XVIII Faktycznie brzmi lepiej

(4091 słów)

. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁

— O czym myślisz?

Chłopak mruknął pytająco. Niebieska wstążka prawie wypadła mu spomiędzy zębów, a gdyby zabrał ją wiatr, nigdy by jej nie odzyskał. Wyjął ją z ust i związał niedokładnie włosy w kucyka, pozwalając kilku kosmykom przy uszach wyjść z fryzury.

Potarł z nawyku nos, ale niemal podskoczył w miejscu, kiedy ten zapiekł bólem.

— Potrzebujemy nowych imion — odpowiedział po chwili. Wsłuchał się w spokojny bieg wąskiej rzeki po jego prawej.

Ikron westchnął zrezygnowany, opierając dłonie na biodrach.

— Nowych imion?

— Nie chcemy, żeby nas znaleźli. — Podniósł wzrok. — Albo rozpoznali.

— Tym drugim chyba się nie musimy przejmować, przynajmniej ty. — Czarodziej machnął ręką w kierunku twarzy młodszego.

Artheio zmarszczył brwi, tym razem zignorował ból, jaki sobie sprawił tym ruchem. Wbił plecy w pień drzewa za nim i podciągnął kolana bliżej klatki piersiowej. Spojrzał na taflę wody. Zobaczył w niej swoje odbicie; nie wiedział, czy zniekształcone było przez samą wodę, czy masę świeżych, czerwonych blizn, szpecących każdy aspekt jego oblicza. Jedna na policzku, druga zaraz obok, koło skroni, na brodzie, brwi, nosie... Niektóre płytsze, niektóre głębsze, ale wszystkie definitywnie widoczne i zasłaniające jego uprzedni wygląd.

Milczenie musiało zmartwić Ikrona.

— Przepraszam. Nie powinienem był...

— Wiem, że nie muszę się tym przejmować — zignorował jego przeprosiny blondyn. — Dlatego to zrobiłem.

— Artheio...

Ikron ponownie westchnął. Podrapał się po policzku, który zdobiła tygodniowa szczecina. Ostatecznie podszedł bliżej i kucnął przed nim. Poczekał, aż Artheio na niego spojrzy i kontynuował:

— Pamiętaj o obietnicy, którą mi złożyłeś. Że nigdy nie zrobisz już czegoś takiego. Że po prostu nic sobie nie będziesz robił. Są inne sposoby na zachowanie anonimowości i wiesz o tym.

— Było warto. — Chłopak pozostawał nieugięty. Odwrócił wzrok i wbił go w sosny po drugiej stronie rzeki. — Sam mnie prawie nie rozpoznałeś.

— Gdybym potrafił usuwać blizny...

— To bym ci na to nie pozwolił.

Czuł ciepło drugiego człowieka przy swoim kolanie. Ikron cofnął jednak rękę i wstał.

— Nowe imiona, mówisz. No dobra. Jakieś pomysły?

— Mam pewien pomysł.

Wrócił pamięcią do młodszych lat, kiedy Ikron był jedyną osobą, która znajdowała czas, żeby poczytać mu bajki na dobranoc. Rodzice i starszy brat nawet o czymś takim nie śnili.

Co noc prosił o tę samą historię: Złote Serce. Opowiadała o lekarzu i chłopcu, który co chwilę próbował go okraść, ale nigdy mu się to nie udało. Ostatecznie się zaprzyjaźnili i lekarz pokazał mu, że to pomagając innym, odnajdujemy prawdziwe szczęście, którego nie da się kupić.

Prosta, krótka bajka z morałem idealnym dla dziecka wychowywanego w bogactwach. Przynajmniej wiedział już, że miała rację; posiadał te pieniądze, ale co z tego? Nie podpalił przecież własnego domu dlatego, że był szczęśliwy.

— Jak ty chcesz z tego zrobić imiona? — Ikron zmarszczył brwi, domyślając się od razu, o co mu chodziło. — Chcesz się nazywać Lekarz i Złodziej?

— Nie, co ty? — Artheio prychnął i ułożył łokieć na jednym z kolan. Chwilę się zastanowił. — Uczyłeś się taedi tak jak ja.

— Ach, czyli jednak Elio i Ollon? — zakpił. — Przecież to brzmi głupio.

— Sam jesteś głupi.

Ikron nie powstrzymał krótkiego śmiechu. Artheio w końcu przeniósł na niego wzrok i zastanowił się.

