wielki bałagan -point 3
Na dworze było znowu upalnie. Czułem się jakbym siedział w piekarniku nastawionym na sto osiemdziesiąt stopni.
Moim zdaniem metro nie było dziś najlepszym rozwiązaniem, ale musiałem jakoś wrócić do domu. W takie dni jak dziś żałowałem, że miałem awersję co do prowadzenia auta. Całą drogę siedząc obok jakiegoś płaczącego dziecka, przeklinałem się w duchu.
Chyba było ze czterdzieści stopni. Matko... gdzie się podziała ta zwykła angielska pogoda?! Chciałbym, by było chłodno... lepszy deszcz, niż upał.
Koszula przylepiła się do mojego ciała jak druga skóra. Pot spływał po mnie ciurkiem. Miałem ochotę umrzeć!! Tak umrzeć!
Kiedy zobaczyłem nasze dom w oddali prawie popłakałem się ze szczęścia.
Zatrzymały mnie jednak drzwi otwarte na rozcież i ludzie wychodzący z naszymi meblami. Omijając mężczyzn wynoszących naszą kanapę z salonu wszedłem do środka i przystanąłem z szeroko otwartymi ustami. Wiem, że to nie kulturalne... ale cholera jasna... w naszym salonie pozostały same gołe ściany.
Jacyś mężczyźni ciągle wchodzili i wychodzili. Jednego z nich rozpoznałem. Kevin współpracował z Louis'em od kilku miesięcy.
-Kevin! -krzyczę, aby mnie zauważył. Mężczyzna przygląda mi się, aby ostatecznie uśmiechnąć się szeroko -gdzie jest Loueh? -wskazuje mi kuchnie i tam się kieruję. Już mnie nie obchodzi to, że wyglądam jak mokry kurczak.
Stanąłem w drzwiach łączących salon z kuchnią i zobaczyłem to samo co w salonie -pustkę!
No oprócz stojącego Louis'a i jakiegoś gościa. Mój kotek miał na sobie krótkie jeansowe spodenki i moją koszule...
Że co??
Cholera, moja koszula w tym momencie wyglądała jak szmata do podłogi niż jak najnowszy nabytek z nowej kolekcji Gucciego.
-Lou... -próbuję być spokojny i nie przejmować się tym, że nasze mieszkanie wygląda jakby ktoś je okradł, a moja koszula nadaje się na śmietnik.
-kochanie -czuję jak oplata mnie ramionami. -wróciłeś... -szepcze, a później składa szybki pocałunek na moich ustach i odsuwa się ode mnie.
-co tu się dzieje?
-remontujemy -unosi kciuki do góry i wraca do faceta z którym rozmawiał.
Zaciskam dłonie w pięści i idę do naszej sypialni mając nadzieję, że ona została nietknięta. Oddycham z ulgą, gdy widzę, że dalej panuje w niej ten sam bałagan.
Wchodzę pod prysznic i pozwoliłem chłodnej wodzie zmyć ze mnie ten cały trud dzisiejszego dnia. Miałem już dość, a do tego jeszcze remont mieszkania. Wiem, że mieliśmy go zacząć, ale... cholera, dlaczego teraz? Dlaczego dziś?!
Kiedy tylko wyszedłem spod prysznica, rzuciłem się na łóżko. Nie obchodziło mnie to, że na dole jest tłum facetów, a ja świecę gołym tyłkiem.
Z uśmiechem na twarzy przypominam się zajście sprzed trzema dniami.
Retrospekcja:
-kochanie, chodź -Louis ściska moją dłoń i ciągnie mnie w stronę regałów z farbami.
Prawie dostaję oczopląsu od tego namiaru kolorów i nazw. Chyba zaraz mój umysł się eksploduje.
-Louis... -jęczę, gdy mój szanowny chłopak już pół godziny sterczy przy jednym z regałów. Cholera! Ileż to można? Przecież te wszystkie farby wyglądały tak samo.
Czy to jest dziwne, że tylko ja nie widzę miliona odcieni szarego koloru?!
Ja bym wziął pierwszy lepszy "szary" i wybyłbym z tego sklepu... no ale Lou nie jest mną. On jest perfekcjonistą w swoim fachu. Trafił mi się"artysta" wnętrz. Już wolałbym, aby leżał cały dzień na kanapie i nic nie robił, albo pracował w jakimś firmie nie zajmującej wnętrzami.
Każda opcja jest lepsza od stania w dziale z farbami i zastanawiać się pół dnia jaki kolor będzie pasował do firanek!
Wkurzony podszedłem bliżej do Lou z chęcią wyrwania mu tej przeklętej farby i powiedzenia co o tym myślę... Kiedy znikąd pojawił się jakiś młody chłopak.
-dzień dobry, czy mogę w czymś pomóc?
-ooooo... -zmierzyłem Louis'a wzrokiem, kiedy ten z lekka zawiesił się na literce "o" -mieszacie farby na miejscu, czy trzeba czekać na kolor.
