mała włochata kuleczka -point 10

Była znowu sobota. Dokładnie pięć dni temu wróciliśmy na swoje własne śmieci. Uwielbiałem Niall'a, ale już miałem dość mieszkania z nim. Chciałem się znaleźć w zaciszu swojego własnego domku i we własnej sypialni. Krępowało mnie trochę to, Niall spał za ścianą, a Louis nie zaprzestawał dobierania się do mnie. Ilekroć mu odmawiałem, ten się na mnie fochał. Tak więc jak tylko pojawiło się łóżko w naszym mieszkaniu, to zatargałem Lou praktycznie za uszy do domu. Louis'owi oczywiście nie przeszkadzało, gdzie obecnie śpi. Śmiał się, że to pozostałości po jego pijackiej tułaczce. Po alkoholu mógł spać, gdziekolwiek... a ja niby działam na niego jak wysokoprocentowy trunek.

Nigdy nie zastanawiałem się jak to będzie żyć z alkoholikiem pod jednym dachem, bo prawda była taka... Lou był "wyleczonym" alkoholikiem. Powtarzał mi to często... tak abym nie zapomniał o tym przypadkiem.

Lou nie był typowym -holikiem. Nie ciągnęło go do alkoholu i nie miał problemu z tym, że ktoś przy nim pił. W domu oczywiście nie trzymaliśmy alkoholu. To była moja decyzja i nie miałem zamiaru jej zmieniać. Mojej decyzji nawet nie mogło zmienić wieczne jęczenie chłopaków, którzy aby sobie coś wypić musieli zawsze to zabierać ze sobą.

Wygrzebałem się z łóżka i głęboko westchnąłem. Nie cierpiałem sobót, gdy Lou musiał iść do pracy. Nie lubiłem siedzieć sam w domu. Dom był taki pusty i bez głośnego śmiechu Lou, wydawał się obcy.

Przeszedłem przez salon, który jeszcze nie do końca został umeblowany. Praktycznie wszystko stało ofoliowane i czekało na swoją kolej. Muszę powiedzieć, że te wszystkie mebelki z prawdziwego drewna z jakiegoś tam wieku, trochę mnie przerażały. Wiem... śmieszne, ale prawdziwe.

Przystanąłem przy jednym z kilku rozpakowanych mebli. Beżowa kanapa, chyba beżowa... nie znam się na kolorach. Kanapa była kiczowata i nawet pasowała do Louis'owych antyków, a przynajmniej do stolika i szafki ma telewizor.

Wszedłem do kuchni, która na szczęście już wyglądała jak powinna. Jasno siwe ściany dobrze współgrały z ciemnymi meblami. Stół, który wybrałem stał dumnie w rogu kuchni. Choć teraz raczej dumny to on nie był, bo książę pan zostawił na nim pozostałości po swoim śniadaniu. Wziąłem do ręki kubek z krową... prezent od mamy Louis'a. Ja dostałem kubek z pudlem... to chyba była jakaś aluzja, czy coś.

Zrobiłem sobie śniadanie i cud był taki, że nie uszkodziłem nic -jak na razie. Wszystko przede mną oczywiście.

Po śniadaniu ubrałem się i wziąłem się za salon. Postanowiłem ustawić meble według mojej koncepcji. Nie chciałem zdawać się na krzywą wizję Louis'a. U swoich klientów mógł wymyślać cuda wianki, ale w domu... w domu miało być NORMALNIE!!

Trzy godziny później wszystko stało na swoim miejscu. Zszedłem do garażu, aby wziąć stamtąd pudła ze zdjęciami i innymi rzeczami. Nie będę narzekać, ale pudeł było tu od cholery, ale na szczęście je podpisałem, za nim zniesione tu zniesione.

Sięgałem już po jeden z kartonów z napisem SALON, gdy moją uwagę przyciągnęło inne pudło. Nie było podpisane, ale mój "siódmy zmysł" podpowiadał mi co w nim się znajduje.

Ściągnąłem je z półki i otworzyłem. Na dnie jak przewidywałem, leżało dziesięć płyt i dwa listy.

