XVII Wszystko się wali
(2836 słów)
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
— Kim są Artheio Bome i Ikron Poshne? — powtórzył pytanie dosadniej.
Głos Edyrina brzmiał łagodnie, ale to było tak nie w jego stylu, że Ollawyn pomyślał, że się przesłyszał. To... nie w jego stylu, nie pytałby o coś takiego podobnym tonem.
A... o co pytał?
— Co?
— Chell — elf zwrócił się do niego nazwiskiem z naciskiem, po czym tylko zmarszczył brwi, ale nic nie dodał.
Ollawyn wbijał wzrok w ziemię. Pustka powróciła, jakby samo jego ciało i umysł nie potrafiły do końca zrozumieć powagi sytuacji.
— Postaciami, które graliśmy z Elyonem — odpowiedział spokojnie. — Skąd ci przyszło do głowy, że są kimkolwiek?
— No dobra. To kim jest Celo Bome?
Żołądek zakręcił mu się w supeł, pozwalając strachowi zastąpić wszystko, co w nim tkwiło w mgnieniu oka jak kropla krwi barwiąca błękitną wodę. Wbił palce w wewnętrzną część dłoni w rękawiczce. Zaczynały się rwać, dopiero to zauważył.
— Jak w ogóle... wpadłeś na takie imię? — zdołał zapytać.
— Wiesz, przyjrzałem się listowi gończemu trochę uważniej niż ty. — Edyrin rozłożył ręce i nareszcie spojrzał na Ollawyna. — Zgadnij, kto zapłaci za informacje o nas. Z własnej, baronowskiej kieszeni.
— Nie — wyrwało mu się. Szarpnął głową w jego kierunku tak gwałtownie, że coś strzeliło mu w karku.
Przecież to absurdalne. To nie może być. Sam o tym dopiero co myślał, ale to nie może być.
Nie miał pojęcia, czym martwi się bardziej: tym, że Edyrin wie, czy tym, że miał rację i to jego bliźniak ich ściga.
— O — mruknął z kpiącym uśmiechem. — Znacie się.
— Nie, Edyrin, słuchaj. — Ollawyn odwrócił się do niego twarzą. Zbladł i czuł, jak broda mu drży, kiedy w kółko otwierał i zamykał usta. — To nie tak. Ja już od...
— Dobra, nie pierdol, nie obchodzi mnie to — przerwał mu.
— Nie, posłuchaj...
— Nie tłumacz się!
Elyon i Rhiyet spojrzeli na nich znad garnka z gotującym się gulaszem. Albatros siedziała w wozie z Orion, więc pewnie nie usłyszały jeszcze, że coś się dzieje.
Ollawynowi natomiast mówienie zaczęło sprawiać trudność, gula w gardle mu to skutecznie uniemożliwiła. Patrzył prosto w twarz Edyrina od profilu, jak więzień oczekujący wyroku, bo nic innego nie był w stanie zrobić.
Chciał wstać, złapać go za ramię i wywlec z obozu, żeby porozmawiać o tym wszystkim sam na sam. Tylko że ledwo był w stanie poruszyć dłonią, a co dopiero się podnieść i siłować z szatynem.
— Mogłem się domyślić już dawno. Jaki ja byłem głupi! — zaśmiał się i schował twarz w dłoniach. Pomiędzy jego palcami Ollawyn widział, jak mocno zacisnął powiekę. — Skoro ciebie Albatros w Aven nazwała imieniem, którego użyłeś w Ravenfrost, to czemu nie mnie? Oczywiście, że to dlatego, że mówiła do ciebie tym prawdziwym! Artheio Bome!
Kąciki ust Ollawyna zadrżały, kiedy z szeroko otwartymi oczami odwracał się do Elyona. Zauważył, jak ten wypuszcza z ręki drewnianą łyżkę, którą mieszał w garnku, a ta niemal znika w jedzeniu. Starszy wbił wzrok w ich dwójkę. Tak jak on, nawet nie próbował ukryć szoku. Rhiyet natomiast zacisnęła usta w wąską linię, skuliła skrzydła i odwróciła wzrok. Czyżby rozmawiała z Edyrinem i też wiedziała? Czy każdy wie?