— Można to trochę przerobić — zaproponował. — Ollo... Nie, Ollawyn. Wyn się często pojawia w imionach w Arvenii i Scottiah, nie?

— Tak, bo kiedyś to było osobne imię — powiedział Ikron. — Teraz zwykle występuje jako...

— A z elio... — przerwał mu, bo miał świadomość, że jeśli tego nie zrobi, Ikron się rozkręci i nie przestanie mówić. — Elyona.

Ikron mruknął pod nosem.

— Faktycznie brzmi lepiej. Ale co z nazwiskami?

Przy tym sam musiał się zastanowić głębiej, bo nie miał pomysłu. Z innych języków znał tylko pojedyncze słowa i żadne z nich nie kojarzyło mu się z nimi.

— Wiem tylko, jak jest lis, marzec i pociąg po östreti — odezwał się Ikron. Podszedł do ogniska i dorzucił kilka większych patyków.

— Niby... czemu? Też znam pojedyncze słowa, ale żeby aż tak? — Artheio prawie się zaśmiał, ale przypomniał sobie, jaki ból by to sprawiło jego twarzy.

— Tak jakoś. — Wzruszył ramionami w odpowiedzi. — Coś ci się podoba z tego?

— Nie wiem — przyznał. — Ale ty się urodziłeś w marcu, więc weź to sobie. Tylko przerób to też jakoś.

Grääte na... Gaant?

Artheio spojrzał na niego wymownie, nawet jeśli jego mimika się nie zmieniła.

— Racja, głupio brzmi. No to Gharta?

— Lepiej. — Przytaknął mu. — Pociąg... mi się z niczym nie kojarzy. Chyba zostaje mi lis.

Celzhos?

Chłopak chwilę się zastanowił.

— Chell.

— To brzmi zupełnie inaczej.

— Tym lepiej, nie? — Ollawyn zdobył się na lekki uśmiech. — Ollawyn Chell i Elyon Gharta.

Elyon uniósł kąciki ust i odetchnął z ulgą.

— Właściwie to już mi lepiej.

. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁

Ollawyn otworzył oczy. Cały czas siedział pod dębem, ale błękitne niebo przeplatały teraz pomarańczowe wstęgi. Słońce wschodziło, cienkie chmury tańczyły wokół niego i powoli się przesuwały.

Opierał się o coś głową. Przesunął ją delikatnie i zauważył Elyona. Nawet z tej perspektywy widział jego podkrążone oczy, wpatrzone w bliżej nieokreślony punkt. Chyba się nie zorientował, że Ollawyn się obudził.

Skorzystał z tej okazji i mimo że było mu niewygodnie po całej nocy opierania się plecami o pień, ułożył się z powrotem tak samo. Odetchnął cicho, przymknął powieki.

Coś mu się śniło. Miał to na końcu języka, ale nie potrafił sobie przypomnieć. Chyba był tam Elyon.

. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁

Po złożeniu obozu, zapakowaniu wszystkiego na wóz i zaprzęgnięciu Okej i Vanty, Rhiyet wsiadła na Kawę, Ollawyn na Granata, a Elyon i Albatros na kozioł. Orion nie wychyliła się z powozu od wczorajszego wieczora nawet na chwilę.

Ruszyli tą samą drogą, którą odjechał poprzedniego dnia Edyrin. Musiała być naprawdę mało używana, bo przez pierwsze pół godziny milczącej podróży, nikogo nie zobaczyli. Nawet wtedy przejechali jedynie obok grupy śpiewających ludzi na koniach. Zaraz potem zniknęli za wzgórzem i w powietrzu niósł się jedynie dźwięk ich piosenki.

Ollawyn i Rhiyet jechali równolegle jakieś sto metrów przed wozem prowadzonym przez Elyona. Blondyn nie potrafił stwierdzić, czy cieszy się z milczenia między nimi, czy nie. W końcu, gdyby którekolwiek z nich się odezwało, nie widział dla tej rozmowy innego zakończenia niż kłótnia. Rhiyet miała prawo być wściekła, tak jak Edyrin, wiedział to. Zasłużył. Zwyczajnie nie miał siły na coś takiego i...

— Edyrin nie kłamał.

Ollawyn zagryzł dolną wargę, po chwili puścił ją z cmoknięciem. Nie starał się powstrzymać westchnięcia. Zaczyna się.

— Nie — potwierdził. — Nie kłamał, jestem...

— To nie było pytanie — przerwała mu.