Ostatni raz je widziałem, kiedy Zayn je zabierał. Ponoć zostały zniszczone... ponoć.

Zamknąłem pudło... nie miałem odwagi dotknąć którejkolwiek z płyty. Na samo wspomnienie tego w jakim wtedy stanie był Lou, doprowadza mnie do łez... i płaczę wpatrując się w to przeklęte pudło. Płacze, bo nie mogę sobie wyobrazić tego, jak moje życie by wyglądało bez Louisa... Co by było jakbym nie odzyskał pamięć, a go by przy mnie nie było?!

Umarłbym w męczarniach!!

Co by było, gdyby wtedy Zayn go nie uratował?! Umarłby... a ja razem z nim.

-Hazz... -podskakuję kiedy słyszę tuż obok swojego ucha cichy głos Louis'a. Poważnie o mało nie dostałem zawału, ale przynajmniej na minutę zapomniałem o tym całym bólu.

Unoszę na niego swój załzawiony wzrok i uśmiecham się delikatnie.

-kochanie... -Lou upada obok mnie na kolana i przyciąga mnie do siebie.

I znowu plącze, ale tym razem ze szczęścia. Jestem szczęśliwy, że jest przy mnie... cały i zdrowy, że jest mój... tylko mój.

Żyje! To jest najważniejsze. Nic nie zostało z tamtego Lou... nic!

-cholera, zapomniałem to wyrzucić... -unoszę wzrok ku górze i patrzę w jego oczy. Widzę w nich miłość mieszaną z poczuciem winy.

Nie chcę aby czuł się winny, bo nie był... to komuś tam na dużo zachciało się nami zabawić. Ktoś miał taki głupi plan, aby nas rozdzielić. Teraz jednak byliśmy razem i to było najważniejsze.

Louis wstaje z kolan i pomaga mi się podnieść. Patrzę na niego trochę zdziwiony, kiedy otwiera karton i sięga do niego.

-kiedyś trzeba się pożegnać z przeszłością -wyciągnął płytę z pudełka i przełamuje ją na pół, a jej odłamki wyrzuca przed siebie. Sięga po kolejną, którą podaje mi. -no dawaj Hazz... -kiedy tylko na nią patrzę, ponagla mnie -Dajesz kochanie...

Ściskam płytę w dłoniach. Pod naporem mojej siły pęka i nie powiem... trochę mi ulżyło.

Spędziliśmy pięć minut na niszczeniu tych przeklętych płyt. Ulżyło mi, naprawdę... ale chyba najbardziej to Louis'owi, który teraz skakał po odłamkach płyt, śmiejąc się głośno. Wyglądał jak pięcioletnie dziecko, a nie na trzydziestokilkuletniego faceta.

Kiedy już zaprzestaje swojej zabawy, wyciąga dłoń ku mnie i mówi.

-chodź

Chwilę patrzę na jego dłoń, ale ostatecznie łapię ją i zawijając po sobie bałagan wychodzimy z garażu. Kiedy znowu znajdujemy się w salonie, Lou prowadzi mnie do drzwi wyjściowych -buty... -wskazuje na moje już znoszone botki. Już dawno prosiły się o wymianę, ale miałem do nich sentyment.

Wsuwam je na stopy i patrzę wyczekująco na Lou. Ten tylko otwiera drzwi i pokazuje, abym wyszedł. Robię to i czekam aż on zakluczy drzwi. Potem bierze moją dłoń i ciągnie w kierunku auta. Białe audi stało przy krawężniku i odróżniano się od innych zaparkowanych tak aut.

Czym?

Tym, że już od dawna prosiło się o "kąpiel". Lou nigdy nie miał na to czasu.

Kiedy wsiedliśmy do auta, wreszcie zapytałem.

-gdzie jedziemy?

-tam gdzie nie chciałbym nigdy pojechać...

Nie wiem co mam myśleć i gdzie jedziemy, ale zdaję się na ostatnio dość szwankujący mózg Louis'a.

Otwieram szeroko oczy, gdy zatrzymujemy się pod schroniskiem.

-co my tu robimy?