Elyon przełknął ślinę i obszedł ognisko naokoło.
— Co tu się dzieje?
— A nie, nic, tylko sobie rozmawiamy, Elyon. — Edyrin machnął ręką z uśmiechem, jakby to faktycznie było nic. — No tak, wybacz. Miałem na myśli Ikron.
Elyon zwolnił kroku, aż w końcu się zatrzymał kilkanaście metrów przed głazem, pod którym siedziała ich dwójka. Rozchylił usta, ale nic nie powiedział. Prawa dłoń mu zadrżała, zacisnął ją na materiale kamizelki.
— Nie, Rhiyet? — Edyrin wyciągnął szyję, żeby spojrzeć na kobietę.
— Nie wciągaj mnie w to — odpowiedziała mu chłodno, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
Przez moment wydawałoby się, że elfowi zrobiło się głupio. Uśmiech zszedł mu z twarzy, ale po krótkim momencie przeznaczonym na jakieś najwyraźniej dogłębne rozmyślanie, prychnął i dźwignął się z ziemi.
— Niby dlaczego? — Przekręcił głowę w bok. Ollawyn kątem oka zauważył, jak Albatros wychodzi z wozu i zaczyna się zbliżać. Edyrin nie zwrócił na nią w ogóle uwagi, odwracając się do ptaszycy. — Może też coś ukrywasz? Dlaczego inaczej miałabyś nie chcieć się wtrącać? Przecież nienawidzisz kłamstw.
— Rozmawialiśmy już o tym — powiedziała, starając się urwać temat. Sięgnęła do garnka i złapała łyżkę za część wystającą ponad jedzeniem. Widocznie zbladła, choć próbowała ich wszystkich ignorować. — Nie drąż.
Wstając na równe, choć trzęsące się, nogi, Ollawyn dostrzegł w oku Edyrina błysk, który znał zbyt dobrze. Paranoję.
— Nie drąż? — dopytał i prychnął, przykładając do zmarszczonego czoła dłoń. Dodał kpiącym tonem: — Może ty też kłamałaś? Może wcale nie byłaś dziwką, jak mi opowiadałaś?
Wszyscy zamilkli. Jedynie Albatros z taką samą mimiką omijała właśnie dąb, pod którym się rozłożyli. Rhiyet natomiast zacisnęła dłoń na łyżce tak mocno, że nawet stąd było widać, jak pobielały jej knykcie.
Sytuacja staczała się coraz bardziej jak śnieżna kula tworząca lawinę. Było źle, a będzie tylko gorzej, jeśli nikt nie powstrzyma potoku słów Edyrina. Elf odszedł kilka kroków dalej, zaciskając dłonie w pięści tak mocno, że Ollawyn nie zdziwiłby się, gdyby za chwilę zobaczył tam krew.
— Może Vimaer nie był odrzutkiem społeczeństwa, jak to wszystkim się chwalił? — zaproponował kolejny scenariusz.
— Edyrin — zaczął Ollawyn. Czuł na sobie intensywny wzrok Elyona, ale nie spojrzał w jego kierunku. Czuł, że sam zbladł, ale nie wiedział, czy to ze strachu, czy złości. — Przestań, udowodniłeś już, o co ci chodzi, przest...
— O, o Albatros to w ogóle nie będę mówić! — zupełnie go zignorował, wyciągając rękę ku satyrce. — Bo o niej to właściwie nic nie wiemy, więc jak miała udawać?
— Uspokój się, dzieciaku, co ty próbujesz osiągnąć? — Wywołana wtrąciła się do rozmowy. W idealnym momencie zbliżyła się wystarczająco, żeby mieć Ollawyna, Edyrina i Elyona na wyciągnięcie ręki. Ollawyn czuł na karku mrowienie, a kiedy odwrócił się, by zobaczyć, dlaczego, Orion wyglądała ze środka wozu z twarzą skierowaną w ich kierunku.
— Pomagam wam! — odparł takim tonem, jakby to było oczywiste. — Żebyście nie musieli tego już dusić w sobie, nie?
