XIII Dwadzieścia, czy dwieście lat
(2498 słów)
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
— Powiedziałabym, że wyślę Røte do Kirloch, żeby ci udowodnić, że wszyscy mają cię w dupie — przerwała mu wewnętrzny monolog Albatros — ale powinnam go już wydelegować do Gniazda.
Wyciągnęła rękę w stronę ptaka, wciąż siedzącego przy zgaszonym ognisku. Usiadł na jej dłoni. Ollawyn nie pytał, ale biorąc pod uwagę wszystkie inne referencje do ptaków, zakładał, że Gniazdo to ich baza; ta, do której cały czas dążyli.
— Ten dziwak ze Stansham dyktował ci recepturę. Mówił coś, że lek musi odczekać kilka godzin, zanim będzie gotowy. — Czarodziej przytaknął tępo na jej słowa. — Zobaczymy w takim razie, jak będzie się czuć po wypiciu go. Nawet jeśli wyruszymy dopiero jutro po południu, to wycieczka do Eigre i granicy powinna zająć koło tygodnia. On będzie mniej więcej tyle leciał do Cevrany.
Nie wiedząc, jak jej odpowiedzieć, ponownie kiwnął głową. Najwidoczniej nie brała pod uwagę innych przeszkód, ale może to lepiej?
Albatros chwilę przyglądała się kosowi w jej rękach złożonych na podobiznę łódeczki. W końcu, wyrzuciła go w górę, a ten wzbił się w powietrze. Przez moment wyglądał, jakby chciał wrócić, ale mimo że satyrka nie była czarodziejką i nie potrafiła rozmawiać ze zwierzętami, ptaszek musiał zrozumieć jej wzrok. Zaćwierkał przyjemną dla ucha melodię i odleciał.
Ollawyn patrzył za nim jeszcze moment, nawet po tym, jak zniknął mu z pola widzenia.
— Mówiłaś, że obserwował nas od dawna — wypalił z podejrzliwym spokojem. — Musi chodzić o co najmniej siedem lat, jeśli nie dłużej. Mam wrażenie, że kosy nie żyją tak długo.
— Ja się na tym nie znam, ale wiem, że Kos podaje mu co jakiś czas mikstury na przedłużenie życia.
Na początku chciał kiwnąć głową. W następnej chwili, kiedy zrozumiał, co do niego powiedziała, odwrócił ją ku niej tak szybko, że aż usłyszał, jak coś mu strzela w karku.
— Nie patrz tak na mnie. — Albatros uniosła ręce w defensywnej manierze. — Mówię, że się na tym nie znam. Wiem, że tak robi.
— Nie o to mi chodzi — niemal prychnął czarodziej. Lisi ogon przy pasie zadrżał na zbierającym się wietrze. — Tak... można?
— A, w sumie to czego się spodziewałam. — Machnęła dłonią. — Niewielu wie. W większości tylko czarodzieje, którzy nie boją się eksperymentowania. Albo wiedzą o tym z innych źródeł. Nie wiem, które to jeśli chodzi o Kosa.
Nie, żeby chciał żyć dłużej, niż pozwalało mu na to ciało, pomyślał Ollawyn. Ale taka możliwość? Po raz kolejny otwierał usta, by zadać pytanie, ale satyrka ponownie go uprzedziła:
— Żeby zadziałało na człowieka, czy kogo tam chcesz, potrzebowałbyś kilku litrów. A składniki są trudne do znalezienia i drogie do wykupienia. Taki mały kos ma mniejszą masę, więc, logicznie, wystarczy mu tego o wiele mniej na dłuższy czas.
Logicznie. Poczuł gdzieś we wnętrzu dziwny spokój z wiedzą, że nie tylko on stawia logikę na pierwszym miejscu.
Skoro już o logice pomyślał, do głowy wpadło mu kolejne pytanie:
— Ale jest to możliwe i co najmniej kilka osób o tym wie — stwierdził. Albatros, zainteresowana, w jaką stronę to zmierza, przytaknęła. — W takim razie, każdy bogacz byłby w stanie żyć, ile chce, jeśli miałby środki. Powiedzmy, jakiś władca.
— A myślisz, że czemu Zamaskowany z Hieŭnar żyje tak długo? — Uśmiechnęła się. — Od dekad na tronie siedzi tam ten sam elfi król. Nie tylko dzięki temu, że elfy naturalnie żyją dłużej od ludzi, ale też tej miksturze. Jeden ze składników do niej rośnie wyłącznie w Hieŭnar i królewska rodzina bardzo uważa, aby się stamtąd nie wydostał.
