Rozdział 7 - Nad Kwisą

Atak paniki. 

Gdy pierwszy raz go doświadczyłam, byłam w szpitalu i pytałam wszystkich dookoła co się stało. Każda pielęgniarka odwracała wzrok, nie wiedząc jak przekazać mi złe wieści. Szybko uciekały z pokoju tłumacząc, że idą po lekarza.

Gdy przeczytałam o śmierci dziecka, byłam w takim szoku, że mimo dwóch połamanych żeber i nogi w gipsie wstałam z łóżka i ledwo trzymając się ściany, wyszłam na korytarz. Naglę z wszystkich stron, obskoczyły mnie pielęgniarki, które próbowały znów odprowadzić mnie do pokoju. Nic nie mogło mnie powstrzymać, mimo tych wszystkich obrażeń, miałam w sobie o wiele więcej siły niż dwie kobiety przy mnie.

- Gdzie jest mój syn?! Gdzie mój mąż?! Pozwólcie mi do nich iść!

Jednak żadna z kobiet mnie nie słuchała, żadna też nie odpowiedziała na moje pytania. Uspokoiłam się dopiero, gdy zobaczyłam lekarza, biegnącego w moim kierunku przez korytarz. 

- Gdzie oni są? Gdzie Kamil? Gdzie mój syn Krystian?

Gdy zobaczyłam smutek w jego twarzy, w twarzy którą starał się zachować kamienną, wiedziałam. 

- Nie, to niemożliwie! Musi się pan mylić! To musiał być ktoś inny! - błagałam, rzucając się w jego kierunku.

- Bardzo mi przykro. Wjechali państwo z dużą prędkością w tira. Cała lewa część samochodu uległa zgnieceniu. Gdy pogotowie dotarło na miejsce, nie mogliśmy uratować już pani męża. A długa reanimacja syna, nie przynosiła skutku. Chcieliśmy przetransportować go tutaj razem z Panią, jednak ze względu na duże obrażenia wewnętrzne, chłopiec zmarł w drodze do szpitala. To cud, że udało nam się ocalić panią... 

Już po prostu nie myślałam, cud? O jakim cudzie on gada?!

Żaden ból nie był tak silny jak ten, który poczułam w środku. Mówi się, że serce naprawdę nie może pęknąć, bo fizycznie jest to niemożliwe aby pękło, a człowiek żył nadal. Jednak ja w tamtej chwili czułam, jak pęka na kawałki, jakby ktoś rozerwał mnie od środka. 

Chciałam zacząć na niego wrzeszczeć, wykłócać się że jest w błędzie, jednak nagle zdałam sobie sprawę, że nie mogę oddychać. Przed oczami mi pociemniało, a serce biło jak szalone. Upadłam na ziemie, nie mogąc ustać na nogach jak z waty. Myślałam, że umieram.... Chciałam umrzeć, jednak jakaś siła, nie dała mi tej łaski. Nie pozwoliła mi odejść do mojego syna i męża. 

Po dłuższej chwili, ktoś do mnie dopadł i zaczął mocno przytulać. Byłam pewna, że to moja matka, dlatego nie opierałam się, a w tej panice nie mogłam się na niczym skupić, prócz oddechów, które pobierałam jak szalona. W końcu jakimś cudem poczułam, że łapie oddech, bezpieczna w ramionach osoby za mną. 

Odwróciłam się w jej stronę i byłam w szoku po tym co zobaczyłam. Nadal trzymając mnie  w żelaznym uścisku, patrzyły na mnie zapłakane oczy mojej teściowej. Na zawsze idealnie zadbanej twarzy, były strugi czarnego tuszu, oczy były przekrwione od łez, a policzki i nos zaczerwienione jakby użyła o wiele za dużo różu. 

Z moich ust wydarł się jęk rozpaczy i kolejny raz słono zapłakałam, a ona razem ze mną. 

- Spokojnie córeczko - wyszeptała w moje włosy. Pierwszy raz, zwróciła się do mnie w ten sposób. - Zapłacą nam. Zapłacą nam za naszych chłopców... - urwała, gdy jej słowa nagle zamieniły się w szloch.

