XI Myszołów i Pustułka
(3006 słów)
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
Sam Edyrin potrzebował trochę więcej przekonywania. Nie chciał zostawiać Rhiyet ani na sekundę, ale ptaszyca namówiła go słabym głosem, żeby jechał, dzięki czemu nareszcie się zgodził.
Elyon dał Ollawynowi listę rzeczy, których potrzebuje. Na samym szczycie był oczywiście hirgant, dokładniej jego płatki. Dopisał jeszcze parę innych rzeczy, których może potrzebować, a się kończą. Na sam koniec, wielkimi literami i z podkreśleniem dwóch niemal linijkowo prostych linii dodał na dole kartki z zeszytu Ollawyna: I COKOLWIEK CO BĘDZIE JESZCZE POTRZEBNE DO LEKU!
Co w skrócie oznaczało, że sami wysłali się na misję złożoną z trzech elementów, a i tak mogli wrócić z niczym: znaleźć jakimś cudem przepis na lek, dowiedzieć się, gdzie można kupić jakiekolwiek zioła i magiczne rośliny, kupić zioła i magiczne rośliny. Nawet jeśli dowiedzą się, jak daleko od Stansham są, to nie znaczy, że od razu znajdą kogoś, kto sprzedaje potrzebne im rzeczy. W mieście będzie zapewne łatwiej, bo w Arvenii było stosunkowo nietrudno o znalezienie sprowadzanych z całego świata roślin, ale Ollawyn i tak nastawił się dość pesymistycznie, nawet jeśli nie chciał.
Wyjechali z tymczasowego obozu około drugiej po południu; Edyrin na Fayeh, Albatros na Vancie, a Ollawyn na Granacie. Vanta ufała już Albatros na tyle, żeby pozwolić jej na sobie jeździć bez większych komplikacji, a na Granacie mógł jeździć tylko Vimaer i Ollawyn. Chciał go trochę rozruszać, bo właściwie odkąd wampirzaka zabrakło to albo stał w miejscu, albo jechał luźno obok wozu.
Założył pas Vimaera przez pierś jak bandolier na kolejny wykopany z jego skrzyni płaszcz, tym razem z całymi rękawami, ale naszytymi kawałkami innych, kolorowych materiałów. Nie, żeby ubrania Vimaera miały dziury, które chciałby zakrywać. Właśnie, chciałby. Poszarpanych i dziurawych koszul i innych części garderoby miał od groma, ale nie dbał o to, żeby je naprawiać. Naszywki na tym były tylko i wyłącznie dla estetyki, jak to sam mówił.
Pierwsze zabudowania znaleźli raczej szybko, bo nie minęło nawet pół godziny, kiedy trafili do dość dużej wsi wielodrożnicy. Na początku nie mogli się odnaleźć ani zatrzymać nikogo, żeby zapytać chociażby o nazwę tego miejsca i zdołać się dokładniej określić na mapie. Nikt, na kogo trafiali, nie chciał rozmawiać z czarodziejem, elfem albo mutantką. W końcu ktoś ich wygonił, mówiąc, że „tu ludzie porządni mieszkają, niech oni sobie szukają u wiedźmy ze wzgórza".
To niedużo, ale jakiś start zawsze był dobry, szczególnie wtedy, kiedy liczył się czas. Elyon zapewniał, że Rhiyet nie umrze nagle, bo „nokinoma się tym nie charakteryzuje", ale im dłużej będą zwlekać z podaniem jej leku, tym więcej będzie go potrzebowała. No i przerażało go to, jak szybko jej objawy zmieniły się w... to. Posiadali jeszcze większą część pieniędzy od Blawenda, więc z samym kupowaniem mogło nie być problemu, ale najpierw musieli mieć od kogo kupić.
Udało im się znaleźć grupkę dzieci przy jednej z dróg odchodzących od wioski w stronę lasu. Ustalili, że to Albatros do nich podjedzie i zapyta o ową „wiedźmę". Nie wiedzieli, czy nie wystraszą się blizn na twarzy Ollawyna, a Edyrin był zbyt nerwowy. Nie dopuściliby go do dzieci, które mogły być ich jedynym ratunkiem. Plus, Ollawyn doskonale pamiętał, jak satyrka się zachowała przy Orion po raz pierwszy. Tak czy siak, ona nadawała się do tego najlepiej.
Wybór okazał się dobry, bo wróciła do nich parę minut później. W jej wzroku widniała nutka zdenerwowania, zapewne spowodowana dziecięcym sposobem mówienia, ale mała zmarszczka między miedzianymi brwiami krzyczała o zdeterminowaniu.