Słońce wznosiło się coraz wyżej z każdą minutą. Jego promienie padały na spokojną twarz Rhiyet, podświetlając jej oczy koloru koniczyny i przypominając o różowej bliźnie idącej pionowo przez szyję aż do podbródka. Pewnie ciągnęła się niżej, ale Ollawyn nie był w stanie tego zobaczyć, bo zawsze nosiła wysokie kołnierze lub chusty. Przez to samo w sobie często zapominał o tej starej ranie.

Ollawyn zamrugał, czekając na rozwinięcie.

— Mówię o sobie — dodała.

Przez chwilę dalej nie rozumiał, co chciała przez to powiedzieć. Wtedy na myśl wróciło mu to, co Edyrin o niej poprzedniego dnia zdradził:

Może wcale nie byłaś dziwką, jak mi opowiadałaś?

— Nie musisz... — zaczął, domyślając się, dlaczego zaczęła temat.

— Nie, ale chcę — wtrąciła. Pogłaskała Kawę po grzywie i nie spuszczała wzroku ze wzgórz porośniętych przesuszoną, żółtą trawą kilkaset metrów przed nimi. — Mam dość ukrywania się przed tymi, którym ufam. A skoro Edyrin zaczął już robotę, to mogę ją chociaż dokończyć.

— Rhiyet...

— Byłam dziwką. — Stwierdzenie, teraz już nie tak zaskakujące, i tak spowodowało nerwowe trzepnięcie skrzydeł kobiety. — Nie z własnej woli, ale byłam. Przez niego nie potrafię latać.

Ollawyn otworzył usta, ale nie wiedząc, co chce powiedzieć, zamknął je z powrotem. Tym razem to Rhiyet westchnęła i pochyliła do przodu, niemal kładąc się na szyi Kawy. Trzymała skrzydła blisko siebie, tworząc wokół siebie barierę.

— Przez właściciela burdelu, w sensie. Złamał mi skrzydła w pierwszy dzień, kiedy się u niego pojawiłam, też nie z własnej woli, a potem zabronił cokolwiek z nimi robić. Źle się zrosły i... nie mogę latać. — Wzruszyła ramionami, jakby to było nic. — Ta historyjka z tym, że nigdy nie potrafiłam, była małym podkoloryzowaniem. Potrafiłam i bawiłam się tak z innymi dziećmi z sierocińca w Bothery. Tak samo, jak mój... stosunek do broni palnej. Zwyczajnie się jej boję, też przez niego.

— Jesteś z Bothery? — zapytał po chwili Ollawyn.

— Tak jak Edyrin.

Zawahał się. Niekoniecznie czuł się komfortowo z tym, co chciał powiedzieć, ale coś mu podpowiadało, że powinien. Druga strona jednak starała się go od tego odwieźć.

Jeżeli zaczniesz gadać, to dopiero cię znienawidzą, mówiła i drapała pazurami. Wtedy zorientował się, że to on drapał samego siebie. Jak się okazało, odkąd przestał obgryzać paznokcie po śmierci Vimaera na rzecz innych tików nerwowych, zdążyły trochę odrosnąć.

Potrząsnął głową, zamrugał kilkakrotnie i wstrzymał na krótki moment oddech. Odetchnął i zmusił się do odezwania:

— Mój... ojciec... zawsze mówił, że Bothery to zwykła dziura. Nienawidził tam jeździć.

Przeraził się ciszą, jaka spotkała go ze strony Rhiyet. To faktycznie był błąd, powinien był nic nie mówić. Bogowie, od kiedy on się przejmował takimi rzeczami? Nie potrzebował więcej źródeł stresu!

— Nieważ...

Przerwało mu prychnięcie z ust ptaszycy. Spojrzał na nią odrobinę niepewnie, ale ona tylko krótko się zaśmiała, zasłaniając usta dłonią. Zdjęła na moment kapelusz, zaczesała krótkie, jasne włosy do tyłu, odklejając je od spoconego czoła. Wyprostowała się w siodle i założyła go z powrotem.

— Miał rację.

Ollawyn patrzył na nią z bijącym szaleńczo sercem. Przełknął ślinę, żeby zwilżyć suche gardło i ponownie odetchnął, tym razem przez nos. Odwrócił wzrok i wbił go przed siebie.

Właściwie, to czemu on się dziwił? Tym, że nikt go nie zlinczuje za powiedzenie prawdy?

— Huh.

Rhiyet mruknęła pytająco. Poczuł, że na niego zerka, ale pozwolił sobie na jeszcze moment zebrania się w sobie.