I nagle znikły lata nienawiści i złości do siebie, przytyków i dogryzania. Byłyśmy jedna przy drugiej, jak matka z córką. Jak matka z matką, obie w żałobie, obie po stracie synów.

***

Kończyłam właśnie owijać dłonie bandażami, wciąż myśląc o tym fatalnym dniu. Okazało się, że sprawcą wypadku był właściciel samochodu, który wyprzedzał innych jak szalony. Ponoć gdy zaczął wyprzedzać trzeci samochód po nas, nagle na przeciwnym pasie, zza zakrętu wyjechało inne auto. Wszystkie pojazdy przed nami, dały radę wykonać manewr w taki sposób, że ledwo drasnęły się o siebie. Tir przed nami wjechał do rowu, a jego naczepa na w pół pozostała na drodze, kierowca tira odniósł małe obrażenia. My niestety nie. Wjechaliśmy prosto w jego przyczepę, nasz samochód dosłownie wbił się w nią, całą stroną od kierowcy.

Długo później się obwiniałam. Długo myślałam o tym, że rozpraszałam Kamila podczas jazdy, gdybym z nim nie rozmawiała, byłby skupiony na drodze tak jak zawsze. Gdybyśmy zostali parę dni dłużej, choćby dzień, to wszystko by się nie wydarzyło. Gdybym posadziła Krystiana w foteliku za mną nie Kamilem, najpewniej by przeżył. Gdybym...

To słowo prześladowało mnie jeszcze długo po wypadku... "Gdybym" stało się moim słowem roku, bo tylko ono cały czas pojawiało się w mojej głowie. W kółko tworzyłam scenariusze, tego że wystarczyło zmienić rzecz, a nigdy by do tego nie doszło... Długo minęło zanim terapia zaczęła przynosić jakiekolwiek efekty, zanim leki zaczęły działać, zanim poczułam, że moja rozerwana dusza się zrasta. W miejscu, w którym po wypadku ziała tylko pustka, teraz znajdywała się wielka blizna, której nie pozbędę się do końca życia. Blizna, której żadne szczęście - o ile go jeszcze kiedyś zaznam - nie zdoła uleczyć. Jest nią strata, o której będę pamiętać do końca. 

Wzrokiem wędruję ku skrzynce, na siedzeniu pasażera i zastanawiam się, w jaki sposób powinnam ją otworzyć. Łopata odpada, w końcu została w lesie, a to jest kolejny z powodów, dla którego powinnam stąd znikać jak najszybciej. Tylko problem polega na tym, że tak naprawdę nie wiem, dokąd mam podążyć. 

Naglę w mojej głowie rodzi się iście szalona myśl. Wysiadam z auta i po chwili mam już skrzynkę w moich poranionych dłoniach. Oświetlam drogę przed sobą z satysfakcją zauważając, że polna droga ma wiele dziur. Przyglądam się każdej dokładnie, po czym wybierając odpowiednią, wtykam skrzynkę do niej i wracam do auta. 

Boże niech to się uda, myślę, uruchamiając auto i wycofuję się kilka metrów wstecz. Światła auta idealnie oświetlają drogę przede mną, a ja wbijam wzrok w prostokątny kształt w dziurze.

A szlak by to, uda się albo, nie myślę ruszając szybko. Wzrok mam utkwiony w skrzynkę, gdy samochodem zarzuca w wszystkich kierunkach. Jednak dokładnie wiem, w którym momencie wjeżdżam na skrzynkę. Łomot brzmi tak, jakbym wjechała w jakiś duży kamień. Samochodowi na szczęście nic się nie dzieje, ja natomiast niemal od razu zatrzymuję auto i w biegu wysiadam z niego, w dłoni ściskając telefon z włączoną latarką. 

Droga za mną pokryła się kurzem, przez co chwilę zajmuje mi znalezienie jej, ale widząc ją oddycham z ulgą. Skrzynka wgniotła się do środka, a gdy podchodzę bliżej, widzę że zawiasy nie wytrzymały nacisku opon. Klękam na ziemi, a moje oczy rozszerzają się w zaskoczeniu, gdy otwieram skrzynkę i widzę kamienie. Naprawdę w środku są kamienie. 