-na miejscu...
-a to dobrze... -zostałem totalnie olany przez swojego chłopaka na poczet jakieś farby.
Tak więc stałem jak kołek patrząc jak szanowny pan Louis odchodzi z pracownikiem sklepu. Widziałem, że cały czas nawija. Zrobiło mi się szkoda chłopaka.
Odwróciłem się z westchnieniem i spojrzałem na regał. Miałem ochotę usiąść i zacząć się modlić. Nie lubiłem zakupów, a szczególnie tych "remontowych".
-pomóc w czymś? -podskoczyłem słysząc tuż za sobą męski głos. Odwróciłem się w tamtą stronę skąd dobiegał do mnie głos.
Za mną stał wysoki blondyn w uniformie z logiem sklepu. Westchnąłem jeszcze głośniej i z wymuszonym uśmiechem odpowiedziałem.
-dziękuję... już nas obsługują -przeczesuję włosy dłonią. Mam dość. Chcę stąd wyjść!
-rozumiem. Kobieta męczy? -zapytał, a ja uniosłem brew wysoko.
-coś w tym rodzaju... -mruczę. Mam ochotę już odejść. Nie chcę prowadzić tej "dziwnej" rozmowy.
-Sam... -chłopak wystawia dłoń w moją stronę. Patrzę na nią.
-Harry -ściskam lekko jego dłoń i szybko ją puszczam. Chcę go ominąć i zacząć szukać Louis'a. Dziwnie się czuję w towarzystwie tego gościa. Pierwszy raz... pierwszy raz czuję się niekomfortowo w towarzystwie faceta.
-Harry... -uśmiecha się dziwnie -może byśmy wyskoczyli kiedyś na jakieś piwo?
Stoję i wpatruję się w niego zdezorientowany. Że jak? Że co? Że... że... że... Matko! On chce się ze mną umówić?! Ze mną?! To niemożliwe!
Kiedy nie odpowiadam sięga do kieszeni i wyciąga z niej jakieś mały notatnik i długopis. Zapisuje na nim coś szybko i wystawia w moim kierunku kartkę.
-mój numer... -nie ma możliwości dokończenia, bo ktoś wyrywa mu ją z dłoni. Patrzę na zaciśnięte usta Louis'a i mam ochotę się roześmiać.
-pozwól, że ja to wezmę -mierzy go wzrokiem. Sam, czy jak tam mu było patrzy na mnie zdziwiony. -macie może farbę w kolorze zgniłej zieleni mieszaną z dojrzałą morelą?
Chłopak otwiera szeroko oczy i kręci głową.
-to zajmij się szukaniem takiej farby, a nie zarywaniem do mojego faceta...
Sam zniknął tak szybko jak się pojawił, pozostawiając mnie z wkurzonym i zazdrosnym Louis'em.
Wyciągam dłoń w stronę Boo. Odsuwa się ode mnie. Wystawia dłoń z kartką w moim kierunku i ja zaciska, ostatecznie wkłada sobie kartkę do ust.
Czy on chciał zjeść tą kartkę?!
Lou się odwraca i idzie przed siebie. Chwilę potem pojawia się chłopak z którym prędzej rozmawiał i przekazuje mu wózek napchany wiaderkami z farby.
Mój zły niedźwiadek nie patrząc na mnie udaje się do kasy. Kiedy staję obok niego, prycha. Zapowiadał się bardzo ciekawy dzień... nie no cudowny!
W drodze do domu w ogóle nie rozmawiamy, co mnie wkurza. Louis zazwyczaj nie milczy, tylko zamęcza mnie swoją paplaniną.
-zatrzymaj się... -mówię wreszcie wkurzony. Mam dość tej ciszy, która była spowodowana głupim myśleniem Lou. -zatrzymaj się! -krzyczę, kiedy nie reaguje na to co mówię.
Czuję lekkie szarpnięcie. Louis zatrzymuję auto na poboczu. Zakłada ramiona na piersi i wpatruje się przed siebie.
Nachylam się nad nim i wkładam dłoń pod siedzenie. Łapie za uchwyt, dzięki czemu siedzenie na którym siedzi książę pan odsuwa się maksymalnie do tyłu. Louis nawet nie drgnął.
Siadam okrakiem na jego kolanach i wpatruję się w lodowato niebieskie oczy. Jest wkurwiony i to nieźle.
-Lou... dotykam jego policzka. Mięśnie ma napięte -kochanie, z zazdrością ci nie do twarzy
-nie odzywaj się do mnie nawet...
-Louis, kochanie... ja...
-ja?! Nie spodziewałem się po tobie tego, że będziesz się umawiać z kimś za moimi plecami!
-nie umawiałem się z nikim -odpowiadam z oburzeniem.
-tak? -pokazuje wymuszony uśmieszek -a kto brał od tego kolesia numer telefonu?
Chwytam jego twarz w dłonie i zmuszam do tego, aby na mnie patrzał.