— Skoro ten Kos go ma, to znaczy, że są śmiałkowie, którzy go stamtąd wywożą.
— Pewnie, że są. Ale dopiero co mówiliśmy o tym, że nikt nie chciał wierzyć w to, że magiczne rośliny są w stanie zrobić coś innego, niż zabić ciebie i wszystkich wokół, a receptura na to zakłada jedynie magiczne kwiaty, korzenia i inne zioła. Ba! Mun pewnie miał ich większość, ale nie w takich ilościach, żeby przedłużyć życie sobie, a co najwyżej jakiemuś małemu kundlowi z ulicy.
Przerwała na moment. W okolicach ogniska pojawił się snop światła. Spojrzeli w górę; chmury leniwie się rozstępowały. Dalej trochę minie, nim się rozpłyną całkowicie albo zmienią miejsce pobytu.
— Ludzie się boją — kontynuowała trochę ciszej niż przedtem. — Żaden z królów, cesarzy czy innych paskudników nie będzie się faszerował taką ilością magii. Mam nadzieję, że kiedy magia będzie bardziej znormalizowana, niż już jest, wszelkie ślady po przepisach tego typu zostaną zniszczone. Utrzymywanie przy życiu kosa to nie to samo, co tyrana z władzą absolutną. Nikogo nie obchodzi Hieŭnar, nikt nie patrzy, czy tamtejszy władca żyje dwadzieścia, czy dwieście lat.
Albatros już nie raz zdarzało się wejść w nastrój opowiadania w taki sposób. Nie przeszkadzało mu to, wręcz przeciwnie. Domyślał się, że wychowała się w Cevranie, a tam od lat panował król, który nawet nie krył się z tym, jak mało szacunku ma do nieludzi, więc mówienie o królu Dominique'u jako tyranie było dla niej bardziej niż normalne. Poza tym, nawet Catronia, Wielka Księżna Arvenii, nie była tak tolerancyjna, jak chciała udowodnić wszystkim innym. Może nie tyle, ile wiedział dokładnie, co Albatros czuje, ale ją rozumiał.
Do tego Hieŭnar istotnie było ciekawym przypadkiem. Jest jednym z młodszych państw, mimo że liczy sobie i tak około trzystu lat. Powstało po wojnie, która spustoszyła cały Wschodni Kontynent. Na terenie pomiędzy Kintave, Jongeir i Khashevą, na wschód od Gór Rutnan, wtedy niewielkim, stoczono tyle bitew, że wszystkim kojarzyło się źle. Nikt więc nie oponował, kiedy najmłodszy syn jongeirskiej rodziny królewskiej ogłosił, że pragnie z tego terenu stworzyć swoje własne państwo. Już w Jongeir miał wielu zwolenników.
Teren, o który się rozchodziło, w całości należał do Khashevy, stąd podobnie brzmiące nazwy starych miast i wsi. Król zgodził się na oddanie tej części tylko pod warunkiem, że tamtejsi mieszkańcy wyrażą taką samą chęć w odpowiednio przeprowadzonym referendum. Ku zdziwieniu wszystkich, podobno również samego księcia, większość zagłosowała potwierdzająco. Tak więc powstało Hieŭnar, które z latami się rozrastało, aż dotarło do dzisiejszych rozmiarów; nie licząc Wysp Cilkynzan, było większe od samego Jongeir.
Część historii, w której na tron trafiają elfy, nie była mu znana. Wiedział jedynie, że jeszcze jongeirski książę bardzo pozytywnie traktował nieludzi i mieli tam najlepsze prawa na wschodnim kontynencie, na świecie zresztą pewnie też. Logiczne więc było, że wielu się tam przeniosło, żeby móc żyć w spokoju. Takim sposobem, od trzystu lat, plasował się jako azyl dla inności.
Ollawyn zmarszczył brwi i zawahał się, choć nie trwało to długo:
— Czemu po prostu nie wypłyniecie wszyscy do Hieŭnar?
Albatros musiała się spodziewać tego pytania, bo tylko przymknęła powieki. Kilka promieni wieczornego słońca skąpała jej piegowaty policzek.