Zaczynam wyciągać każdy z nich po kolei, aż na samym dnie, ukazuje się szkatułka. Chwytam ją w dłonie, a po chwili przyglądam się już jej zawartości.  

W środku znajduję się list, jednak to nie on przyciąga moją uwagę. Na nim leży sygnet, o wiele za duży jak na mój palec. Przykładam latarkę bliżej i dostrzegam, że jest on wykonany z złota, natomiast na jego przodzie znajduje wzór orła, na piersi ma coś co przypomina mi na pierwszy rzut oka uśmiech od buźki od emotikona, a nad nim krzyż. Ściskając go w ręce, po chwili postanawiam przeczytać list.

***

Nie zwlekając ani chwili dużej wyruszyłam do zamku Czajków, a tak właściwie zamku Czocha, jak dowiedziałam się z Wikipedii. Tam też zrozumiałam co znaczy orzeł na sygnecie, który przewiesiłam na szkaplerzu. Jest to herb dolnego śląska, miejsca w którym znajduję się zamek Czocha. 

W drodze tam, gdy zatrzymywałam się na chwilę przerwy, dowiadywałam się o tym miejscu wiele ciekawych rzeczy. Między innymi to, że zamek, jest domem dla tajnych skrytek, których jest tam pełno. Służba od lat natykała się tam, na tajemne przejścia oraz skrytki, wiele z nich ujawnił też ponoć odnaleziony list do jednej ze służek. Czyli podsumowując miejsce to jest idealne, aby ukryć coś czego ludzkie dłonie nie powinny dotknąć. 

Droga do Zamku Czocha zajęła praktycznie osiem godzin, przez korki, które utworzyły się rano. Jazda całą noc dosłownie pozbawiła mnie resztki sił. Na miejscu byłam około godziny dziewiątej i nie mogłam się nadziwić, pięknem jakie tam zastałam. Wielki podjazd oraz zielone ogrody dookoła niego dodawały miejscu iście królewski klimat, jakbym cofnęła się w czasie, jednak dech w piersi, zapierał kamienny most prowadzący do zamku. 

Rozglądam się niepewna, czy mogę iść dalej. Co prawda wokół mnie kręci się kilka osób, z tego co się dowiedziałam, znajduje się tu teraz jakiś hotel, a sam zamek otwarty jest dla zwiedzających, jednak potrzebna jest wcześniejsza rezerwacja, której ja niestety nie mam. 

Podchodzę do grupy turystów, którzy dyskutują z ożywieniem, o tym jak bardzo ta budowla przypomina im zamek z filmów o Harrym Potterze i po dłuższej chwili, muszę się z nimi zgodzić. Ten most, zamek nad wodą nad wzniesieniem... Faktycznie, Hogwart wita!

Ruszyłam za resztą, przechodząc przez kamienny most. Może gdy dostanę się do środka, uda mi się dotrzeć do tych schodów? Pomimo tego, że jestem kompletnie wyczerpana, jeśli będę miała ku temu okazje, muszę z niej skorzystać. A może w środku odnajdę kogoś, komu pokarzę ten sygnet? Tylko do kogo powinnam z tym iść? Do właściciela? 

- Przepraszam! - słyszę krzyk po swojej prawej stronię.

Zaskoczona spoglądam, ku twarzy drobnej brunetki, ubranej w białą bluzkę oraz czarną spódniczkę, na ramionach ma żakiet. Kobieta musi być niewiele starsza ode mnie, oraz musi chyba być przewodniczką w tym miejscu. Odsuwam się od niej zaskoczona, nieufnie robiąc krok w tył. Moja ostatnia przygoda, z przewodnikiem, nie skończyła się za dobrze. 

Dziewczyna przygląda się mi równie nieufnym wzrokiem, gdy pyta:

- Ma pani identyfikator?

- Co? - pytam zaskoczona. 

