - zaczął obserwować deszcz. To w zasadzie jedno z jego ulubionych zajęć; po prostu obserwuje i słucha uderzających o szyby kropel.
Myśli o wszystkim i o niczym, czasami o głupotach, a innym razem o sprawach i ludziach niezwykle dla niego ważnych.
To wychodzi naturalnie, nawet nie zauważa, kiedy zaczyna to robić.
Często siedzi, patrzy i właściwie sam nie wie, co tutaj robi.
Można uznać to za dziwne, ale on naprawdę nie wie.
Nie rozumie, jak może po prostu dalej tutaj być. Jak może jeść, pić, spać, chodzić do pracy, obserwować deszcz, czy właściwie cokolwiek innego. Naprawdę sam nie wie.
Hailey wiele razy mu mówiła, że powinien pójść do psychologa, że powinien z kimś o tym porozmawiać i ruszyć dalej. Tyle, że to nie było, nie jest i nigdy nie będzie, takie łatwe, jak może się wydawać.
Prosto jest powiedzieć komuś, kto jest w kompletnej rozsypce, aby ruszył dalej. To jednak nie sprawi, że ta osoba nagle, jak za machnięciem różdżki, będzie w porządku. Do tego potrzeba czasu, a kiedy jesteś w rozsypce, czas leci tak niemożliwie wolno, że jedyne co możesz robić, to odliczać godziny do twojej śmierci w nadziei, że nadejdzie ona jak najszybciej.
Mitchell po prostu nie pojmuje, jakim cudem on, kurwa, dalej żyje. Jakim cudem udaje mu się w jakikolwiek sposób funkcjonować, dlaczego, do diabła, dalej się stara, skoro to wszystko jest tak bardzo, bardzo beznadziejne?
Dlaczego wszyscy inni dalej zwyczajnie żyją własnym życiem, kiedy Daphne swoje własne straciła?
To wydaje mu się tak cholernie niesprawiedliwe, że nie potrafi przestać o tym myśleć.
(Czy możesz wrócić? Proszę? Czy możesz wrócić? Proszę? Przepraszam, kiedyś będzie dobrze.)
***
Kiedy wracają z Blaisem do jego mieszkania, a Blaise idzie spać do pokoju gościnnego, on w końcu otwiera i czyta notatnik. Kot Daphne, którego ze sobą zabrał, śpi na jego kolanach, a on głaszcze go przez cały czas, niemal nieświadomie.
Najpierw wpatruje się przez chwilę w jej listę i wszystkie starannie napisane punkty, zanim przewinie stronę. Jest list oraz - co naprawdę go zaskakuje - wiersz.
List nie jest długi, naprawdę nie jest. W zamian jednak Mitchell czuje, że przez niego rozpada się na kawałki i wszystko uderza w niego ponownie i ponownie. Czuje, jak pieką go oczy i z trudem może złapać oddech. Czuje, jakby ciągle, od nowa, musiał przechodzić przez śmierć Daphne. Tak, jakby jeden raz nie wystarczył.
Chryste, Mitchell naprawdę myślał, że już jest lepiej, ale teraz znowu tak mocno go to uderza. Jak ma kiedykolwiek się z tym pogodzić, skoro to tak boli.
Przełyka jednak łzy i czyta wiersz. Daphne nie pokazywała nigdy nikomu swoich wierszy, za bardzo się tego wstydziła. I Mitchell naprawdę nie wie, dlaczego mu dała wiersz. Wiersz, który ma sprawić, że poczuje się lepiej, a który w zamian powoduje, że ponownie pęka od środka.
Ponownie czyta oraz wpatruje się w ten cholerny list i wiersz tak długo, że wyłapuje tylko kilka słów, a znaczenia wielu innych już nawet nie pamięta.
Ponieważ nie było dla mnie ratunku, Mitchell, i oboje doskonale o tym wiemy.
Nie wie, ile tam siedzi, ale kiedy w końcu wstaje, już wie, że musi stąd wyjechać. Ponieważ nie wytrzyma już ani dnia dłużej, jeśli miałby dalej tutaj mieszkać i ciągle czuć oraz widzieć obecność Daphne.
Daphne, która umarła. I która, choćby nie wiem, jak chciał, już nie wróci.
Musi uciec, nawet, jeśli nazwą go egoistą.
***
Mitchell zawsze, kiedy ludzie od niego odchodzą, powtarza sobie, że to w porządku, że tak najwyraźniej musi być.
Nienawidzi tego uczucia.
Ludzie odchodzą, ale on dalej tam jest, ciągle taki sam. Czuje się bezradny zawsze, kiedy to się dzieje, ponieważ mimo, że niektórych ludzi kochał z całego swojego serca i mógłby skoczyć za nimi w ogień, nie może absolutnie nic na to poradzić. Skoro odchodzili, to zwyczajnie już go nie potrzebowali. On to rozumie, naprawdę to rozumie.
