Rozdział 3: Nie-zwykły klient.
Przebudzałam się leniwie, kiedy do salonu wbiegł niczym burza Nathaniel. Odruchowo podskoczyłam, co było ogromnym błędem, bo poczułam ogromny ból w plecach.
—Cholera—zaklęłam pod nosem, łapiąc się za bolące miejsce.
—Marinette? Co ci jest?—od razu podbiegł do mnie Nath.
—Nic takiego, trochę za mocno się... Przeciągnęłam—skłamałam.
—No dobra... To co sobie księżniczka życzy na śniadanie? —zapytał wesoło.
—Księżniczka sobie nic nie życzy, księżniczka chce do domu—burknęłam. Nathaniel tylko roześmiał się na cały głos. — Aż tak cię to bawi? — zapytałam zbita z tropu.
—Tak, jesteś taka urocza i zabawna, kiedy tak robisz— oznajmił powstrzymując się od śmiechu. Moją twarz oblał rumieniec.
—Dzięki... — bąknęłam zawstydzona pod nosem. Czemu słowa Natha tak na mnie podziałały?
—No, a wracając do tematu... Na co masz ochotę? — powrócił do pytania.
—Na odwózkę do domu— odpowiedziałam, rozciągając się, totalnie zapominając już o bolących plecach.
—No, dobra...—westchnął już zrezygnowany. — Chodź, auto już jest w garażu.
Żwawo ruszyłam się z kanapy czując ból przeszywający cały mój kręgosłup, jednak nie zraziłam się tym, ruszyłam za Nathem, przedtem zabierając swoje manatki z wieszaka - torebkę i płaszcz, tyle, że płaszcz pożyczył mi Nathaniel.
Zabierając torebkę z wieszaka przypadkowo wyślizgnęła mi się z rąk. Usłyszałam jak coś zabrzęczało, szybko ją podniosłam, aby zdiagnozować co to takiego.
Moim oczom ukazały się...
—Kluczyki?! — gapiłam się w mały przedmiot jak głupia z oszołomieniem.— Przecież...
—Idziesz, Mari?— usłyszałam głos Natha z oddali.
—Tak, tak. — schowałam z powrotem kluczyki do torebki.
To dziwne, nie było tych kluczyków wczoraj, coś mi tu nie pasuje...
*
—Teraz tu w lewo skręcić, tak?
—Tak, tak. — przytaknęłam Nathowi wyrwana z zamyśleń.
—Jesteśmy. - oznajmił.
—Och, dzięki za podwózkę— rzuciłam wysiadając z samochodu.
—Może spotkamy się kiedyś jeszcze? —zapytał.
—Mmm, może, jak coś jesteśmy w kontakcie.— uśmiechnęłam się do niego.
—Ok, no, to do zobaczenia.
—Do zobaczenia. —pożegnałam się i zatrzasnęłam drzwi za sobą.
Wyciągnęłam kluczyki z torebki i przekręciłam zamek. No, nareszcie w swoich czterech ścianach.
—Miau! —powitała mnie już moja podopieczna.
—Cześć maleńka — przywitałam się.
Schyliłam się, żeby ściągnąć buty, jednak znowu poczułam ostry ból w plecach. Zrezygnowana poczłapałam do kuchni, aby coś upichcić, na poprawę humoru.
Moje ręce pracowały, a w tym czasie mózg się zastanawiał...
Dlaczego mnie tak strasznie bolą te plecy? O nie, to na pewno nie od zwykłego leżenia, nie od kanapy, ja mam solidny, zdrowy kręgosłup! To nie możliwe, jednak... Musiało się coś stać!
—Miauuu, miauuu. — usłyszałam po raz kolejny głos mojej kotki, plątającej się między moimi nogami. Ona chyba też zgłodniała.
—Już kończę Tikki i... — podeszłam do piekarnika, aby go wyłączyć. — Gotowe! Babeczki waniliowe pani Marinette Dupain-Cheng! - krzyknęłam uradowana.
Zasiadłam do stołu, aby spróbować moich wypieków.
—Chcesz trochę Tikki? — zwróciłam się do zwierzaka.