- Identyfikator, pozwalający na wstęp na teren zamku. 

- Yyy...

- Czyli nie ma pani - wchodzi mi w słowo. - Niestety musze panią prosić o opuszczenie tego terenu, na wycieczki trzeba wcześniej zarezerwować miejsce...

- Tak wiem. Tylko... - zaczynam znów, ale kolejny raz mi przerywa.

- Proszę pani. To jest bardzo nieodpowiednie zachowanie, w stosunku do innych osób, które zapłaciły za pobyt tutaj. Bilet naprawdę nie jest drogi...

- Co tu się dzieje? - pyta głos za nami. 

Gdy obydwie odwracamy się zaskoczone, zauważam starszą panią wyłaniającą się zza drzwi, przygląda mi się z zaciekawioną miną.

- Ta kobieta, próbowała wejść bez biletu...

- Tak, ale mam coś innego - mówię w końcu, wyciągając złoty sygnet na wisiorku. Oczy młodej kobiety wyrażają niezrozumienie, co innego tej starszej, ona wygląda na zaskoczoną. 

- Babciu... - zaczyna młoda kobieta, jednak ta ją ucisza i zwraca się do mnie:

- Chodź za mną. Pora abyś odpoczęła. 

Ruszam za starszą kobietą, natomiast jej wnuczka zostaje przy grupce turystów. 

- Pani... Pani wie co oznacza ten sygnet? - pytam, przerywając ciszę. 

Kobieta prowadzi mnie ku pokojowi po prawej stronie. 

- Oczywiście - tłumaczy, odsuwając jedno z krzeseł przy małym stole. 

Pokój wygląda tak, jakby służył lub cały czas służy jako salon. Przy ścianach stoją duże regały z książkami, a w oknach staroświeckie zasłony. 

- Moja rodzina od lat dba o ten zamek, mój ojciec był ogrodnikiem poprzednich właścicieli. Gdy byłam mała, wielu rzeczy nasłuchałam się o tym zamku, oj wielu...

- Jakich rzeczy? - pytam ciekawa, siadając na krześle obok. 

- Mój ojciec był przyjacielem tego właściciela, a co ciekawe w tamtych czasach ludzie bardzo ufali służbie. Pewnego razu powierzył ojcu sekret, który on przekazał mnie. 

Wstrzymałam oddech zaciekawiona, nie mogąc doczekać się dalszej opowieści. 

- Na tym zamku jest wiele tajemnic, a i ta należy do jednych z najbardziej strzeżonych. W zamku są poukrywane skarby, o których ludziom się nie śniło, a i takie których nigdy w ręce dostać nie powinni. Powiedział on ojcu, że na zamku jest coś, co może trafić tylko w ręce prawdziwego dziedzica. Nikt inny nie może dostać tego, co się tam znajduje. 

- Dziedzica? - pytam, marszcząc brwi. Czyli nie mnie.... Ja tylko odnalazłam ową butelkę, a dziedzicem musiał być... K.M.Z. Nadawca listów. Może coś mu się stało... Dlatego postanowił schować skarb i zostawić do niego tylko ślepe wskazówki.

- Tak - kiwa głową z nieobecnym wzrokiem. - Tylko dziedzic tego, który to tu zostawił może odebrać skarb, ukryty na zamku. On będzie wiedział gdzie go szukać, będzie miał sygnet. To słowa mojego ojca, które on usłyszał od poprzednich właścicieli... Lata mijały, lecz nikt się nigdy nie zjawił... Jednak ojciec powiedział jasno, dziedzic ma dobę na odnalezienie skarbu, jeśli w tym czasie go nie znajdzie, to znaczy, że nim nie jest. A więc moje drogie dziecko, zostawiam zamek do twej dyspozycji. Jednak po dwudziestu czterech godzinach, proszę o opuszczenie tego miejsca. Tylko tyle mogę ci dać.

- Dziękuje - szepczę wstając z miejsca. Nie mam czasu na odpoczynek, czas rozpocząć poszukiwania.

