XII W czym zaszkodzi mu kolejne?
(2279 słów)
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
Kiedy wyszli od Muna, zrobiło się ciemno. Wciąż był środek dnia, na niebie zebrały się jedynie czarne chmury. Widzieli, jak na rynku ludzie mamroczą pod nosem i zbierają swoje stoiska, zapewne zaskoczeni zbliżającym się deszczem.
Albatros zamknęła torbę wypełnioną po brzegi roślinami i ziołami. Ollawyn zatrzasnął zeszyt, do którego spisał recepturę i sposób przyrządzenia leku z księgi Muna. Schował go do juk Granata, po czym wszyscy wsiedli na przypisane im konie. Seersha zaproponowała, że wyjadą z miasta inną drogą, żeby nie przejeżdżać przez tę biedniejszą część Stansham. Kilka drobnych kropel opadło im na skórę, więc kiedy czarodziejka stwierdziła, że kiedy tam dotrą, cała piaskowa droga będzie jednym wielkim bagnem, szybko się zgodzili.
Wjechali w jedną z ulic bocznych odchodzących od tej głównej. Mijali domy i mniejsze sklepiki, dwie kobiety chowały kwiaty sprzed domu; jedna brała donice w dłoń, druga biegała za nią, trzymając płaszcz nad jej głową, samej moknąc. Seersha poprosiła tylko o zatrzymanie się przy tablicy ogłoszeniowej znajdującej się niedaleko, bo chciała coś stamtąd ściągnąć. Zgodzili się i zatrzymali pod drewnianym znakiem z niewielkim daszkiem, chroniącym kartki przed deszczem.
Czarodziejka jednak nie miała czasu znaleźć tego, czego szukała. Zmarszczyła brwi, zauważając kilka własnoręcznych rysunków z pieczątką pobliskiej drukarni w rogu. Obejrzała się ponad ramieniem na Ollawyna i Edyrina i znów na rysunki.
— Seersha, przypominam, że trochę się spieszymy — odezwał się Ollawyn, do tej pory patrzący na ulicę przed sobą. Przeniósł wzrok na kobietę. — Mogłabyś...
Serce podeszło mu do gardła. Na początku myślał, że mu się wydaje, ale zanim się obejrzał, zeskakiwał z Granata i znajdował się obok czarodziejki. Coraz większe krople deszczu odbijały się od ronda jego kapelusza i spływały ku ziemi, kiedy zrywał jeden z rysunków, w które Seersha wpatrywała się jak obrazek.
Napis POSZUKIWANY ŻYWY obok czarnej pieczątki z jakimś adresem na górze kartki wyróżniał się najbardziej. Sama jej treść martwiła go jeszcze bardziej.
Patrzył właśnie na siebie. Niektóre elementy rysunku były trochę przesadzone, jak na przykład długa, niechlujna grzywka, wyglądająca, jakby wyszedł właśnie z kąpieli. Oprócz tego, to był on, ubrany w to samo, co miał na sobie w Ravenfrost. Blizny, kształt oczu, nosa, ust... wszystko się zgadzało.
— O kurwa — wymsknęło mu się, zanim zdążył się powstrzymać.
— Co? — Albatros przerwała szeptaną rozmowę z Edyrinem. Odwróciła się w stronę tablicy i uniosła brwi. Røte spojrzał jej w twarz, podskakując kilkakrotnie na jej ramieniu. — No. Cóż, elf mówił na naszym pierwszym spotkaniu, że zrobiliście renomę...
— O cokolwiek chodzi, chyba miał rację — odezwała się Seersha. Potarła nerwowo szyję i zerknęła na Ollawyna.
On jednak nie spuszczał wzroku z własnej podobizny.
Lokaj przyglądał nam się uważnie, kiedy sprawdzał zaproszenia, pomyślał, zupełnie w swoim świecie. Ale jeśli to przez Pewetta, to co to robi tu, w Stansham, w innym hrabstwie? Zdążył to rozprowadzić po całym kraju? Czy to możliwe? Drukarnia przecież jest tutejsza. Na pewno miał wiele innych po drodze, nawet w Ravenfrost. Skąd...