— Żartujesz sobie chyba — stwierdziła ze zmarszczonymi brwiami i głupim uśmiechem Albatros.
— Edyrin, nie miałeś prawa... — dodał Elyon szybko, ale równie prędko elf mu znowu przerwał:
— A wampirce może nikt nie powiedział, że Sayemsa to wy zabiliście? A nie, przecież tak jest! — zaśmiał się niemal histerycznie. Elyon z Albatros spojrzeli po sobie, on z szeroko otwartymi, ona ze zmrużonymi oczami, Rhiyet odwróciła się plecami do wszystkich. Tylko Ollawyn patrzył Edyrinowi prosto w oczy, choć ten tego nie odwzajemniał. Szyja go piekła jak nigdy wcześniej. — Wszyscy tu, kurwa, łgają! Ja pierdolę! Ja to przynajmniej robię dla misji! Hm, Ollie? Ty to lubisz, tak dla misji. Ale ja przynajmniej nie mam problemu z przedstawieniem...
Powietrze przeciął dźwięk uderzenia skóry o skórę. Edyrin zatoczył się w bok, musiał oprzeć się o głaz, pod którym dopiero co siedzieli z Ollawynem, żeby nie upaść na ziemię. Sam Ollawyn natomiast poczuł wibracje w lewym ramieniu, w okolicy miejsca, gdzie został postrzelony w Ravenfrost. To dziwne, bo przylał Edyrinowi wierzchem prawej dłoni.
Elf przyłożył wolną dłoń do twarzy. Stęknął i z powrotem się wyprostował. Na początku patrzył na Ollawyna w szoku, jednak kiedy odjął rękę od ust i zobaczył tam spływającą z dolnej wargi krew, zrobił się czerwony na twarzy. Nie tylko na policzku, w który został zdzielony.
— Nie dotykaj mnie, ty arystokracka świnio!
— Nie jestem...
Do Ollawyna nawet do końca nie dotarło, jak Edyrin się do niego odezwał, kiedy ten się odwrócił i niemal odbiegł w kierunku Fayeh. Wsiadł na klacz i przejechał przez obóz. Nikt mu nie przeszkadzał.
— Widzimy się w Eigre! — krzyknął do nich na odchodne. — Albo i nie. Bawcie się dobrze mając na ogonie braciszka Olliego.
Ollawyn nawet się nie odwrócił, żeby na niego spojrzeć. Czuł na sobie wzrok kilku par oczu. On wpatrywał się natomiast w suchą trawę i swoją prawą dłoń. Rękawiczka się porwała na knykciach palca środkowego i wskazującego. Zdjął ją i przyjrzał się zaczerwienionej skórze.
Piekło. Nie tylko okrągłe ranki na jego nadgarstku, ale także cała dłoń. Był o krok od podrzucenia jednej, malutkiej iskierki w stronę starego dębu. Ogólnie czuł się, jakby miał wysoką gorączkę.
Nie był pewny, czy tak jest lepiej, czy gorzej, z Edyrinem, który odjeżdżał właśnie dalej drogą w kierunku Eigre. Bał się, że mimo jego słów, mimo tego, że zdradził wszystkich za jednym zamachem, Rhiyet pojedzie za nim. Orion razem z nią. Że Albatros się rozmyśli i pojedzie na granicę sama, a Elyon znowu zwyzywa go za wszystkie głupie pomysły i albo pojedzie za resztą do Eigre, albo ruszy z Albatros. A on, przez te wszystkie oszustwa, które i tak od dawna groziły mu, że wyjdą na jaw, zostanie sam.
Ale samemu nikogo by nie skrzywdził. Nikogo by nie okłamał. W taki sposób był najbezpieczniejszy dla otoczenia.
Niewielkie kamienie zmieniły się w lawinę. Wszystko się wali.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
— Ollie?
Ollawyn się rozejrzał. Orion siedziała na brzegu wozu. Jej nogi zwisały w kierunku ziemi, której nie dotykała nawet pomimo swojego wzrostu. Wbiła „wzrok" w ziemię, podciągnęła też jedno z kolan do klatki piersiowej. Otuliła się przy okazji zdrowym skrzydłem.