***

Właśnie mija godzina, odkąd zaczęłam poszukiwania w zamku. A wyglądały one tak, że po prostu doczepiłam się wycieczki, którą oprowadzała, wnuczka starszej pani. Kobieta chyba nie do końca była zadowolona moją obecnością i tym, że babcia nie podzieliła się z nią tajemnicą mojego przybycia tu. Nie miałam wyjścia i tak nie wiedziałam jak poruszać się po zamku, nie wiedziałam gdzie są te schody. Zamek był wspaniały z wieloma tajemnicami, które pokazywała nam ta kobieta. Mnie jednak interesowało tylko jedno miejsce, do którego w końcu dotarliśmy. 

- Idąc schodami, poniżej skarbca, zobaczą państwo tak zwane schody donikąd. Nazwa naprawdę nie jest przypadkowa, proszę zejść i przyjrzeć się bliżej...

Ludzie zaczęli schodzić na dół, a ja poszłam w ich ślady. Faktycznie schody prowadziły donikąd, zakończone ścianą. Po chwili wszyscy zaczęli wracać na górę, a ja aby nie wzbudzać podejrzeń, ukucnęłam udając, że wiąże buty. Nachyliłam się i zauważyła, że coś leży na ziemi. Był to długopis... Pewnie jakiś turysta upuścił go wcześniej.

Gdy chowam go do kieszeni, słyszę że grupa już się rozeszła. Wchodzę kilka stopni do góry, a gdy jestem pewna, że nikogo nie ma w pobliżu wracam na dół. Przyglądam się ścianie i zastanawiam się o co tutaj chodzi? Po co komu schody donikąd? Jednak w liście pisało, aby przyjrzeć się schodom. Nie ścianie. 

Odwracam się w ich kierunku i przyglądam każdemu stopniowi dokładnie. Naglę tuż przy samym dole, widzę symbol orła. Dokładnie takiego samego, jak na sygnecie. Ściągam go z szyi a następnie dotykam miejsca, w którym jest bliźniacze odbicie mojego orła. Przykładam do niego sygnet i z niedowierzaniem widzę, że sygnet to tak naprawdę klucz!

Betonowy stopień odskakuje do przodu i moim oczom ukazuje się wnęka pomiędzy stopniami. Wkładam do niej rękę i wyciągam tylko jeden przedmiot. Ozłacane lusterko z rączką. Jest zachowane w nienaruszonym stanie, natomiast na jej górze jest napisane: Lustro pragnień.

Odwracam je na drugą stronę, a tam moim oczom, ukazuję się napis:

Każde serce pragnienie ma, me jak i twe,

W jego głębi znajdziesz je, ukryte na dnie,

Lecz nie daj skusić się, tym co nie możliwe,

Bo czasem to co niezauważone, jest bardziej cenione. 

Zamknij oczy swe, w lustro spójrz te, 

Wnet twe pragnienie, spełni się. 

Odwróciłam lustro ku sobie, spoglądając w nim na moje smutne zmęczone oczy i mimo że wiem, czego moja dusza tak naprawdę chce, nic nie może mi ich zwrócić. Dlatego roniąc ostatnią łzę żalu, zamknęłam oczy. Wypowiedziałam życzenie. 

***

Rok później...

Wchodziłam właśnie na wystawę obrazów w Gdańsku. Był to spontaniczny wyjazd, ponieważ artysta, który wystawiał swoje dzieła, jak opowiadał w wywiadzie, inspirował się listami, znalezionymi  butelce nad morzem. Gdy o tym przeczytałam nie mogłam się powstrzymać, tym bardziej po przygodzie jaką odbyłam rok temu. 

Lustro... Było ciekawą rzeczą lecz czy było tak naprawdę magiczne?

Dlatego właśnie zostawiłam w miejscu wnęki kartkę, na mojej ostatniej już wskazówce, na której napisałam z myślą o ludziach, którzy podążali za mną w poszukiwaniu tego skarbu:

"Skarb znajduję się w bezpiecznym miejscu. I już na zawsze tak pozostanie. 