— Hej, moje usta nie są takie małe! — oburzył się Edyrin, który sam stanął obok Ollawyna, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że mają teraz ważniejsze rzeczy do zamartwiania się. Zerwał „swój" rysunek i przyjrzał się uważniej.
Albatros coś mu odpowiedziała rozbawiona, ale Ollawyn już tego nie słyszał. Kiedy reszta sprzeczała się o rozmiar ust elfa, on wbił spojrzenie w dwie małe plamki pod jego lewej okiem, obok blizny idącej od skroni aż do połowy policzka. Prawda, faktycznie miał takie znamiona, oba przypominające fasolki, ale były ledwo jeden odcień ciemniejsze od jego karnacji. Zwykle nikt ich przez to nie zauważał, więc nawet jeśli ten chłopak przyglądał im się tak intensywnie, czy byłby w stanie podać coś takiego do portretu dla kogokolwiek, kogo wynajął Pewett, żeby zajął się kradzieżą jego pistoletu?
Próbował sobie wmówić, że tak, żeby tylko nie pozwolić panice go pochłonąć.
Bez czytania dodatkowych informacji, które znajdowały się pod rysunkiem, rozerwał kartkę na kilka części, zwracając tym samym na siebie uwagę pozostałej trójki. Wziął portret Elyona z tablicy i zrobił z nim to samo. Kawałki papieru wrzucił byle jak do drugiej juki przy siodle Granata. Wsiadł na niego i zaczął odjeżdżać.
Albatros westchnęła i szybko wskoczyła na Vantę, pomagając z tym samym czarodziejce. Jadąc, Edyrin usłyszał jeszcze, jak już próbuje przekonać ją, żeby nikomu nie mówiła o tym, że się z nimi widziała, a „wszyscy unikną kłopotów".
Elf jednak zmarszczył brwi i spojrzał na napis pod własnym portretem. Ominął wzmiankę o potencjalnym niebezpieczeństwie, jakie wiązało się ze spotkaniem go, nagrodę pieniężną za podanie jakichkolwiek informacji na najbliższej Stacji (swoją drogą tak wysoką, że musiał przeczytać ten fragment kilka razy), aż nie natrafił na drobny druczek na samym dole:
Nagroda wyznaczona i przekazana z kieszeni barona Celo Bome'a.
Doskonale kojarzył to nazwisko, wykuł je przecież na pamięć na czas misji w Ravenfrost. Tak samo zwróciła się też do Ollawyna Albatros przy ich pierwszym spotkaniu. Dopiero teraz zrozumiał, jak dziwne to było; czemu do niego nie odezwała się jako do Yvora Strave, nawet jeśli tym samym, żartobliwym tonem? Zamiast tego, nazwała go przecież Perry. Na samą myśl po jego karku przebiegał dreszcz, ale nie na to zwracał teraz uwagę.
Rozejrzał się podejrzliwie, zwinął rysunek kilka razy w pół i wsadził go do juk Fayeh. Założył na głowę lekki, brązowy kaptur z długiej peleryny, noszonej przez niego praktycznie zawsze. Wsiadł na klacz i ruszył za resztą.
W tym samym czasie, ze stanshamskiej stajni paręset metrów dalej wyjeżdżało właśnie dwóch mężczyzn kierujących się ku placowi głównemu miasta; jeden w mundurze, drugi z tytułem barona przy nazwisku.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
Obiecuję, że nikomu nie powiem. Nie wiem, kto miałby pytać, ale obiecuję.
Słowa Seershy rozbrzmiewały w głowie Ollawyna całą drogę od jej domu do obozu. Okazało się, że deszcz nie padał ani długo, ani mocno; słońce co prawda nie wyszło, a choć chmury zwiastowały możliwy powrót wielkich kropli, na razie się na to nie zapowiadało.