Wypuściła kosa w powietrze. Powiedziała, że mniej więcej wie od dzieciaków, gdzie powinna mieszkać ta wiedźma. Podobno rzeczywiście ma dom nie na wzgórzu, a we wzgórzu. Nikt z ich trójki nie miał pojęcia, jak to ma wyglądać, ale ufali, że ptakowi uda się znaleźć odpowiednie miejsce.
Domyślili się, że są blisko, kiedy Røte wrócił. Zaprowadził ich głębiej w las. Zależnie od miejsca występowała różna gęstość buków, dębów i grabów. Im dalej jechali, tym bardziej podnosił się teren. Omijali te większe pagórki, aż zaczęli słyszeć gdakanie. Nie zwrócili na to większej uwagi, sam Ollawyn pomyślał, że to może jakaś odmiana dzikich indyków wydaje takie dźwięki.
Objechali jedno z wyższych wzgórz i po odwróceniu się, zauważyli w nim drzwi. Na samym jego szczycie natomiast dostrzegli wąski komin, z którego wzlatywał ku niebu szarawy dym. Obok stało ogrodzenie, gdzie pasła się krowa. Jako stodoła jakiegokolwiek rodzaju służył jej tylko drewniany dach podparty na boku wzniesienia i dwóch grubych tyczkach. Wokół biegały kury i musieli się starać ich nie przejechać końmi, kurnik tkwił niedaleko ogrodzenia.
Nie mieli czasu dziwić się nietypowym domem. Cała trójka zeszła z siodeł w podobnym momencie i podeszli do drzwi z okrągłym okienkiem w centrum. Kiedy się zbliżyli, usłyszeli ze środka wesołe nucenie.
Ollawyn zapukał do drzwi, rozległo się wycie jakiegoś zwierzęcia, może psa. Zaniepokoiło go jedynie to, że poczuł wibracje. Potarł szybko szyję. Ktoś ze środka krzyknął, że „zaraz będzie". Czekali kilka sekund.
Potem jeszcze kilka.
— Nosz w cholerę jasną — mruknął bardziej do siebie niż do nich Edyrin i przepchnął się koło czarodzieja, żeby stanąć na jego miejscu. Wyciągnął rękę i już miał pukać, kiedy w okienku pojawiła się na sekundę twarz postaci.
Drzwi otworzyły się na oścież. Stanęła w nich niska kobieta, która właśnie kończyła pleść ciemne włosy w drugi, krótki warkocz. Na szyi miała złotą obręcz, identyczną do tej Ollawyna. Zawiązała kokardę z żółtej wstążki pasującej do sukni i w większości białego fartucha, pobrudzonego różnymi kolorami, od granatu, przez czerwień, aż po róż.
— Ach! Nowe twarze! — Jej głos był równie wesoły, co cała okrągła buzia. — Pierwszy raz się widzimy! Seersha Gédigh! Co was sprowadza do mnie?
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
Seersha westchnęła, trzymając dłonie na brudnym fartuchu. Cała czwórka stała w drzwiach, teraz całą czwórką również nerwowi. Czarodziejka przestąpiła z nogi na nogę i oparła się o framugę drzwi we wzgórzu. Ollawyn zajrzał przy okazji ponad jej ramieniem; podłogi i ściany były drewniane. Gdyby nie miał większych zmartwień, zastanawiałby się teraz, jak udało jej się to osiągnąć.
— Nie mam ani hirgantu, ani receptury — przyznała. — Przykro mi.
Edyrin przeczesał włosy i odwrócił się do reszty plecami. Patrzył w kierunku Fayeh, jakby był o krok od wskoczenia na nią i odjechania w poszukiwaniu kogoś, kto będzie coś wiedział. Powstrzymał się i zwrócił z powrotem do Seershy z tym samym pytaniem, jakie chciał jej właśnie zadać Ollawyn:
— Znasz kogokolwiek, kto byłby w stanie nam pomóc?
Czarodziejka musiała odczuwać presję trzech nieznajomych niemal błagających o pomoc, bo splotła palce dłoni ze sobą i zaczęła kręcić młynek kciukami. Nawet Røte na ramieniu Albatros zdawał się na nią spoglądać z niecierpliwością. Spędziła na tym kilka sekund i nareszcie podniosła wzrok.
— Jest taki jeden — zaczęła niepewnie. Zyskała przekonanie do mówienia, kiedy zobaczyła w oczach gości błysk nadziei, nawet jeśli niewielki. — Kupuję od niego rzeczy dla siebie. Wiem, że ma spisywaną własnoręcznie od dekad księgę z różnymi przepisami na mikstury, napary, maści... Wszystko. I tak miałam się do niego wybierać za parę dni, więc mogłabym was przedstawić?