— Zamaskowany jest pacyfistą, a Hieŭnar neutralne — wyjaśniła po chwili. — Ani ja, ani Kos, ani inni, którzy są częścią Gniazda, nie chcą tak rozwiązywać problemu, który wciąż istnieje w reszcie świata. Niektórych nie stać, bo prom albo chociaż przejście przez granicę jest drogie. Ale droga wolna, jeżeli ktoś bardzo chce siedzieć na tyłkach i zamykać się w swojej kolorowej bańce.
— Ale my chcemy zawalczyć i pokazać, że nie wystarczy nam wydzielenie kawałka ziemi i powiedzenie, że mamy siedzieć spokojnie — ciągnęła dalej po wstaniu z głazu. Pierwszy raz, Ollawyna nie irytowało to, że satyrka jest od niego wyższa. — Szanuję Zamaskowanego i jego rodzinę, bo radzą sobie wspaniale na ich stanowiskach, ale to nie dla mnie i wielu się ze mną zgodzi.
Zapadła cisza. Nie była nieprzyjemna, nie, może tylko trochę ciężka. Ollawyn czuł się jak dziecko, któremu opowiadano historię znanymi mu słowami, ale bez wyraźnego morału. Tym razem owy morał jednak był jasny jak słońce: to wszystko było poważniejsze, niż oryginalnie sądził. Ta myśl odbijała się po jego czaszce, kiedy Albatros patrzyła na niego zmrużonymi, błękitnymi oczyma i czekała.
Tylko na co? Reakcję, odpowiedź? Jak na złość, nic nie przychodziło mu do głowy. Teraz, kiedy zrozumiał tyle nowych informacji na temat Albatros i tego, czego chce i czego od nich oczekuje, nie potrafił znaleźć słów, które by go zadowoliły.
W jego przypadku, poczucie wyprania i pustki nie były rzadkością. Właściwie to kiedy się nie złościł ani nie stresował, to to jedyne, co znał. Teraz ten stan się pogłębił i wpatrywał się w nią z obojętnością, usiłując wymyślić, co powiedzieć.
— Skoro wpadłeś na taki pomysł z proponowaniem Hieŭnar... — zagadała, odwracając się do niego profilem i wtykając dłonie do kieszeni spodni. Zostawiła na wierzchu jedynie kciuki. — To wypadałoby potwierdzić, czy dalej idziecie ze mną. Wiesz, masz do wyboru to, albo wycieczkę do zatoki jakiejśtam przy stolicy Castii. Chociaż w sumie, bliżej chyba byście mieli do jakiegoś miasta portowego w Scottiah...
— Nie.
Mutantka zmrużyła oczy i powstrzymywała się od poszerzenia uśmiechu. Ollawyn patrzył na nią... nawet nie był pewny jak. Z powrotem znalazł jednak swój głos, więc wypadało go wykorzystać:
— Wciąż chcemy jechać z tobą.
Albatros nigdy nie zdradziła, ile ma lat, ale dopiero teraz patrząc jej w uśmiechniętą twarz, rozjaśniającą się z pomocą przebijającego przez chmury słońca, naprawdę zrozumiał, że jest w jego wieku. Może nawet jest młodsza?
Mimo że nigdy nie spotkał satyrki ani satyra w całym życiu, nie zastanawiał się nad tym długo. Ilu ludzi widywało ją na co dzień, pluło jej pod kopyta i groziło za sam fakt, że jest mutantką?
Właśnie. Ludzi.
Nie ufał jej, nawet teraz nie do końca, ale pozwolił jej zostać. Musiał bardzo długo czekać na głębsze wytłumaczenie swojego celu, ale w końcu to zrobiła i był jej za to wdzięczny. Ta konwersacja nie znaczyła od razu, że powstanie między nimi głęboka przyjaźń, bo przyjaźni bez zaufania nie ma, ale czuł, jakby się zbliżyli. Strach przed byciem rozpoznanym zostawił na drugim planie, bo nie wynikał z jego bycia czarodziejem, ale dzięki Albatros miał absolutną pewność, że chce walczyć o normalne chodzenie po ulicy bez wyzwisk czy gróźb.
Obiecał sobie, że doprowadzi ich na granicę, a potem przez portal do Cevrany. Wszystkich.
W tym samym momencie za sobą usłyszał trzepnięcie materiału namiotu na wietrze. Odwrócił się i na zewnątrz wyszedł Elyon. Skrzywił się i osłonił ramieniem twarz przed słońcem. Brązową chustę, jego zaklinacz, znów miał przewiązaną naokoło nadgarstka. Trzymał jeden z ich cynowych kubków. Od razu spojrzał na Ollawyna i Albatros i ruszył w ich kierunku na odrobinę chwiejnych nogach. Pewnie nie wychodził z namiotu od momentu wyjazdu reszty w poszukiwaniu przepisu i składników.