Przez to wszystkim wydawało się, że jest wieczór. Nic w okolicach nie rozjaśniało szarości. Daleko na niebie widzieli jakieś prześwity, ale wyglądały, jakby prędzej się oddalały, niż przybliżały.
Natychmiast zauważyli poruszenie w okolicach namiotu z Rhiyet i Elyonem. Rozpoznali jedno rozpostarte, drugie zniekształcone skrzydło Orion. Przez chwilę kręciła głową od lewej do prawej, aż nie utkwiła „wzroku" w ich grupce, dokładniej w Ollawynie. Jak widać, do teraz wyczuwała jego obecność. Właściwie mu to nie przeszkadzało, chociaż nie potrafił tego docenić. W tym momencie plakaty z miejskiej tablicy ogłoszeń były jedynym, o czym myślał.
— Elyon mówił, że nie — powiedziała równie ślamazarnie, jak wszystko inne, co mówi. Ollawyn zsiadł z Granata i wyciągnął z juk zeszyt z przepisem na lek, a Albatros już otwierała skórzaną torbę przez ramię. Spojrzeli po sobie zdezorientowani, bo nie wiedzieli, do czego wampirka się odnosi.
— Orion, proszę, przepuść nas. — Ollawyn zacisnął palce na notesie. Nie miał humoru na cokolwiek, o co jej chodziło. — Mamy wszystko, czego potrzebujemy, żeby jej pomóc. Daj nam wejść.
— Tylko Edyrin — uparła się Orion.
Elf, słysząc swoje imię, natychmiast odszedł od Fayeh. Przez całą drogę był nieobecny, ale teraz pobudził się na tyle, żeby bez choćby pytającego wzroku, wyrwać Ollawynowi dziennik i Albatros torbę. Zanim zaprotestowali, przecisnął się koło Orion i odsunął poły namiotu. Przez tę sekundę, Ollawyn dostrzegł bladą twarz Rhiyet otulającej się własnymi skrzydłami na sienniku.
Albatros zmrużyła oczy, wyraźnie niezadowolona, ale uspokoiła się, kiedy Røte do niej podleciał. Westchnęła, spojrzała na Ollawyna i wskazała głową w kierunku miejsca, gdzie stało zgaszone ognisko. Przytaknął i już miał podążać za kobietą, ale odwrócił się jeszcze raz do Orion.
— Może pójdziesz się zdrzemnąć? — zaproponował jej.
Okrągłe, białe oczy przez moment „wpatrywały się" w bliżej nieokreślony punkt gdzieś za nim, ale zamrugała kilka razy i wyglądała, jakby patrzyła mu na czoło.
— Jestem trochę zmęczona... — przyznała. Chwilę stała nieruchomo, aż się nie odwróciła zupełnie bez słowa i klikając językiem po drodze, dotarła do wozu bez pomocy. Zapewne już chwilę później weszła do środka, ułożyła się pomiędzy skrzyniami i bardzo szybko zasnęła.
Ollawyn z Albatros przenieśli się koło ogniska. Przez moment chciał je nawet zapalić, ale stwierdził, że to bez sensu patrząc na niebo, z którego deszczowe chmury nie chciały się rozpłynąć. Albatros usiadła na większym kamieniu, upewniając się, że to jej płaszcz ewentualnie się pobrudzi lub zmoczy, a nie jej spodnie. Ollawyn postanowił, że woli postać. Poza tym, siedzenie na mokrej trawie mu się w tym momencie nie uśmiechało. Oparł się o jedyne drzewo w okolicy, samotny buk.
Zerkał w stronę namiotu ze zmarszczonymi brwiami. Przez to, Albatros musiała założyć, że zastanawiał się, dlaczego jedynie Edyrin został wpuszczony do namiotu, bo odezwała się:
— Rhiyet boi się dotyku innych. Tylko przy Elyonie i, najwidoczniej, Edyrinie czuje się bardziej komfortowo.