— Kiedy...

— Nie musisz — Kobieta ponownie prychnęła, zwracając na siebie uwagę Ollawyna. Tym razem zdobył się na krótkie zadrżenie kącików ust ku górze.

— Ale chcę — powtórzył po Rhiyet. Mruknął coś jeszcze pod nosem i zaczął mówić, nie orientując się, jak dużo faktycznie zdradził: — Naprawdę jestem baronem. Podpaliłem mój dom i z niego uciekłem, jak miałem szesnaście lat. Razem z Elyonem. To była... chwila. Niby miałem plan, żeby uciec, ale... Elyon jest dla mnie jak brat, bo reszta rodziny, szczególnie mój biologiczny brat, nie była... nie była najlepsza, jaką można sobie wymarzyć.

Zerknął na nią kątem oka, żeby wyłapać jej reakcję. Przytaknęła.

— Czy mówisz o tym samym bracie, który teraz... — urwała, wiedząc, że reszta pytania jest oczywista.

— Ni... nie. — Ollawyn podrapał się po karku. Nie czuł wibracji ani pieczenia. To go zmotywowało do kontynuowania: — Ściga nas mój bliźniak, Celo. Henyr... był starszy. Był równie surowy, co nasz ojciec. Ojciec Elyona zresztą też. Mimo że w naszej rodzinie jestem jedynym czarodziejem.

Rhiyet na szczęście nie dopytywała o to, jaka relacja była pomiędzy nim a ojcem Elyona. Nie miał ochoty dodatkowo tłumaczyć czarodziejskiego mentorowania.

— Henyr? — Uniosła w zamian brwi. — Wszyscy tacy są?

— O tym samym... wtedy pomyślałem.

Ponownie zapadło milczenie, w ciągu którego wyraz twarzy Rhiyet wrócił do znanej wszystkim neutralności. Pogłaskała Kawę po grzywie i zerknęła ponad ramieniem, Ollawyn jej zawtórował. Elyon i Albatros mruczeli coś do siebie, wskazując co chwilę na mapę na kolanach satyrki i przytakiwali.

— I ona to wszystko wiedziała? — zapytała spokojnie Rhiyet, odwracając się z powrotem. Pozwoliła Kawie zwolnić do stępa, Ollawyn zrobił to samo, jako że cały ten czas jechali kłusem.

— Albatros? — Ptaszyca przytaknęła. — Większość. Pewnie te najważniejsze części. O was też czasami... wspominała, że wie „co nieco".

— Czyli nie kłamała.

— Kiedy? — Granat prychnął, więc zaczął uspokajać go głaskaniem.

Może nagadał ci, że świat zewnętrzny jest niebezpieczny, żebyś nie chciała uciekać — zaczęła mówić, jakby to wyćwiczyła. Chwilę zajęło Ollawynowi zrozumienie, skąd kojarzy te słowa: Albatros powiedziała to o Orion jeszcze zanim ją poznali. — Wszystko jej mógł wmówić. Wiesz, jaką siłę ma nad nią ten człowiek w takiej sytuacji?

— Mówiła to częściowo o tobie — domyślił się, przypominając sobie wymowne spojrzenie, jakie satyrka posłała Rhiyet w tamtym momencie.

— Częściowo — przyznała apatycznie. — Pierwsze piętnaście lat spędziłam w sierocińcu, więc coś o świecie wiedziałam. Szczególnie jako sierota-mutantka. Ale on mi wmawiał, że to dla mojego dobra. A ja wierzyłam, bo jaki inny miałam wybór? Przez te dwa lata, kiedy u niego byłam, nie miałam odwagi uciec.

Nie zatrzymał na niej wzroku na długo; zauważając, jak mocno zaciska dłonie na lejcach Kawy, zrozumiał, że nie chce być obserwowana, kiedy opowiada.

— Pewnego dnia miałam dość. Najpierw zabiłam klienta, z którym wtedy byłam. Potem poszłam do jego biura i zrobiłam mu to samo. No i nareszcie uciekłam do lasu, otaczającego Bothery. Tam znalazłam Edyrina. Siedział pod drzewem, trząsł się, twarz miał całą we krwi i...

Pozwoliła sobie na przerwę. Ollawyn spojrzał na nią kątem oka. To natomiast nie dało mu dużo, bo kobieta odwróciła głowę w drugą stronę. Kiedy znowu wbiła wzrok przed siebie, jej policzki i nos poczerwieniały.