— Ollie — odezwał się do niego tak zmęczonym głosem, że obojętność w Ollawynie zniknęła w mgnieniu oka, zastąpiona na ten krótki moment stresem. — Napełnij to wodą i podgrzej. Nad ogniskiem, nad ręką, obojętnie, byleby był wrzątek.
— Doktorku, może byś został chwilę w tym słońcu? — zaproponowała odrobinę żartobliwie, kiedy Ollawyn przytakiwał i przyjmował kubek. Najwidoczniej humor nagle jej się poprawił. — Od dawna stamtąd nie wychodziłeś, przyda ci się trochę...
Medyk rzucił jej takie spojrzenie, że kiedy tylko się odwrócił i ponownie zniknął w namiocie sto metrów dalej, głęboko odetchnęła.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
Seersha pogłaskała Derelei. Wilczyca zamknęła oczy i ułożyła łeb na łapach. Odeszła od niej, stukając butami po drewnianej podłodze.
Uwielbiała swój domek. Nigdy nie potrzebowała dużo miejsca; zwykłe, dwupokojowe mieszkanko we wzgórzu nadawało się idealnie. Kurczaki składały jaja, krowa dawała mleko, niedaleko miała miasto... Czego chcieć więcej? Do tego Derelei pomagała przy odstraszaniu innych drapieżników, kiedy ona spała.
— Wiesz — odezwała się nagle, zdejmując fartuch. Odwiesiła go obok szafki na szklane butelki. — Dalej się zastanawiam, o co mogło chodzić z tymi rysunkami. Co oni mogli zrobić, że ktoś ich poszukuje? No i czemu tylko ta dwójka, a nie satyrka?
— Zastanawianie się jest bez sensu. — Derelei, jak zwykle mówiąc z dziwnym echem w głosie, otworzyła leniwie całkowicie białe oczy. Seersha potarła szyję. Złota obręcz wibrowała bez przerwy przez tak bliski kontakt z demonem, ale hej! Przynajmniej wyglądała dzięki kontraktowi z nią młodziej. — Do niczego ci się to nie przyda. Zostaw temat.
Czarodziejka wydęła wargi. Blask płomieni z kominka odbijał się na brązowej sierści Derelei. Wilczyca uniosła ucho, usłyszawszy coś poza domkiem, co ją najwidoczniej zaniepokoiło. Seersha zerknęła na nią, rozplątując po całym dniu oba warkocze. Derelei podniosła się na łapy.
Zanim zdążyła zapytać, o co chodzi, dźwięk pukania rozniósł się po głównym pomieszczeniu. Seersha przekręciła głowę w bok i zerknęła w stronę okrągłego okienka, ale z tej odległości nie była w stanie niczego stwierdzić na sto procent. Kazała Derelei przejść do sypialni i zamknęła za nią drzwi.
— Dobry wieczór! — przywitała się z dwójką mężczyzn stojących przed domkiem. — Seersha Gédigh! Coś dużo ostatnio nowych ludzi spotykam! W czym mogę...
— Ostatnio? — zapytał wyższy, z eleganckim wąsem. Wygładził delikatnie pognieciony mundur. — Ktoś nowy ostatnio panią odwiedzał?
Zmieszała się.
— Nie — odpowiedziała, choć od razu miała ochotę się po tym uderzyć po twarzy. — W sensie, ostatnio tak! Ale to parę dni temu już było, nie wiem...
— A to dziwne. — Mundurowy podrapał się po świeżo ogolonej brodzie. — Pani przyjaciel ze Stansham mówił, że dzisiaj pani przyszła do niego z kilkoma nowymi osobami, których na żywo widział pierwszy raz w życiu.
Zostaw temat, powiedziała jej Derelei dosłownie minutę wcześniej. Do niczego ci się to nie przyda.
— Panowie, Mun jest stary, jemu się coś ciągle... myli. — Seersha uśmiechnęła się najładniej, jak potrafiła, ignorując zachodzące potem dłonie. — Ale mam parę rzeczy do zrobienia, pozwolicie, że...