— Wiem — odpowiedział zgodnie z prawdą po chwili milczenia. — Znam ją dłużej niż ty. Skąd ty o tym wiesz?
Dopiero to ją zamknęło. Odchyliła się lekko do tyłu, opierając dłońmi o kamień, żeby się nie przewrócić. Patrzyła na niego z lekko przekręconą w bok głową i czymś na wzór politowania, jakby odpowiedź była oczywista. To nie pierwszy raz, kiedy obdarza go takim wzrokiem; to była przecież jedna z pierwszych rzeczy, które zrobiła, kiedy się poznali w Feloish Koy.
Nienawidził tego, a gdy przy tym milczała, kiedy on czekał na odpowiedź na pytanie, denerwowało go to jeszcze silniej.
— Albatros.
Nadal się nie ruszyła. Z okolic wozu doszedł do nich dźwięk chrapania. Orion naprawdę była głośna tylko podczas snu.
— Albatros — powtórzył. Tym razem stwierdził, że nie da jej odejść bez odpowiedzi. Teraz, z tymi rysunkami, nie miał ochoty na żadne gierki z jej strony. O nich też zresztą będzie musiał porozmawiać z resztą, czego, zupełnie szczerze, się bał.
— Bogowie! — Westchnęła głośno i rozłożyła ręce niczym zawiedziona matka. — Dobra, bo teraz to się już nie odczepisz, do kurwy nędzy. Kos.
— Kos?
Røte, jakby zrozumiał (a może?), podniósł łebek z mniejszych kamieni otaczających ognisko, na których siedział.
— Obserwował was od kilku lat. Całą piątkę. Stąd wiemy to wszystko. Czarodziej, do którego Røte należy i ja, bo zostałam wyznaczona do odebrania was.
Ollawyn otworzył usta. Nawet nie był pewny, dlaczego: chciał zaprzeczyć? Zaprotestować? Zapytać o szczegóły? Nowa informacja nie dotarła do niego jeszcze w pełni. Albatros mu jednak przerwała poprzez uniesienie dłoni i mówiła dalej:
— Skoro pytasz, to posłuchaj chociaż do końca. — Ollawyn posłusznie zamilkł, mieląc jej słowa w kółko, żeby pozostać tak spokojnym, jak się dało. — Tak rekrutujemy członków. Dowiedziałam się, że byliście jednymi z pierwszych, których zaczęliśmy obserwować. Najpierw szuka poszkodowanych przez ludzi nieludzi, przylatuje i przekazuje wszystko... Kosowi. To ten czarodziej. Potem on decyduje, czy warto dalej mieć oko na te osoby, czy odpuszcza.
Tatuaż Albatros. Jej... tekst. Niech zawsze śpiewa. Røte. Samo przezwisko „Albatros". Jego samego nazwała Pustułką, a Edyrina Myszołowem. To również nazwy ptaków. Czy to oznacza, że pseudonim już z nim zostanie? Będzie Pustułką do końca życia?
A właściwie, co za różnica?, pomyślał. Tak czy siak, używa wszystkiego, tylko nie tego prawdziwego imienia od siedmiu lat. W czym zaszkodzi mu kolejne?
Bardziej wstrząsnęła nim informacja, że co najmniej od tych siedmiu lat musiał być obserwowany. Siedem lat! Tyle się wydarzyło! Ale to by tłumaczyło, skąd to wszystko wie o nim oraz reszcie. Zapewne dostała najważniejsze informacje, które zasłyszał ten niewinnie wyglądający ptaszek z uszkodzonym, pomarańczowym dziobem, na piśmie od tego całego Kosa. W drodze z granicy do Aven się ich wyuczyła na pamięć.
Wszystko się układało. Teraz jednak nie potrafił powstrzymać się przed paranoicznym rozejrzeniem wokół, jakby zza wzgórza albo kępki trawy miał wyskoczyć nagle kolejny ptak z zadaniem obserwowania go. To otworzyło kolejny tok myślowy: skoro to było możliwe, to czy...