— Nie znałam go, ale mu pomogłam. Kręciliśmy się razem i próbowaliśmy nie umrzeć — zakończyła opowieść z nutką ulgi w głosie.

Ollawyn przytaknął, niepewny, jak inaczej ma zareagować. Wolał tym razem przemilczeć, niż powiedzieć coś, co odsunie od niego Rhiyet.

Zauważył, że takie bycie szczerym jest... uspokajające. Nie potrafił tego nazwać, ale w jego wnętrzu nie było pustki ani złości. Może jeszcze trochę strachu, ale to nic w porównaniu z tym, co odczuwał przez ostatnie dni. Cała reszta... zniknęła. Chyba powinien skorzystać, póki ten stan się utrzymuje.

— Cholera — przeklęła Rhiyet. Dopiero po chwili Ollawyn się zorientował, że uśmiechnął się na powrót emocji w jej głosie. — Trochę mi lepiej.

Czarodziej zamrugał kilkakrotnie, zasłaniając usta dłonią. Z początku niewinne prychnięcie, następnie przerodziło się w śmiech. Rhiyet również po chwili zachichotała pod nosem, obserwując, jak Ollawyn odchyla się do tyłu, a zdezorientowany Granat zerka na Kawę kątem ciemnego oka.

Nie czuł się jak on. Niemal leżał na koniu, tylny łęk siodła wbijał mu się w plecy, kapelusz zjeżdżał z głowy, prawie nie był w stanie utrzymać nóg w strzemionach... I się śmiał, jakby usłyszał najśmieszniejszy żart w życiu.

— Szczerze? Mi też.

Zajęło mu dłużej, niż miałby odwagę przyznać, żeby się pozbierać. Finalnie westchnął i ostatni raz spojrzał na chmury nad nim. Podniósł się z powrotem do prostego siadu w siodle i wygładził beżową koszulę, którą miał na sobie tego dnia.

Zerknął kontrolnie za siebie; Albatros siedziała wpatrzona w mapę, za to Elyon przyglądał mu się z pytającym wzrokiem. Dość szybko odwrócił się z powrotem. Przyspieszył z powrotem do kłusa, zauważywszy, że wóz się do nich zbliżył.

— Mam nadzieję, że Edyrinowi nic nie jest — wypaliła Rhiyet, kiedy odjechali wystarczająco daleko. — Wiesz, że go stacjaryści w Eigre nie zgarnęli ani nic. Skoro te plakaty, które mi pokazywał, były w Stansham, to... tam też mogą być.

— Pewnie znajdziemy go w jakimś tanim barze — odparł dopiero po chwili. Fakt, że Edyrin pokazał Rhiyet ich listy gończe właściwie go nie zdziwił. Długi, gwiżdżący śpiew kilku ptaków z pobliskich drzew wypełnił w międzyczasie ciszę. Rhiyet mruknęła coś potwierdzająco, jednak Ollawyn zmarszczył brwi, jakby tego w ogóle nie zaobserwował: — Nie rozumiem, czemu tak mu odpieprzyło.

— Edyrin... — zaczęła niepewnie. — Nie lubi kłamstw.

— Kłamca i oszust niemal z zawodu nie lubi kłamstw?

— Irytowaliście się nawzajem, ale było po nim widać, że cię lubi.

— Było? — dopytał, nie domyślając się z początku, co to ma ze sobą wspólnego.

— Ja widziałam — poprawiła się. — A teraz poczuł się zdradzony. Nie dość, że nienawidzi arystokracji, to jeszcze ukrywaliście swoje prawdziwe imiona. Nie winię was, w takiej sytuacji zrobiłabym to samo, ale Edyrin najwidoczniej myśli inaczej.

Ollawyn mruknął pod nosem. Nie odezwał się, tylko mielił w głowie jej słowa.

— Nie wiem, czy proszę cię teraz o dużo, czy nie, ale zrozum jego perspektywę — ciągnęła po chwili. Zatrzymali się na moment przy rozwidleniu i Rhiyet przyjrzała się drogowskazowi. Kiwnęła głową delikatnie w lewo. W oddali, przed dość wysokim wzgórzem, zauważyli kilka chatek po obu stronach piaszczystej drogi. — W piątkę jeździmy razem od pięciu lat. Przez ten czas się zbliżyliśmy i zastąpiliśmy sobie rodzinę. Więc kiedy się dowiedział, że nie jesteście z Elyonem tymi, za kogo się podajecie...