Minęło może pół godziny odkąd Edyrin wyjechał z obozu. Od tego czasu nikt się nie odezwał nawet raz. Nikt nie dopytywał o kwestię Edyrina na temat „braciszka Olliego" na ich ogonie. Przynajmniej jeszcze. Cała okolica trwała w ciszy. Aż do teraz.
Coś zacisnęło się wokół serca Ollawyna. To nie mogło wróżyć dobrze, ale tego dnia właściwie nic takie... nie było.
Gdzie jest Albatros, kiedy naprawdę jej potrzebuje? Nie chciał z nikim rozmawiać. Szczególnie z tą jąkającą się, małą...
— Czy on... on nie był... złą osobą? Prawda? Czy był? Nie, nie... — nie potrafiła się wysłowić, jak zawsze. Pokręciła głową i zacisnęła powieki. — On na serio... nie żyje?
Ollawyn oparł się plecami o wóz w niewielkiej odległości od Orion. Po jego odpowiedzi zresztą i tak odsunęła się jeszcze kawałek:
— Nie żyje.
— Wy go... zabiliście?
Mruknął pod nosem coś mającego mieć wydźwięk potwierdzający.
— Ale... ale mówiłeś, że...
— To było kłamstwo.
Nie podniósł na nią wzroku, zawstydzony własną obojętnością, której nie rozumiał, ale wyobraził sobie, jak dziewczyna mruga kilkakrotnie dużymi oczami.
— Co?
— Blef, łgarstwo... jakkolwiek chcesz to nazwać. — Skrzyżował ręce na klatce piersiowej. — To wtedy, kiedy ktoś mówi coś niezgodnego z prawdą.
— Tak... można?
Przełknął ślinę, starając się zignorować to, jak nos nagle mu się zapchał.
— Nie. — Odchrząknął. — Znaczy... można. Ale nie powinno się tak robić.
— To dlaczego wy... wy tak zrobiliście?
Drżący ton jej głosu dobijał go jeszcze bardziej. Mógł po prostu odejść i zostawić ją ze swoimi pytaniami bez odpowiedzi, ale zanim udało mu się na to zdecydować, Orion znowu się odezwała:
— Nie. W sumie to nie mów.
Po tym trwali w ciszy przez nieznośnie długie sekundy. Ollawyn nie potrafił ruszyć się z miejsca, zaciskał jedynie dłonie na ramionach. Jedyną dobrą rzeczą było to, że dziwny gorąc, powiązany z jego magią i zapewne silnymi emocjami, przeszedł, kiedy odrobinę się uspokoił. To pierwszy raz, kiedy poczuł coś takiego. Taką złość, że miał wrażenie, że sam zaraz zapłonie jak pochodnia.
Orion pociągnęła nosem, a on nie potrafił się zmusić do spojrzenia na nią. Bał się, że zobaczy w jej dużych oczach łzy, że jej wargi będą drżeć jak liść na wietrze. Tak jak w ten dzień, gdy ją poznał, a Albatros jej mówiła, że Sayems nie żyje.
Teraz sytuacja była podobna, jeśli się nad tym zastanowić.
— Nie wiem, czy... chcę z wami dalej... jechać.
Ollawyn spiął ramiona tak mocno, że to lewe znów go rozbolało. Na krótki moment zdobył się na zerknięcie na wampirkę. W świetle coraz jaśniejszych tego wieczora gwiazd zauważył na jej policzkach ślady po łzach, których tak się obawiał. Natychmiast odwrócił wzrok.
— Rozumiem. Jeśli...
— Ale co... co innego mam zrobić? — kontynuowała, choć ledwo. Wzbierający się w niej płacz skutecznie uniemożliwiał jej brzmienie spokojnie. Nawet nie starała się powstrzymywać. — Wrócić? Jak? Wy... wy chyba... nie chcecie. Jesteśmy prawie na granicy, a sama... sama nigdzie nie pójdę... Niby... niby gdzie? Sama? Prędzej spadnę z klifu albo... albo...