— Uspokój się, teraz tylko ja was pilnuję — zdawała się wyczytać jego myśli Albatros. — Nikt inny was nie śledzi. Rysunki w Stansham nie oznaczają od razu, że ktoś w tej chwili siedzi wam na ogonie. Po prostu ten książę się wnerwił i porozsyłał wasze portrety po obu hrabstwach. Wystarczy, że będziemy się trzymać z dala od miast, tak jak mówiłam, to dotrzemy w jednym kawałku.
— Nie, nie o to mi... — zaczął Ollawyn, ale musiał przełknąć ślinę, czując, jak sucho zrobiło mu się w gardle. Szybko odchrząknął i chciał kontynuować, ale satyrka prychnęła, poprawiając spodnie.
— Chodzi o ojca doktorka? — zapytała, ściszając głos. Mimo że Orion spała, a oni byli wystarczająco daleko od namiotu, w którym siedziała reszta, wolała zachować bezpieczeństwo. Ollawyn po chwili przytaknął. — Z tego, co kojarzę, to jego magia poboczna...
— Aura Parx — wtrącił, żeby upewnić samego siebie, że skupia się na jej słowach i faktycznie słucha, a nie zaczyna panikować.
— Jego Aura Parx — powtórzyła po nim — nie obejmowała rozumienia zwierzęcej mowy. Nie miał predyspozycji, tak chyba na to mówicie. No, pomyśl.
— Nie — przyznał. — Potrafił przesuwać niewielkie przedmioty bez dotykania ich i... manipulował krwią. I potrafił czytać z kart.
— A jego magią główną, żywiołów, Aura Natrex, jakkolwiek chcesz to nazwać, nie była natura?
— Nie — potwierdził. Nie powiedziałby tego na głos, ale był wdzięczny Albatros, że z taką łatwością utrzymała jego paranoję w ryzach, mimo że wciąż odruchowo co chwilę się rozglądał. — Woda. Tak jak Elyona.
— Właśnie. — Machnęła ręką z głupim uśmiechem. — Więc nie ma opcji, że również wykorzystują ptaki czy inne zwierzęta do śledzenia was. Po pierwsze, ojciec doktorka już nie mieszka w odnowionym domu twojej rodziny, wyniósł się po pożarze. — Zdziwiło go to stwierdzenie, bo pierwsze o tym słyszał, ale zdał sobie sprawę z tego, że to możliwe. Jak Ardanemu Poshne coś nie pasowało, usuwał się. — Po drugie, cała twoja rodzina myśli, że nie żyjecie. Nawet jeśli nie od początku, to wątpię, że wierzyli, że daliście radę przeżyć tyle lat w samotności.
Na policzkach Ollawyna wyrosły rumieńce zawstydzenia, przez które cieszył się, że jeszcze się nie rozjaśniło i wszystko barwiła szarość. Po raz kolejny nie potrafił się sam uspokoić. Czemu naciąganie rękawiczek, lisi ogon ani drapanie się nie pomagało? Co było z nim nie tak?
To wszystko było błędem. Zdradzanie swojego nazwiska, nazwiska Elyona... Wiedział to od jakiegoś czasu. Codziennie w nocy, kiedy próbował zasnąć, wracało to do niego i tworzyło przeszkodę.
Czy on był swoją własną zawadą?
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
pamiętacie, jak na ogłoszeniach mówiłm, że powinniście się bać rozdziału XVI?
tak, okazało się, że ten rozdział [ten, w sensie dzisiejszy] miał prawie 5k słów i musiałm go podzielić na pół, więc teraz bójcie się rozdziału XVII LMAO
[dlatego jeśli ten rozdział wydaje się urwany w randomowym miejscu: macie powód lol po prostu to był jedyny moment, gdzie mogłm przerwać i brzmiałoby to mniej więcej logicznie😭✋]
przynajmniej drugą połowę, teraz rozdział XIII, dostaniecie już w sobotę:3
memy na dziś:
miłego dnia/wieczoru, żabki!!<333
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top