Urwała i zatopiła się w myślach. Ollawyn jej nie przeszkadzał i czekał, żeby zobaczyć, czy ma coś jeszcze do powiedzenia.

— Rozmawiałam z nim o tym, kiedy się obudziłam po chorobie. — Niemal teatralnie zakaszlała właśnie w tym momencie. — Pokazał mi plakat, na którym był jego rysunek i domyślaliśmy się, czy ty też jesteś baronem, czy nie jesteś... Widziałam w jego oczach, jak to go... bolało. No i wszystko mu się zachwiało.

— Nie tobie? Nie jesteś na niego... zła?

Rhiyet się zastanowiła.

— Mi też się zachwiało. I też jestem zła — odpowiedziała w końcu. — Ale chyba nie aż tak jak on.

Zastąpiliśmy sobie rodzinę.

Nie pamiętał, żeby... kiedykolwiek pomyślał o tym w ten sposób. Oczywiście, że traktował ich jak przyjaciół, odejmując kłamanie o swojej tożsamości, ale... jak rodzinę?

Elyon był jego rodziną i to właściwie od urodzenia. To, że Ollawyn urodził się czarodziejem, okazało się zaskoczeniem dla wszystkich. Nikt nie wiedział, jak to się stało. On sam, kiedy trochę dorósł, zakładał, że w grę wchodziła jakaś zdrada. Niekoniecznie chodziło o jego matkę; może o którąś z jego babć czy prababć. Pojawienie się czarodzieja w nieczarodziejskiej rodzinie nie zdarzało się często, więc to było bardziej prawdopodobne. Uśpiony gen, który ukazał się akurat przy nim. Nie przy jego bliźniaku, co dziwne, ale przy nim.

Elyon wraz z ojcem wprowadzili się do nich, kiedy Ollawyn miał cztery latka, bo mniej więcej w tym czasie zaczął ukazywać pierwsze umiejętności magiczne, nad którymi ktoś musiał zapanować. Ardany Poshne był bliskim znajomym jego rodziców, a jako że jego własny syn również urodził się czarodziejem, wiedział już mniej więcej, jak się mentoruje. Zaproponował, że pomoże, pod warunkiem, że Elyon również będzie mógł z nimi zamieszkać. Jego matka zmarła niedługo po porodzie, więc do tego momentu mieli tylko siebie.

Przez te wszystkie lata, Ollawyn i Elyon się zbliżyli. To Elyon z nim wychodził na dach posiadłości wieczorami oglądać gwiazdy, po całym dniu krzyków ze strony Henyra albo ojca. To Ollawyn zasypiał z nim w jednym łóżku po kolejnych godzinach wyczerpujących treningów magicznych.

Do dziś pamiętał, jak zwierzał się Celo niedługo przed ucieczką.

— Tego wszystkiego jest... strasznie dużo — mówił mu wtedy. Przyszedł do pokoju bliźniaka, a nie Elyona głównie dlatego, że wtedy ten drugi znowu ćwiczył do późnego wieczora, a Ollawyn musiał z kimś porozmawiać. — Jestem... zmęczony.

— Ale czym? — Celo odwrócił się do niego ze szczerym zaciekawieniem. — Potrafisz czarować. Czego chcesz więcej?

— Nie rozumiesz. — Wbił przybity wzrok w ziemię. Siedział na podłodze, opierając plecy o łóżko brata, kiedy on przebierał się w nocne szaty. Już dawno obaj wyrazili chęć robienia takich czynności samodzielnie, więc służący im nie przeszkadzali. — Chciałbym... nie móc.

— Art, nie gadaj głupstw. — Celo złapał w pośpiechu szczotkę z komody i podszedł do owalnego lustra na ścianie po drugiej stronie pokoju. — Przecież to wspaniałe. Potrafisz stworzyć płomień z... niczego! Ogrzać się samym sobą! Kto wie, czego jeszcze się nauczysz po kolejnych latach nauki u Poshne?

— Celo.

Brat rozczesał do końca włosy i związał je niebieską wstążką dość nisko. Ułożył kucyk na ramieniu i rzucił szczotkę na parapet z trzaskiem. Wydawało się, że zupełnie go zignorował.

— Ja mam dość.

Cisza.

