skok? - point 18,19

Pół roku później.

Niedzielny poranek nie zapowiadał się cudownie. Pierwsze promienie słońca przedzierały się przez zasłonięte rolety i świeciły prosto w moje oczy. Nie żebym narzekał, ale chciałem sobie pospać jeszcze trochę. W tygodniu miałem niezły kocioł w pracy i siedziałem za biurkiem do późna.

-Lou... LouLou... -zero odzewu. Otworzyłem oczy i napotkałem puste miejsce. Cudownie. Człowiek zjawa. -Lou?!

-co wrzeszczysz? -drzwi łazienki otwierają się i wyłania się z nich postać Louis'a. Nagiego Lou. No teraz to poranek cudownie się zapowiada... Cudownie, a wręcz fantastycznie.

-hmmm... podoba mi się to -położyłem się na plecy i założyłem ręce za głowę. To że byłem zaspany, to nie miało już żadnego znaczenia.

Louis tylko przewrócił oczami i zabrał się za przeszukiwanie komody z bielizną. Mój wzrok podążał za ruchami jego tyłka. Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Takie widoki to mogą mnie witać codziennie, nie mam nic przeciwko.

-co twoje gacie robią w mojej szufladzie? -odwrócił się w moją stronę i rzucił mnie bokserkami. Zdążyłem je złapać za nim wylądowały na mojej twarzy.

-pewnie zwiedzały twoją bieliznę -roześmiałem się, gdy Lou pokazał mi środkowego palca. -pomóż się obok mnie, kotku... -poklepałem miejsce tuż obok siebie.

Louis wciągnął na tyłek bokserki, co w ogóle mi się nie podobało, ale cóż. Chciałem nawet udać obrażonego, ale nie wyszło. Jak tylko chłodne ciało Lou przyległo do mojego, przeszły mnie dreszcze i to na pewno nie z zimna!

-widzę, że ucieszyłeś się na mój widok... -Louis wsunął dłoń pod kołdrę, którą byłem okryty od pasa w dół i przeciągnął jej wewnętrzną stroną po wypukłości moich bokserek. Z moich ust wydobyło się mimowolne westchnienie. -zabawimy się... -zrozumiałem dopiero o co mu chodzi, gdy wszedł pod kołdrę i poczułem lekko jego zęby na moim penisie.

*

Była czternasta trzydzieści, gdy włożyłem na siebie kombinezon i ulokowałem kask na swojej głowie. Otóż po tygodniowym szkoleniu spadochroniarskim, mieliśmy dziś wykonać nasz 'dziewiczy' skok. Powiem, że w obecnej chwili się nie bałem i traktowałem to jak zabawę. Wszystko jednak zmieniło się, gdy po wszystkich przygotowaniach weszliśmy ba pokład samolotu i zaczęliśmy wzbijać się w przestrzeń. Serce zaczęło mi łomotać. Nie byłem na to gotowy.

Kiedy usłyszałem, że za dziesięć minut będziemy nad strefą 'skoku' o mało nie zwymiotowałem. W osłupieniu patrzałem jak Lou z bananem na twarzy pozwala przypiąć się do swojego instruktora. Ja miałem ochotę przypiąć się do fotela.

Byłem w tak przerażony, że nawet nie wiem kiedy zostałem przypięty do mojego instruktora. Wybudziłem się dopiero z transu, gdy poczułem wiatr na twarzy. Lou stał przy otwartym włazie. Pomachał mi i zniknął wraz ze swoim instruktorem.

Przemknąłem ślinę.

-teraz my... jesteś gotowy?

-nie, nie jestem...

-to czuj się gotowy...

Poczułem, że tracę grunt pod nogami. Silny podmuch wiatru uderzył w moją twarz. Wszystkie moje narządy przykleiły mi się do kręgosłupa.

Leciałem w dół... Spadałem... Koszmar.

Zacisnąłem mocno powieki.

-nienawidzę cię, Lou... nienawidzę!!

Mówią, że podczas skoku, gdy mija pierwszy szok... jest wtedy super. U mnie to się nie sprawdziło. Wrzeszczałem od momentu skoku do momentu zetknięcia się z ziemią. Mój instruktor prawdopodobnie ogłuchł. Odmówiłem w czasie spadania chyba wszystkie modlitwy jakie kiedykolwiek powstały.

Jeśli przeżyje... zabiję Louis'a.

Kiedy poczułem szarpnięcie, otworzyłem oczy. Kolorowy spadochron rozłożył się i spowolnił nasze spadanie. Nie wiem ile zajęło nam czasu za nim upadliśmy na ziemię, ale wystarczyło abym umarł z tysiąc razy.

Mój instruktor rozpiął zabezpieczenia i uwolnił mnie od siebie. Przykleiłem się do ziemi i nie miałem ochoty z niej wstawać.

Przeżyłem!! Przeżyłem!!

*

Był poniedziałek. Dokładanie jedenasta trzy, a ja stałem przy krawędzi mostu i pozwalałem jakiemuś gościowi przymocować uprząż zabezpieczającą do moich łydek. Lou stał centymetr ode mnie i patrzał się prosto w moje przerażone oczy. Mieliśmy skoczyć oboje, bo mój chłopak bał się, że po wczorajszym ucieknę. Miał rację, chciałem uciekać tam gdzie pieprz rośnie. Byłem przerażony... Chyba umrę.

-dobra, gotowe...

Gotowe... Gotowe... Gotowe, ale ja nie jestem do jasnej cholery jeszcze gotowy.

Nie mam pojęcia, jak znaleźliśmy się na betonowej barierce. Nie wiem ogólnie co się działo...

W jednej minucie byłem lekki, aby w drugiej zrobić się ciężki jak ołów.

Poczułem pierwsze szarpnięcie, przytuliłem się mocniej do Louis'a.

-kocham Cię, Harry!! -krzyk Lou obudził mnie z odrętwienia i dopiero wtedy do mnie dotarło, że lecimy... że skoczyliśmy. Ogarnęła mnie panika.

Drugie szarpnięcie i lot ku górze.

-nienawidzę Cię, Lou... nienawidzę!!

Przez szum wiatru usłyszałem cichy śmiech mojego ukochanego.

Trzecie szarpnięcie nie było już tak mocne jak dwa poprzednie, więc spojrzałem w dół... ziemia zbyt szybko się zbliżała. O matko jedyna... Umrzemy... Umrzemy, a ja w ostatnich słowach mówię mojemu ukochanemu, że go nienawidzę.

Resztkami sił, wykrzyczałem.

-kocham Cię, Lou!!

Zliczyłem nasze usta. Lou odwzajemnił mój pocałunek i za nim się zorientowaliśmy wisieliśmy głową w dół bez ruchu. Ktoś zaczął wciągać nas do góry.

-ja chcę jeszcze raz...

-nigdy więcej...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top