K. K. K

Ps. Wierz mi, nie był tak zniewalający jak myślisz. "

K. K. K czyli Kasia, Kamil i Krystian...

Gdy staję wewnątrz, nie dowierzam własnym oczom. Wokół mnie znajduje się pełno obrazów. Na jednym z nich jest kobieta w stroju super bohatera i mały chłopiec trzymający ją za rękę. Na samym środku znajduje się obraz rodziny, wrzucającej butelkę do wody, a na kolejnych, jest więcej obrazów trzyosobowej rodziny. Po oczach ciekną mi łzy i kieruję się w stronę, przy której jest zbiegowisko ludzi. Na ścianie przed nią, znajdują się trzy listy, oprawione w ramkę. Nasze listy. 

Mój:

"Rodzina to najważniejsze, co możesz osiągnąć w życiu. Szczęśliwa rodzina, to największa nagroda. Dbaj o nią."

Kamila:

"Miłość do przyjaciółki jest wszystkim, co dla mnie najlepsze. Kochałem cię od zawsze, odkąd zobaczyłem cię taką spokojną i nieśmiałą, zupełnie inną niż jesteś teraz. Stałaś się moją przyjaciółką, matką mojego dziecka, żoną... Stałaś się dla mnie wszystkim.

Ps. Ty który to czytasz, wiedz, że nie ma nic ważniejszego od miłosci. "

I od Krystiana:

"Moi rodzice są super bohaterami, a moja mama jest najlepsza! Wiem, że kiedyś odnajdziemy razem skarb! I będziemy tak szczęśliwi jak teraz!

Krystian lat 4"

- Wszystko w porządku? - pyta głos po mojej prawej stronie. Z moich oczu ciekną łzy, jednak nie są to łzy smutku, a radości i wzruszenia. - Mnie również wzruszyły te listy, gdy odnalazłem je nad morzem. 

Marszcząc brwi, odwracam się w stronę głosu, który nagle wydaje mi się dziwnie znajomy. Przed oczami widzę mężczyznę w ładnym garniturze i z blond włosami. Skąd ja znam tą twarz?

Po chwili wiem! Jest to mężczyzna, który w Gdańsku sprzedawał mi mapę, ten co ze mną flirtował... Tyle czasu minęło, nie wiedziałam, że jest artystą. 

- Tak - odpowiadam, wycierając łzę spod oczu. - Po prostu wzruszyłam się. Piękne są te prace...

- Cieszę się, że ci się podobają - odpowiada uśmiechając się szeroko, a ja przez łzy odpowiadam mu tym samym. Szczerym i szczęśliwym uśmiechem. 

- Nie wiem czy mnie pani pamięta... - zaczyna niepewnie, a ja kiwam głową na znak że pamiętam go. - Cóż może chciałaby pani obejrzeć resztę moich prac, a później miałby pani ochotę wyskoczyć na drinka?

- Tak - odpowiadam, uśmiechając się do niego promiennie.

Chciałbym znów być szczęśliwa... - w głowie odbija się echo, mojego życzenia sprzed roku. Hm, może faktycznie to lustro jest bardziej magiczne, niż mi się wydawało.



******************************

2970 słów!

No i mamy finał!

Co sądzicie o moim zakończeniu? Matko trochę popłynęłam i nigdy nie sądziłam, że posiadam jakieś zdolności poetyckie *.* a tu proszę ;D Mam nadzieje, że ten wierszyk, który wymyśliłam jest zrozumiały i oddaje przekaz tej historii. 

Jeżeli dobrnęliście razem ze mną do końca, dajcie znać jak wam się podobała moja historia, czy dała wam trochę do myślenia, czy raczej była lekką i przyjemną lekturą? :) Każdy komentarz mile widziany, a bardzo bym się chciała dowiedzieć, co sądzicie o całości :) 

Powodzenia, życzę innym, którzy też brali udział w tym konkursie, a organizatorom dziękuję za to, że co tydzień mogłam przysiąść do komputera i wykazać się trochę twórczo ;D (Mam nadzieje, że coś mi z tego wyszło) 

Miłego dnia życzę wszystkim moim czytelnikom! :)











Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top