Załkała tak głośno, że Ollawyn po chwili poczuł delikatne drżenie na karku. Ktoś ich obserwował, pewnie Albatros, ale to nie trwało długo.
— Nic mi... nie zostało, Ollie. Nic... — ciągnęła i musiała schować twarz w dłoniach, bo ostatnie zdanie wyszło stłumione: — Może tam, gdzie nas Albatros... prowadzi, będę przydatna.
— Na pewno będziesz — odpowiedział powoli, niemal od niechcenia. — Do Gniazda... nie trafiają przypadkowi. Tak powiedziała mi Albatros, kiedy...
— Czemu brzmisz, jakby to wszystko to było nic? — przerwała mu tonem tak cichym, że mógł ją zwyczajnie zignorować i udawać, że nie usłyszał. Mimo to zamilkł i nie potrafił sformuować logicznej odpowiedzi.
Ha. Lider kruszącej się grupki przestępców, zawsze stawiający na logikę... nie potrafił odpowiedzieć logicznie.
Do jego uszu doszedł dźwięk szeleszczenia ubrania. Chwilę później Orion pociągnęła za rękaw Ollawyna. Spojrzał na nią; nie był pewny, czy bardziej chce zmarszczyć, czy unieść brwi, więc po prostu... nic z nimi nie zrobił. To nie tak, że ten wybór miałby jakiekolwiek znaczenie przy ślepej dziewczynie.
Ciągnęła go tak długo, aż nie podniósł ręki. Złapała go za dłoń, włożyła do niej coś niewielkiego i zamknęła ją w pięść. Zanim Ollawyn miał szansę wyczuć albo zobaczyć, co to było, Orion go popchnęła, odsuwając tym samym od wozu.
— Idź już — powiedziała. Czarodziej zerknął ponad ramieniem i zobaczył, jak wchodzi głębiej na wóz. Oparła się o jedną z ich skrzyń i położyła na niej głowę.
— Jesteś... pewna, że... — zaczął pytać, choć nawet nie wiedział o co.
— Idź.
Więc odszedł. W końcu zrozumiał również, co mu podała, kiedy pod palcami wyczuł drewniany pyszczek.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
Nie miał siły wstać spod dębu. Właściwie to nie miał jej na cokolwiek.
Było mu niedobrze z myślą, że to jego wina, ale właściwie... czyja? Na kogo miał ją zrzucić? Na Elyona, bo też nie chciał pamiętać swojego prawdziwego imienia? Na Edyrina, który jedynie chciał dać im do zrozumienia, jak idiotyczne to było? Na Albatros? Kto wie, może gdyby się nie zjawiła, nic by się nie stało? Naiwne myślenie. Na Rhiyet, Orion? One nic nie zrobiły. Wręcz przeciwnie, były zapewne największymi ofiarami tego, co się tu dziś stało. Dziwił się i tak, że żadna z nich nie krzyczała mu w twarz, że go nienawidzi.
Obracał drewnianą figurkę lisa między palcami. Na początku nie zrozumiał, dlaczego Orion mu ją oddała. Teraz dotarło do niego to, że pewnie jej się z nim kojarzył. Nie chciała go już.
Miał dość siebie samego. Nie wiedział, ile razy ta myśl już przyszła mu do głowy, nie zliczyłby tego na palcach obu rąk. Męczyły go jego własne paranoje i strachy, huśtawki nastroju, ale najbardziej na świecie ta obojętność i pustka, których nie potrafił się pozbyć. Nawiedzały go zawsze, gdy próbował być choć odrobinę szczęśliwy i kazały przestać. Wielokrotnie starał się im sprzeciwić, ale okazywały się silniejsze. Brały go w objęcia, wbijały w niego pazury i wciągały tylko głębiej... nawet nie potrafił powiedzieć czego.
Czy radość zwyczajnie nie była mu dana?
Vimaer mu z tym pomagał. Chwalił go, kiedy tylko mógł, rozmawiał z nim, bo wiedział, kiedy to da jakikolwiek efekt. Siedział obok i głaskał po plecach albo głowie, gdy widział, że tym razem rozmowa nic nie da. Wtedy potrafił być szczęśliwy i nawet nie czuł się winny.