—Miau! - przytaknęła mi. Rzuciłam jej jedną babeczkę.
Jadłam tak w ciszy, kiedy przypomniało mi się, że niestety, bądź stety, istnieje jeszcze coś takiego jak PRACA...
—Matko, która to godzina?!— zerknęłam na zegar, podskakując jak oparzona.
Na tarczy urządzenia widniały ogromne, czerwone cyfry układające się w godzinę, 13:05!
Pobiegłam jak najszybciej do pokoju ubierając się w jakiś sensowny strój, wyparowałam z domu i skoczyłam na swój rower.
Przecież ja mam na drugą zmianę, Marinette, jak mogłaś zapomnieć? 13:30! Masz ścisły grafik, który starasz się przestrzegać, oj... Jeszcze jedno takie spóźnienie i wylecę z pracy...
*
—Więc co dla pani?— zapytałam klientkę, stojąc już przed ladą w firmowym fartuszku.
—Jedno cappuccino.— usłyszałam zamówienie.
—Mhm. —wystukałam coś w kasie.— Oto rachunek, kawa zaraz będzie do odbioru.
Podszedł następny klient, dziś mieliśmy ogromy ruch.
—Słucham, co dla pana?
—Ja poproszę jedno latte i... — chłopak zaczął rozglądać się po tablicy za mną. — I jedno doppio, dla kolegi. —spisałam zamówienie.
Zrobiłam tak jak wcześniej, podałam rachunek, a mężczyzna odszedł siadając przy jakimś stoliku. Obserwowałam go chwilę. Ku mojemu zdziwieniu, nieznajomy dosiadł się do stolika, przy którym już siedział Nino. Czy może to był jakiś jego znajomy?
—Ja poproszę macchiato, frappe i podwójne espresso.— usłyszałam kolejny głos, który oderwał mnie od myśli. O dziwo znajomy głos. Uniosłam głowę ku górze.
Niech mnie Tikki podrapie! To ta jędza Chloe Bourgeois!
—Mhm. — podałam jej skrawek papieru. — To rachunek.
Wzięła go do ręki, jakby z pogardą.
—Prosiłam o podwójne espresso! —walnęła ręką z frustracją o blat.
—No to jest podwójne espresso, o tu! — pokazałam jej mały druczek na paragonie.
—A czy ty nie wiesz, że podwójna espresso to doppio, a nie espresso razy dwa? — gadała ciągle wkurzona.
—A czy nie łatwiej było powiedzieć doppio, zamiast podwójne espresso?—wtrąciłam kąśliwie.
Zamknęło jej to buźkę na chwilę.
—Doigrasz się, mój tatuś jest burmistrzem! Zwolni cię— powiedziała patrząc na mnie spod byka.
—Nic się nie zmieniłaś, Chloe... — burknęłam pod nosem.
—Więc ma być to doppio!—oznajmiła już mniej zdenerwowana.—Albo inaczej pani, panno...—spojrzała na moją plakietkę. — Dupian-Cheng zostaniesz zwolniona!
—Jasne... — mruknęłam pod nosem i podałam jej już właściwy paragon.
Jednak, zanim się odwróciłam, patrzyłam jeszcze chwilę na nią. Dosiadła się do stolika, gdzie siedział Nino oraz jego kolega, a owemu rzekomo znajomemu Nina, rzuciła się na szyję. Och, współczuję temu blondaskowi.
Siedziałam dłuższą chwilę za ladą, kiedy wreszcie dostałam przerwę, był już 17. Poszłam od razu do mojej koleżanki Carole.
—No, to dzisiaj akcję miałaś —powiedziała na powitanie.
—Też się cieszę, że cię widzę Carole— burknęłam. — Ty też masz przerwę?
—Raczej, jakoś wybłagałam. —przewróciła oczami.
—Co tam słychać? —zapytałam.
—Nic ciekawego, masa klientów dziś, przy mojej kasie to się ogromny sznur ciągnął. —westchnęła. —No, ale tobie to się dzisiaj jakaś zdzira trafiła, widziałam.
—Chloe Bourgeois. —wzruszyłam ramionami.