-nie wziąłbym od niego tego numeru -opieram swoje czoło o jego. Patrzę w jego oczy i mam ochotę się śmiać. Widzę, że walczy sam ze sobą -bylem zdziwiony. To nie moja działka, tylko twoja. To tobie laski wciskają numery do ręki. Nie wiedziałem po prostu co mam zrobić, jak się zachować. Mnie nigdy nikt nie podrywa.
-no właśnie... laski, nie jestem nimi zainteresowany... a to był facet, który... Matko, jeśli ten dzieciak miał dwadzieścia lat, to cud!
Moje oczy otwierają się szeroko i nie wiem co mam powiedzieć. Czy on myślał, że polecę na jakiegoś młodzika?! Że go zostawię dla młodszego?!
A ponoć to ja się uderzyłem w głowę!
Louis wreszcie obejmuje mnie w pasie i przyciąga bliżej do siebie. Po moim ciele przechodzą przyjemne dreszcze, gdy czuję jak wkłada dłonie pod moją koszulę.
-kocham cie Lou i nigdy w to nie wątp. Nigdy bym cię nie wymienił na nikogo innego, a szczególnie nie na faceta, który pracuje w sklepie budowlanym... wystarczy, że ty mi ciągle pieprzysz o jakiś farbach w kolorze dojrzałej brzoskwini zmieszanej z zdechłą zielenią...
Nagle czuję jak coś ciężkiego rzuca się na moje plecy. Sto kilo żywej wagi przygniata mnie do łóżka.
-kochanie... -uśmiecham się, gdy czuję usta Lou na swojej szyi. -na dole jest tłum facetów, a ty leżysz z gołym tyłkiem.
Zaczynam się cicho śmiać. Jak zawsze zazdrosny pan Tomlinson.
-zbieraj dupsko, kochanie... zaraz będą robić tu porządek -zesuwa się ze mnie.
-mieliśmy nie ruszać sypialni!
-zmiana planów...
-to gdzie będziemy mieszkać?!
-u Niall'a -wzrusza ramionami -zapakuj nas.
No i tak dwa tygodnie później leżymy w pokoju gościnnym u Niall'a. Remont miał być krotki i szybki. Dziś rano ponoć wszystko zostało skończone, ale my dalej tkwiliśmy u Niall'a, któremu to nie przeszkadzało, bo go więcej nie było w domu, niż był.
Leżeliśmy na boku twarzami do siebie, Lou gładził palcami moje udo i mimo tego, że było ciemno, wiedziałem że się uśmiecha.
Uniosłem dłoń do góry i dotknąłem jego policzka. Jego zarost podrażnił moją skórę.
Jestem szczęśliwy, że mam przy sobie tak wspaniałego człowieka jak Louis. Nikt nie mógł nas teraz rozdzielić... nikt i nic. Tyle przeszliśmy, że chyba teraz tylko śmierć mogła nas rozdzielić. Jadnak mówią, że prawdziwej miłości to nawet śmierć nie rozłączy. Nasza była prawdziwa. To co czułem było prawdziwe, a w uczucia Louis'a nie musiałem wątpić... płyty, które dostałem rok temu od niego, mówiły wszystko.
Wybudzam się z zamyślenia, kiedy Lou ściąga moją dłoń z jego policzka i przybliża ją do ust. Gorące uczucie bijące z tego miejsca przysparza mnie o szybsze bicie serca.
-kocham cię, Hazz... -moje serce przestaje bić na chwilę, chyba nigdy nie przestanę tak na to reagować. Mam ochotę skakać i piszczeć z radości za każdym razem, kiedy te słowa opuszczają jego usta.
-kocham cię, Lou -przybliżam się do niego i pozwalam aby wtulił się w moje ciało.
Żadne z nas się nie odzywa. Pozwalamy sobie nacieszyć się tą chwilą, ale prawda była taka, że nie potrzebowaliśmy rozmawiać... rozumieliśmy się bez słów, a cisza w ogóle nie była krępująca. Cudownie było czuć bicie serca drugiej osoby, obok siebie i to jak przyśpiesza jej oddech...
-Lou -mruczę
-tak?
-czy my nie powinniśmy najpierw zamówić mebli do domu, a później zaczynać remont?
-tak... -odpowiada i bardziej się we mnie wtula.
-to dlaczego zrobiliśmy to na odwrót? -pytam -przecież nie będziemy mieli na czym spać.
-jutro pójdziemy coś wybrać. Góra dwa dni i będziemy mieć mebelki w domku -czuję na piersi jak się uśmiecha.
Nie wierzyłem... normalnie nie wierzyłem. Jak to możliwe, że lubiący wszystko mieć poukładane według jakiejś listy, teraz po prostu zrobił wszystko na opak!!
***
Przepraszam was za brak rozdziału wczoraj, ale byłam na urodzinach brata i się nie ogarnęłam...
mam dziś zajebistego pecha!! jestem tak wkurwiona, że lepiej nie mówić... -,-
https://youtu.be/P4ZmQJaB7j0
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top