Ludzie nie są od tego, żeby zostawać na zawsze, więc jeśli odchodzą - jest to zupełnie w porządku. Ludzie są bardziej lekcją, każdy z nich nas czegoś uczy i skoro mają zamiar cię zostawić, to niech tak będzie, ale to nigdy nie zmieni tego, jak bardzo to boli.
Mitchell nigdy nie chciał błagać kogoś, aby został, teraz jednak może śmiało powiedzieć, że mógłby to zmienić - jeśli tylko jego mama oraz Daphne, by przy nim zostały. Tylko w tym przypadku.
Najgorszym jednak w samym odchodzeniu kogoś od ciebie, nie jest sam fakt, że odchodzi, tylko uświadomienie sobie tego, że odszedł i już go nie ma.
***
Przed wyjazdem Mitchell przychodzi na cmentarz. Czuje, że musi. Czuje, że to jest ważne; że to jeden z ostatnich kroków.
Wokół są posadzone stokrotki, a on unosi lekko kącik ust. To pewnie Timothy, myśli, to zawsze jest on.
Przykuca przy nagrobku i przejeżdża palcem po wygrawerowanym na nim Daphne Richards.
- Wiesz, że kiedy nam powiedziałaś, pomyślałem, że może to nawet lepiej, że mówisz nam tak wcześnie? Jakby to, że wiemy, mogło sprawić, że... sam nie wiem, że jakoś się do tego przygotujemy. I wtedy twoja śmierć nie będzie już aż taka straszna - powiedział, przełykając gule w gardle. - Okazało się, że to wszystko gówno prawda. To było tak, jakbyś umierała w kółko i w kółko. To wszystko było straszne; to, w jakim byłaś stanie. Jakby nagle po prostu... uleciało z ciebie całe życie, cała ta energia i światło, które w sobie nosiłaś. Dalej żyłaś i świeciłaś jaśniej, niż wszystkie gwiazdy na niebie, ale... umierałaś. Umierałaś, ciągle i ciągle, aż w końcu - zaczerpnął ciężko powietrza, próbując powstrzymać łzy - zupełnie zniknęłaś. Jakby to był ciągle powtarzający się koszmar. To chyba nigdy nie będzie lepsze - kogoś śmierć - bo nawet, jeśli będziesz przygotowywał się do niej przez lata, myśląc, że faktycznie jesteś już na to gotowy, to i tak ostatecznie staniesz nad grobem tej osoby i wpatrując się w jej imię, poczujesz jakby ktoś właśnie wyrył ci jej imię w sercu, żebyś nigdy nie zapomniał i będziesz przeklinał cały świat za zbyt mało czasu, bo go nigdy nie będzie wystarczająco. Nie wiem, pewnie po prostu ciągle tylko łudziłem się, że wszystko wróci do normy. Bo ty nie miałaś umrzeć, nie chciałaś umrzeć i nie powinnaś była... - przerywa, ponownie przełykając ślinę; czuł się tak, jakby zaraz miał przestać oddychać - nie powinnaś była umierać. Nie ty, Daphne. Cholera, nie ty.
Zgniótł w dłoniach kartkę. Pojedyncza łza na nią spłynęła, rozmazując kilka schludnie zapisanych tuszem słów.
To i tak nie miało znaczenia; Mitchell Martinez znał na pamięć każde słowo i zdanie, dotyczące Daphne Richards. Zupełnie, jakby wyrył je sobie ostrym nożem w środku samego serca - choć może to wcale zbyt wiele nie różniło się od rzeczywistości.
- Wiesz, myślałem, że jestem w tym wszystkim lepszy. W żegnaniu ludzi, w akceptacji tego, że odchodzą, ale ty... ty byłaś czymś więcej. To wszystko zawsze było i będzie czymś więcej. Bo tak, jak mówiłaś, jesteśmy nieskończeni. Ty i ja. - Złożył kartkę na pół, nie odrywając od niej wzroku. - Więc teraz, kiedy budzę się rano i zdaję sobie sprawę z twojego braku i z tego wszystkiego, co się stało. Kiedy nie mogę oddychać, kiedy zapominam jak to robić albo wcale nie chcę tego robić, przypominam sobie o tobie. I zaczynam oddychać za ciebie. I dla ciebie. Zawsze dla ciebie.