—Znasz ją?— zapytała zdziwiona.
— Ta, chodziła ze mną do klasy przez kilka dobrych lat, podstawówka, gimnazjum i jedna klasa liceum.
—Ou, współczuję.
—Ta, to była masakra—powiedziałam uśmiechając się pod nosem.
—Ty, a jeszcze ten blondyn, co się tak na niego patrzyłaś? Znasz go?
—Blondyn?— spytałam zdezorientowana. — Nie, nie znam, ale to najwyraźniej jakiś znajomy Nina, mojego kolegi, i...
—Tej zdziry Bourgeois. — Dokończyła Carole za mnie.
—Dokładnie, wyjęłaś mi to z ust— westchnęłam głośno.
—Myślałam, że go znasz, tak go wzrokiem pochłaniałaś... —koleżanka zaśmiała się cicho.
—Carole! —syknęłam. — Uspokój się, już Alya chce mnie z jednym zeswatać, wystarczy mi. Zresztą ten blondyn, jakbyś się przyjrzała, jest ZAJĘTY. — podkreśliłam ostatnie słowo.
—Pf, tylko przez tą idiotkę, śmiało mogłabyś podbić, jesteś ładniejsza od te kupy plastiku. — prychnęła z pogardą.
—Jasne, jasne. Dobra, ja już wracam... Ech, do której dziś masz? — zapytałam.
—19, jeszcze dwie godzinki i do domu, od 13 tu siedzę! —narzekała.
—Ja tak samo. - schowałam twarz w dłonie. — Jestem padnięta.
—Ja też. Ej! Mam pomysł!—wykrzyknęła nagle radośnie.
— Jaki?— spytałam ukazując z powrotem swoją twarz.
—Pójdziemy na zakupy, taki babski dzień! Ja, ty i ta twoja Alya — zaproponowała.
—Mhm, w porządku, jeszcze tylko przedzwonię do Alya'i.
—Okej, będzie super! —zapiszczała jak małe dziecko.
—Dobra, a teraz serio lecę, zresztą mam nadzieję, że szef nie wywali mnie za ten incydent z Chloe...
— Oby!
—Ech, to pa.
*
Wyszłam spokojnie z lokalu, praca na dziś na szczęście skończona. Wsiadłam na mój rowerek i powoli ruszyłam do domu.
Jechałam nucąc jakąś melodyjkę pod nosem, wymijając przechodniów. Zatrzymałam się tuż przed swoim domem. Odruchowo nacisnęłam na klamkę. Drzwi się uchyliły. Przeraziłam się. O, nie, nie, nie!
Wpadłam szybko do domu, sprawdzając czy nic nie zginęło.
Laptop, telefon, zmywarka, bieżnia, fotel, telewizor, żelazko, jakieś łańcuszki...
Na szczęście wszystko było oprócz...
List?! Gdzie jest list?
Schyliłam się, żeby poszukać go miedzy jakimiś butami, wtedy znowu ból pleców przypomniał mi o sobie.
Szukałam go z nadzieją, że może znowu Tikki na nim zasnęła, ale nie, nie było go nigdzie, sprawdzałam dom kilka razy, każdy kąt, każdy zakamarek. W końcu zrezygnowana opadłam na łóżko. Wyciągnęłam telefon z kieszeni, miałam kilka wiadomości.
Od: Alya
Hej, czemu nie odbierasz? Miałaś dziś mieć na pierwszą zmianę. Mam ci coś do powiedzenia, oddzwoń jak najszybciej, albo się spotkajmy. I nie, nie dotyczy to już ślubu, ale myślę, że cię to zaciekawi.
To był pierwszy SMS jaki wyświetlił mi się na ekranie smartfona.
Od: Nath
Cześć, może masz ochotę gdzieś dziś wyskoczyć? Czekam na twoją odpowiedź.
Na żaden z tych SMS-ów nie chciało mi się odpisywać, nie było w nich nic co mogłoby mi pomóc znaleźć ten przeklęty list.
List zaginął.
Tak po prostu!
Boje się, że ja naprawdę go już nie znajdę...
A wtedy, to już będzie słabo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top