Wciągnęła powietrze, kiedy drugi z mężczyzn, milczący do tej pory z brzydką blizną po oparzeniu na pół policzka i skroń, wyrwał z kabury pierwszego rewolwer i przyłożył go do jej brzucha. Poczuła zimny metal nawet przez suknię.
Nie była w stanie poruszyć którąkolwiek z dłoni, żeby przywołać swoją magię wiatru, jej Aura Natrex. Bała się, że każdy, choćby najmniejszy ruch palca, poskutkuje w kulce w żołądku czy wątrobie.
— Czy to z nimi się dzisiaj widziałaś? — zapytał niepokojąco spokojnym, ale zachrypniętym tonem.
Mężczyzna w mundurze sięgnął do jakiejś torby i wyciągnął ze środka dwa rysunki. Miała ochotę się uśmiechnąć, przypominając sobie debatę na temat tego, czy elf, bodajże Myszołów, naprawdę ma takie usta, ale natychmiast się opanowała.
Przyjrzała się portretom. Mundurowy wyciągnął tylko dwa z trzech obrazków, które widziała tego samego dnia na tablicy ogłoszeniowej Stansham. Akurat tych dwóch, których faktycznie widziała: Pustułki i Myszołowa.
— Czy ich widziałaś i z nimi rozmawiałaś? — powtórzył pytanie.
Chciała zaprzeczyć. Nieważne, jak podejrzliwa by nie była, obiecała im, że nikomu nie powie, miała wrażenie, że przysięga obejmowała pytających szczególnie z tego samego dnia, w którym ją złożyła. Mimo to, metal przyciśnięty do jej brzucha zakazywał jej się sprzeciwiać.
Powoli przytaknęła.
— Gdzie pojechali? — zadał kolejne pytanie, tym razem ten pierwszy.
Nie próbowała sięgać pamięcią do ich rozmowy na ten temat. Miała nazwę miasta na końcu języka, ale nie chciała jej stamtąd wyrywać. Jeśli będzie wyglądała, jakby mówiła prawdę i sama w to uwierzy...
— Nie wiem.
Lufa zmieniła położenie. Mężczyzna o średnich, blond włosach docisnął ją tym razem do jej szczęki. Kiedy spojrzała w jego oczy, rozpoznała je. Ale to przecież nie mógł być ten czarodziej. Przede wszystkim nie miał obręczy na szyi! Charakterystycznych blizn także...
— Gdzie pojechali?
Nie zdołała się powstrzymać; nazwa miasta wydostała się spomiędzy jej warg, zanim zdążyła sobie ją dobrze przypomnieć.
Celo i Crón nie tracili czasu. Zostawili czarodziejkę, rozmasowującą twarz ze łzami w oczach i wskoczyli na konie. Z domku kobiety wyleciało nagle coś brązowego, warcząc wściekle. Zwierzę próbowało ich gonić, ale wiedźma ze wzgórza je zawołała i natychmiast wróciło.
Może uda im się ich dogonić albo, nawet lepiej, dotrzeć do Eigre przed nimi. Artheio nigdy nie lubił niespodzianek, ale i tak zawsze denerwowali się nawzajem rzeczami, za którymi nie przepadali.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
dziękuję za ponad 100 gwiazdek pod ogonem!!!!!!!!<3333
jesteście wspaniali!!! wiadomo, że pisanie samo w sobie sprawia mi przyjemność, ale kiedy widzę, że wam również się to podoba to po prostu czuję się jeszcze bardziej zmotywowana i aghh😭😭😭
dziękuję!!!<3333
na ten moment dajcie znać, jak po dzisiaj!!<33
sneakpeak na sobotę: możecie się spodziewać małego backstory:DDD
od razu też powiem, że ten sobotni będzie mocno eksperymentalny i nie wiem, czy będzie to miało sens względem wszystkiego i w ogóle, ale to zobaczycie i ocenicie wtedy lol
a teraz memy!:D
[uprzedzając pytania, tak, pojawi się książka, która ma miejsce w hieunar i właściwie to już nad nią pracuję, bo też się będzie w pewnym sensie łączyć z książką corona aureus]
[tych smoków, o których wspominałm już chyba w drugiej mewie to się nie doczekacie w takim tempie LMAO]
[jeszcze ognisko muszę skończyć]
[cholercia]
[postaram się do 28 lutego, bo aeron ma wtedy urodziny, ale nie obiecuję, bo wciąż mam vibe na pisanie ogona😭✋]
anyway!! miłego dnia/wieczoru, żabki<333
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top