(- Kiedy już stąd wyjdziesz, pojedziemy gdzieś daleko. Gdzie tylko będziesz chciała. Zwiedzimy świat, tak jak zawsze chcieliśmy to zrobić, a kiedy już ostatecznie wrócimy do domu, będziemy wiedli nudne, spokojne życie. I zaadoptujemy drugiego kota. Albo więcej niż jednego. I będziemy my, nasze koty i monotonność. Kiedy tylko stąd wyjdziesz.
Nawet nie wiedziała, kiedy po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. Była bezsilna. Nic już nie mogła zrobić.
Życie Daphne Richards przelatywało jej między palcami, niczym martwy popiół, a ona mogła tylko patrzeć. Bo nie było już dla niej ratunku. Bo miała umrzeć niewyleczona w tym pachnącym śmiercią łóżku szpitalnym.
- Daphne? Dlaczego płaczesz?
- Mitchell, ja już stąd nie wyjdę. Umrę tutaj.)
Ostatnia łza skapuje na ziemię, a on wstaje. Ma wrażenie, że minęły godziny lub dni, a to i tak nie było wystarczające.
- Kocham cię, wiesz o tym, prawda? Musisz wiedzieć.
***
Kawa w Nowym Jorku smakuje kompletnie inaczej, niż kawa w Waszyngtonie, Tokio, Londynie, Paryżu, Oslo, Berlinie, czy Brukseli. Szczerze mówiąc, Mitchell może powiedzieć, że wszędzie smakuje kompletnie inaczej.
Jest w wielu, naprawdę wielu miejscach, zanim w końcu trafia do Nowego Jorku. Początkowo przyjeżdża tutaj, aby zobaczyć Theo, ale coś w tym mieście sprawia, że je kocha. Nie jest wyjątkowe, szczerze powiedziawszy, Mitchell raczej zawsze uważał, że Nowy Jork jest dosyć oklepany, ale kiedy w końcu się tutaj znajduje, od razu zmienia zdanie.
Nie wie, co go tutaj przyciągnęło. Nie chodzi o wygląd, jedzenie, czy budynki. Może bardziej o styl życia. To, że mieszka tutaj tak wiele różnych ludzi, którzy po prostu żyli własnym życiem, jedni ze wspaniałym życiem, drudzy z beznadziejnym, jedni bardziej smutni, drudzy mniej, jedni samotni z wyboru, a drudzy z powodu feralnego losu. Czuje się tutaj dosyć wolny.
Jest w porządku, po prostu być tutaj i nie przejmować się niczym.
Nie był w domu od dwóch lat i naprawdę czuje się z tym dobrze. Nie jest wspaniale, szczerze mówiąc, dalej jest dosyć chujowo, ale naprawdę nie jest aż tak źle.
Być może prawie trzy lata to wystarczająco, aby się wyleczyć. Być może dla innych, być może mogłoby to być wystarczające również dla niego, ale nie jest. Nie do końca. Nie jest źle, ale nie jest również dobrze. Mitchell jest pewien, że nigdy się w stu procentach nie wyleczy. Trzy lata nie są wystarczające, ale może cztery lub pięć będą? Może będzie mógł w końcu pozbierać się w pełni i wrócić do domu, zacząć wszystko od nowa i żyć teraźniejszością. A może będzie to za pięć minut lub może tak naprawdę nigdy nie uda mu się tego zrobić?
Ale jest w porządku, tak jak jest. Dalej jest zepsuty, oczywiście, że jest. Wszystkie jego pęknięcia pozostaną z nim już na zawsze.
Daphne poleciła mu w liście napisanie własnej listy. Nie listy umierania, bardziej listy rzeczy, które chciałby zrobić przed śmiercią. To pomogło - w jakimś sensie.
Stworzył ją i wypełniał punkty. Na początku robił to bardzo szybko, dopóki nie zdał sobie sprawy z tego, że wypełniając ją w tak szybkim tempie, myślał tylko o tym, że może im szybciej spełni wszystkie swoje punkty, tym szybciej umrze. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, zaczął wypełniać ją w swoim tempie; tak, jak powinien od początku.
Tego dnia, kiedy wraca z pracy - którą naprawdę lubi - pada deszcz. Dopija kawę, idąc na przystanek i wyrzuca pusty kubek do śmietnika na przystanku.
Nie przejmuje się deszczem, kiedy czeka na autobus. W zasadzie ma to gdzieś, więc stoi i moknie. Naprawdę mu to nie przeszkadza. Deszcz kapie mu na włosy oraz ubrania, a mokre kosmyki włosów przyklejają mu się do czoła.
Nie wie, ile czeka, ale jego autobus się spóźnia, a on przeklina pod nosem.
Chwilę później obok niego staje dziewczyna. Spogląda w jej stronę obojętnie, zastanawiając się czemu, do diabła, stanęła obok niego, zamiast iść pod dach. Zauważa jednak, że jej ubrania oraz włosy i tak są już mokre, zapewne zamokły, kiedy tutaj biegła.