Zdając sobie sprawę, jak bardzo próbował wyrzucić jakiegokolwiek myśli o nim z głowy... Ach. To dopiero było poczucie winy.
Jego jedyny filar, odciągający od zupełnego dna. Zawalił się, nie ma go i nigdy nie wróci.
Słyszał kroki na krótkiej, suchej trawie na długo, zanim się zbliżyły. Głos Elyona go nie zdziwił:
— Śpisz dzisiaj sam?
To samo, zwykłe pytanie w skrócie posiadało także drugie dno: „Czy chcesz porozmawiać?"
Nie chciał.
Kontynuował obracanie figurki lisa z pistoletu Blawenda w milczeniu. Elyon, domyślając się, że nie dostanie odpowiedzi, westchnął i jeszcze moment na niego patrzył.
— Zmienię cię później.
Ollawyn przysłuchiwał się jego coraz cichszym krokom, a następnie szelestom namiotu i wbił wzrok w swoje dłonie, przełykając ślinę. Założył z powrotem podartą rękawiczkę niedługo po uderzeniu Edyrina. Tak się na tym skupił, że lisek wypadł mu na ziemię. Nie fatygował się, żeby go podnieść.
Był zmęczony. Najzwyczajniej w świecie zmęczony. To jedyne, co czuł w tym momencie. Serce zacisnęło mu się, dopiero kiedy otarł się dłonią o lisi ogon przy pasie. Pozwolił wahaniu zatrzymać go tylko na chwilę; odpiął ogon i wyciągnął w rękach przed twarzą, jak tego dnia, gdy go dostał.
Wiesz, w Arnraud lisy są uważane za szczęśliwe zwierzęta.
Powtarzał mu to niemal codziennie, odkąd podarował mu ten skromny prezent, który kosztował ich połowę ówczesnych funduszy. Po pewnym czasie zaczęło go to irytować, ale Vi nie przestawał i za każdym razem, widząc jego zdenerwowanie, uśmiechał się szeroko i pokazywał kły.
Och. Ile by dał, żeby znowu mu to powiedział. Póki to robił, to faktycznie działało.
Pociągnął nosem. Przyłożył do niego dłoń, ale na moment wystraszył się, kiedy obraz mu się rozmazał. Zacisnął powieki, ale to w niczym nie pomogło. Otworzył je, a z jego piersi wydostał się drżący oddech. Starał się rozejrzeć, żeby chociaż zobaczyć, czy ktokolwiek go widzi, ale nie potrafił powstrzymać łez. Miał wrażenie, że żłobią mu kolejne blizny pod oczami, a przecież nie potrzebował ich więcej. Wytarł twarz, ale to przyniosło odwrotny wynik do zamierzonego. Walczył jeszcze moment, ale ostatecznie przytulił lisi ogon tylko mocniej, a resztki sił go opuściły.
Przynajmniej teraz nie czuł potrzeby zrobienia sobie krzywdy, jak jeszcze parę godzin temu. Jego umysł musiał uznać, że czuje się wystarczająco beznadziejnie.
I... właściwie miał chyba rację.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
ehem. no. hej co tam jak tam
tak, miał być rozdział o 15, ale coś wypadło wiecie ahahaha [to wcale nie tak, że zapomniałm]
anyway, część o wspominkach z vimaerem była pisana pod wpływem „ghost story" od charming disaster. możecie winić niezapominajkę, bo to ona mi pokazała tę piosenkę /j
ale no! jest ten infamous lisi ogon chapter, ale spokojnie, później będzie trochę lepiej!
[po to, żeby się mogło znowu zjebać, ale wiecie, typical writer stuff]
ale żeby nie kończyć na tak negatywnej nucie, obiecane memy! [starałm się trochę więcej niż trzy, żeby wam wynagrodzić to, co się dzisiaj odpieprzyło]
dajcie znać jak tam się bawicie po dzisiaj:333
niech zawsze śpiewa!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top