-załatwiamy pewien punkt z listy...

Wchodzimy do środka. Nie wiem co mam ze sobą zrobić, gdy widzę te wszystkie biedne bezdomne zwierzaki.

Za rogu wychodzi jakaś kobieta, spogląda na zegarek i uśmiecha się szeroko.

-państwo Tomlinson? -oczy prawie wychodzą mi na wierzch, gdy kobieta rzuca tym teksem. Lou się w ogóle tym nie przejmuje i kiwa głową -zaproszę państwa do pomieszczenia gdzie trzymamy kocięta. Niestety zostały nam tylko trzy. Wszyscy ostatnio uparli się na kocięta, a nie mamy ich dużo, bo wszystkie zwierzaki, które do nas trafiają sterylizujemy.

Weszliśmy do dość małego pomieszczenia. Na środku stała duża klatka, a w niej zwinięte w kłębek spały trzy maleńkie kotki. Pierwszą moją reakcją była chęć roześmiania się, bo bardzo przypominały Lou, jeśli chodzi o pozę spania. Drugą jednak było rozczulenie... chciałem je wszystkie dla siebie... ale wiedziałem, że Louis zgodzi się tylko na jednego, więc musiałem wybrać dobrze.

-dlaczego bierzemy kociątko, a nie jakiegoś dorosłego kota? -pytam, a Lou mierzy mnie wzrokiem.

-pamiętasz Pana Wąsacza? -kiwam głową -nie mam zamiaru trzymać w domu, ponownie coś co chce mnie zeżreć...

Parskam śmiechem, gdy przypominam sobie kota, którego kiedyś przyniosłem do domu. Wąsacz nie lubił Lou i przy każdej okazji rzucał się na niego.

Kiwam głową i przyznaję mu rację. Nie chcę, aby nasz kot... który prawdopodobnie będzie z nami przez wiele lat, gryzł Lou...

Ukląkłem przed klatką, kiedy Lou trzymał się w odpowiedniej odległości.

Dwa kociak obudziły się i podeszły do mnie, za trzeci trzeci tylko spojrzał i dalej poszedł spać. Totalnie mnie olał, tak jakby nie chciał być adoptowany.

-ten... -wskazałem na małą śpiącą kulkę

Kobieta spojrzała na mnie i z lekko skrzywioną miną otworzyłam klatkę. Sięgnęła po kociaka, który przeraźliwie miauknął, kiedy przerwano mu sen.

Kobieta chciała podać go Louis'owi, który szybko odsunął się kręcąc głową. Wziąłem kota od niej. Małe futerko od razu wtuliło się we mnie. O tak, to miał być mój... to miał być nasz kot.

Po wykonaniu wszystkich niezbędnych formalności mogliśmy zabrać przyjemne futerko do domu. Kiedy tylko wsiedliśmy do auta, Lou zabrał głos w sprawie kota, a raczej kotki.

-jeśli to coś zbliży się do moich butów, to bez żadnego ostrzeżenia znajdzie się pod drugiej stronie ulicy u pani Frau. Z chęcią potraktuję go jak piłkę.

Skinąłem głową i schowałem kota pod ręką. Nie miałem zamiaru pozwolić na zrobienie krzywdy temu maluchowi.

Jak tylko Lou przekręcił kluczyk w stacyjce, kot wyrwał mi się i wskoczył mu na kolana. Zwinął się w kulkę i nie interesując się tym, że właśnie podpisał na sobie wyrok, usnął.

Mina Louis'a bezcenna.

Myślę, że oboje... ja i kot, mamy przerąbane.


***

trochę ten rozdział taki... smutny? nie wiem jak to określi... ale pisałam go wczoraj, gdy byłam w czasie podróży i powiem wam, że miałam niezłego pecha. Po zapisaniu rozdziału, chciałam go włączyć i okazało się, że PLIK JEST USZKODZONY!! cały rozdział... cały rozdział poszedł się jebać!! dlatego dodaję go dziś a nie wczoraj.

dziękuję za uwagę... do miłego :P

https://youtu.be/qzZtwpx_WWI

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top