Wielki dywan na niemal cały pokój zagłuszył kroki Celo. Wciągnął powietrze, kiedy nagle pojawił się przed nim i kucnął. Delikatnie się uśmiechał, niebieskie oczy błyszczały mu w świetle księżyca wpadającego do pokoju przez wielkie na jedną trzecią ściany okno. Brat wyciągnął ręce i położył je na jego policzkach. Ciemnobrązowe znamię pod jego ustami, jedyna rzecz, która ich rozróżniała na pierwszy rzut oka, zwracało na siebie uwagę, ale Artheio zmusił się do wytrzymania jego łagodnego wzroku.

— Art — niemal szepnął. — Nie wiesz, co mówisz. Wielu by się pozabijało, żeby móc zrobić z własnego palca zapałkę. Musisz wytrzymać. Masz szczęście, że w ogóle masz mentora. To nie jest tu częste, nie w Arvenii. Wiesz, ilu młodych czarodziei się przypadkowo zabija, bo nie potrafili opanować swojej mocy?

Sięgnął do dłoni Artheio. Zastukał zadbanym paznokciem w złoty sygnet z ich rodowym herbem: niebieskim, podzielonym w słup małymi gwiazdkami i z dwoma psami w przeciwległych kątach.

— Jesteś Bome. Masz to, czego oni nie mają.

— Nie obchodzą mnie inni, Celo. Mówię o sobie.

— Oczywiście, że tak.

Otworzył szerzej oczy. Celo wciąż uśmiechał się tak samo, jakby rozmawiali o pogodzie na środku ulicy. Przeszedł go dreszcz, kiedy on sam prychał kpiąco.

— Celo, ty jesteś zazdrosny.

Uśmiech dość szybko zniknął mu z twarzy.

— Skąd ci to przyszło do głowy?

— Posłuchaj siebie. — Artheio odepchnął jego ręce i wstał. Celo również się podniósł na proste nogi, patrząc za bratem, który odszedł na środek pokoju. — Jesteś zwyczajnie zazdrosny.

— Czemu jesteś tym tak zdenerwowany?

— Czyli to przyznajesz. — Ollawyn zmarszczył brwi, odwracając się do niego z zaciśniętymi pięściami. Istotnie, dlaczego był tak zdenerwowany? — Celo, doskonale wiesz, że gdybym mógł, oddałbym ci całą magię, jaką posiadam. Ale nie mogę.

Chłopak przyglądał się Artheio przez niepokojąco długie, ciche sekundy.

— Idź do siebie, Art. Wyśpij się i ponarzekasz z rana Ikronowi.

Po paru dniach Ollawyn zyskał odwagę, której szukał od tylu miesięcy. W środku nocy ubrał się i zabrał torbę na ramię, do której schował pieniądze i trochę ubrań, w tym kilka podkradzionych z szafy Elyona. Zdjął z palca sygnet i wrzucił go gdzieś luzem pomiędzy monety. Założył swój ulubiony płaszcz, podłożył dość duży płomień na stercie poduszek i koców, ułożonych przez niego wcześniej w centrum pokoju i wyszedł. Z każdym krokiem, zrzucał coraz więcej iskier, które pożerały podłogę, lizały meble oraz obrazy na ścianach.

Zbiegł po schodach, wparował do pokoju Elyona. Na początku myślał, że Ollawyn go obudził, żeby pomógł ugasić ogień, którego dym wzniósł się ku sufitowi w pomieszczeniu. Zrozumiał, że chodzi o coś zupełnie innego, kiedy młodszy czarodziej zaczął go pospieszać, żeby się ubierał, potem wyszli przez okno, a Ollawyn ściskał w dłoni niebieską wstążkę, którą ukradł poprzedniego wieczora Celo.

Tak, Elyon był częścią jego rodziny. Vimaera też mógłby zaliczyć do tej kategorii.

A... reszta?

— Jesteście blisko z Edyrinem — odezwał się, żeby zagłuszyć natłok myśli i wspomnień.

— Połączyła nas nienawiść do ludzi z tego samego miasta.

— W takim razie naprawdę nam się spodoba w Gnieździe — prychnął.

— Gnieździe?

Ollawyn pokrótce jej wytłumaczył, że z jego domysłów tak nazywa się baza, do której Albatros ich kieruje. Dodatkowo pozwolił sobie przytoczyć kilka ważniejszych punktów rozmowy przeprowadzonej z nią parę dni wcześniej, zanim mutantka jeszcze wyzdrowiała. Rhiyet uniosła brew i na początku Ollawyn nie zrozumiał dlaczego. Odwrócił wzrok, dopiero gdy zdał sobie sprawę z tego, że to przecież kolejna rzecz, którą przemilczał.