- Rozchorujesz się - mamrocze w końcu.
Dziewczyna wzdycha pod nosem i również na niego spogląda. Przez chwilę patrzy mu w oczy, wyglądając na lekko zahipnotyzowaną, ale może tylko mu się wydaje.
- Możliwe - odpowiada zwyczajnie. - Ty również.
- Możliwe - mówi Mitchell i odwraca wzrok, patrząc, czy nie najeżdża autobus.
Kątem oka widzi, jak dziewczyna marszczy brwi i spogląda zegarek. Mitchell myśli, że pewnie jedzie tym samym autobusem, co on. Nie jeździ ich zbyt wiele na tym konkretnym przystanku.
- Jestem Lucille - wypala nagle w jego stronę.
- Mitchell - odpowiada nawet nie spoglądając w jej stronę.
Po chwili zatrzymuje się autobus, a on wchodzi do niego, nie posyłając jej już ani jednego, choćby krótkiego spojrzenia.
Dziewczyna najwyraźniej dopiero po chwili, kiedy pojazd już odjeżdża, orientuje się, że przegapiła autobus, a Mitchell widząc, jak przeklina pod nosem uśmiecha się do siebie.
Później spotyka ją na tym przystanku codziennie i coraz więcej rozmawiają.
I przez chwilę kompletnie zapomina o przeszłości. Przez chwilę myśli, że to dobry moment i że już może ruszyć dalej. Mitchell wie, że gdyby Daphne mogła, powiedziałaby mu, że cieszy się jego szczęściem. Więc on również to robi.
Mitchell kocha Daphne tak bardzo, że uczy się od nowa żyć - lecz tym razem już bez niej. Mitchell kocha Daphne tak bardzo, że dalej oddycha, pomimo tego, jak bardzo nie ma na to ochoty. Mitchell kocha Daphne tak bardzo, że stara się dalej kochać, mimo że czuję się zupełnie tak, jakby jego serce przestało bić razem z tym należącym do niej. Mitchell kocha Daphne tak bardzo, że próbuje spełnić każdą daną jej obietnicę.
Mitchell kocha Daphne tak bardzo, że dalej żyje. Mimo tego, że wolałby być martwy. Mimo tego, że jej już tutaj nie ma.
I nie będzie.
Tej nocy już nawet nie obserwuje padającego deszczu, tak jak każdego poprzedniego dnia.
Bierze głęboki wdech, przypominając sobie słowa Daphne, i oddycha. Oddycha bez uczucia tak mocnego bólu, w klatce piersiowej.
Oddycha.
***
Oddychaj.
Oddychaj, ponieważ każdy twój oddech jest cenniejszy, niż miliony wypowiadanych słów.
Oddychaj, ponieważ masz przed sobą jeszcze miliony pięknych chwil i pięknych ludzi.
Oddychaj, ponieważ spotkasz jeszcze osobę, która będzie stworzona z miodu i szkła, a pachnieć będzie, jak najpiękniejsze miejsce świata, w którym codziennie będziesz mógł zaznać chwili spokoju.
Oddychaj, ponieważ zasługujesz na cały świat i jeszcze więcej.
Oddychaj, ponieważ jedna z osób, które mijasz na ulicy pragnie cię poznać, a jeszcze nie zdążyła tego zrobić.
Oddychaj, ponieważ siedząca obok ciebie w kawiarnii dziewczyna podziwia wiersze, które piszesz w swoim czarnym notatniku, kiedy myślisz, że nikt tego nie zauważa.
Oddychaj, ponieważ miliony ludzi pragnie usłyszeć jeszcze raz twój piękny głos.
Oddychaj, ponieważ nie sprobowałeś jeszcze wielu rzeczy, które kiedyś bałeś się zrobić.
Oddychaj, ponieważ każde twoje słowo jest wysłuchiwane i doceniane.
Oddychaj, ponieważ nie zobaczyłeś jeszcze najpiękniejszych miejsc na świecie, które kiedyś pragnąłeś zobaczyć.
Oddychaj, ponieważ nie dokończyłeś jeszcze wielu rzeczy.
Oddychaj, ponieważ musisz dokończyć swoją historię tak, jak należy,
I od początku; oddychaj.
***
Nie wiem, czy trudniejsze było dla mnie napisanie tego, czy wstawienie. Chciałam wam tylko powiedzieć, że jeśli za kimś tęsknicie - nie jesteście sami. Nigdy nie będziecie. A ból w końcu nie będzie tak nieznośny.
Dziękuję, jeśli to przeczytaliście i jeśli wam się spodobało x.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top