Kiedy jednak westchnęła na wspomnienie o jakiejkolwiek walce z ludźmi nawiązywanej przez Albatros, Ollawyn pomyślał, że może to nie jedyny powód, dla którego nie wygląda na zbyt zadowoloną. Cmoknął i otwierał usta, ale ostatecznie tego nie skomentował.

— Dlaczego zdradziłeś swoje nazwisko w Ravenfrost?

Chciał jej odpowiedzieć. Wyznać, że właściwie nie wiedział, że... do teraz nie do końca rozumie, choć podejmował tę decyzję w zupełności świadomie. Dodać, że w przeszłości robił różne rzeczy, żeby zachować anonimowość. Że tylko ten jeden raz poczuł się zbyt pewnie i potem potoczyło się jak głaz powodujący lawinę.

A jednak milczał.

— Zdajesz sobie sprawę z tego, że gdyby nie to, to twój brat raczej by się o tobie nie dowiedział?

Zamiast się odzywać, przytaknął. Atmosfera zrobiła się dziwna; nikt nigdy się o nic nie dopytywał, a teraz nagle... powiedział o sobie tyle informacji? Dopiero co śmiał się z ulgi, ale stres powrócił z podwójną siłą.

Przełknął ślinę. Wjechali właśnie do wioski, którą przed momentem widzieli w oddali. Ollawyn się rozejrzał. Na początku wieśniacy zerkali na nich, niektórzy ciekawsko, niektórzy podejrzliwie, ale wkrótce wrócili do swoich zajęć. Kilka krów leżało na ziemi w jednej z dwóch wielkich zagród naprzeciwko siebie. Paru farmerów zapędzało grupę owiec do drugiej, w powietrzu roiło się od najróżniejszych dźwięków, głównie muczenia i beczenia.

Zaczęli z Rhiyet wjeżdżać pod wzgórze bez większych problemów. Stanęli na samym szczycie i postanowili poczekać na Elyona i Albatros, którzy zostali w tyle.

Ollawyn zerknął na Rhiyet. Starał się, ale nie mógł przestać myśleć o jej poprzednich słowach; tych, w których nazwała wszystkich rodziną. Jak jemu nigdy nie wpadło to na myśl? Czy naprawdę był bardziej egoistyczny, niż myślał? Przecież dopiero co wspominał jeden z wielu, wielu razy, kiedy Celo go tak nazwał, mniej lub bardziej wprost.

Pomyśleć, że on ją uznał za przeszkodę, gdy była chora. Na tę myśl po karku przeszedł mu dreszcz. Ona go uważała za rodzinę, a on...

— Przepraszam.

Rhiyet zerknęła na niego. Zagryzła wargę, aż w końcu przytaknęła. Na pewno nie zrozumiała, za co dokładnie przepraszał, ale przyjęła to z milczeniem. Tak chyba było nawet lepiej.

— Hej!

Odwrócili się w kierunku krzyku. Wóz podjechał już praktycznie na szczyt wzgórza, Albatros składała mapę i wciskała ją właśnie do torby. Elyon wbił zmęczony wzrok przed siebie.

— Niech się ze mną ktoś zamieni, bo z nim nie wytrzymam — dodała po upewnieniu się, że Rhiyet z Ollawynem ją słyszą.

Elyon westchnął, a kąciki ust Rhiyet zadrżały. Powstrzymała uśmiech. Wóz się zatrzymał, dopiero kiedy znaleźli się na górze. Albatros zeskoczyła z kozła na ziemię, Rhiyet zsiadła z Kawy i podała lejce satyrce, uważając, żeby się nie zetknęły chociaż palcem.

Dla Ollawyna oznaczało to jedno — równoległą jazdę z satyrką. Z plusów, może uda mu się ją dopytać o parę rzeczy.

. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁

dzisiaj trochę o rhiyet, relacji ollawyn-elyon oraz ollawyn-celo :DD

dajcie znać, jak się podobało!<33

od tego rozdziału zacznie się etap, gdzie będzie dużo dialogów, mam nadzieję, że to niczego nie zepsuje ani nic lol tak mówię, żebyście byli gotowi na dużo gadania LMAO

tym razem nie mam wiele do powiedzenia, jeśli nie widzieliście, możecie zajrzeć na tablicę ogłoszeń, na której jest harmonogram publikacji do samego końca! już mi dziwnie z myślą, że do końca marca uwiniemy się z całością :'D

ale na razie memy!

widzimy się za tydzień i niech zawsze śpiewa!<33

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top