Nikogo nie trzeba było przekonywać. Seersha weszła z powrotem do domku, odezwała się do kogoś w środku i wzięła ze sobą wiklinowy kosz. Ostatecznie wsiadła na Vantę za Albatros, bo była najmniej agresywna w stosunku do nieznajomych jeźdźców. Okazała się dość gadatliwa i Ollawyn myślał, że to zepsuje wszystkim humor jeszcze bardziej, ale Albatros normalnie z nią rozmawiała. Nawet Edyrin, w jego paskudnym humorze, starał się odezwać co jakiś czas, mimo że na początku niezbyt chętnie.
Tylko Ollawyn nie potrafił się zmusić do otworzenia ust. Przynajmniej jechał na szarym końcu, więc nikt go o to nie prosił.
— Właśnie! Dalej nie znam waszych imion — wystrzeliła nagle Seersha w momencie, w którym Ollawyn wsłuchał się bardziej.
Albatros milczała. Edyrin również. Ollawyn zmarszczył brwi. Widział, jak Edyrin zastanawia się, co odpowiedzieć, ale Albatros go ostatecznie uprzedziła:
— Jestem Albatros — przedstawiła się. Wskazała najpierw na Edyrina, potem na Ollawyna: — A to Myszołów i Pustułka.
Na ten moment, kiedy Seersha rzucała na nich ciekawskim okiem okrągłych, niebieskich oczu, obaj powstrzymali się od dziwnych spojrzeń rzuconych Albatros, Ollawyn nawet przytaknął. Kiedy czarodziejka jednak zwróciła się z powrotem do satyrki, ich dwójka popatrzyła po sobie. Edyrin wzruszył ramionami, po czym zapytał go uniesionymi brwiami czy wie, o co jej chodzi. Ollawyn tylko pokręcił głową. Elf zmrużył oko i odwrócił do dwóch kobiet na Vancie, ale milczał. Czarodziej domyślał się, ile to go kosztowało. Ogólnie się nie zamykał, a teraz z tej odległości czuł, jak bardzo chce odpyskować i tym razem musiał przyznać, że sam miał ochotę na coś identycznego.
— Czyli teraz już wiem na pewno, że nie jesteście stąd. — Seersha zażartowała, poprawiając wstążkę przy jednym z warkoczy. — W takim razie, gdzie zmierzaliście, zanim... wasza przyjaciółka zachorowała?
Znowu zapadła cisza. Ollawyn westchnął i postanowił w końcu odezwać, żeby nie milczeli wystarczająco długo, żeby wydało się to podejrzane:
— Do Eigre. — Zdecydował się obrać tę drogę, bo nie kłamał, ale też nie mówił prawdy. Eigre miało być ewentualnością, ale faktycznie w tamtym kierunku się przesuwali.
— Ach, to jeszcze wam trochę zostało — stwierdziła. Już od jakiegoś czasu jechali po piaszczystej drodze, a kierunkowskazy na rozwidleniach sugerowały jazdę w kierunku Stansham. — Dziesięć dni? Z postojami i wszystkim?
— Tak. — Ollawyn przytaknął bez zastanowienia się. Na początku się zdziwił, dlaczego dziesięć, skoro z obliczeń Albatros wynikało, że z okolic Stansham do Eigre mieli trochę poniżej tygodnia, ale zrozumiał, że Seersha musi być przekonana, że chcą jechać główną drogą, czyli zahaczając jeszcze o Linvery.
Przy następnych mniej istotnych tematach Seersha konwersowała głównie z Albatros. Edyrin trochę zwolnił kroku Fayeh i zrównał się z Ollawynem. Przez większą część drogi i tak milczeli, a jak już otwierali usta, to żeby skomentować cicho to, o czym rozmawiały kobiety parędziesiąt metrów przed nimi.
Ollawyn spędził kilka długich spojrzeń na przyglądaniu się elfowi. Wiedział, że jest blisko z Rhiyet, więc wiecznie zmarszczone brwi odkąd wyjechali z obozu, zaciśnięte usta i zły humor go nie dziwiły. Nie sądził, że chodziło o cokolwiek romantycznego, ale bardzo bliską przyjaźń. Nie znali się tak samo długo, jak Ollawyn i Elyon, ale i tak czuł się pewny, że może ich porównać w ten sposób. Podobno oboje zabili kogoś tego samego dnia, a potem uciekli, żeby nie dostać złapanymi przez żadne władze. Musieli znajdować się niedaleko siebie, może nawet w tym samym mieście, bo poznali się tej samej nocy i postanowili trzymać razem. Potem Ollawyn, Elyon i Vimaer ich znaleźli i wiadomo, jak potoczyło się to później.
Dlatego go nie wypytywał. Wiedział, że wpędziłby go tylko w gorszy nastrój i wszystko by się na nowo posypało, a i tak dzieje się gorzej, niż zakładał. Ba, jedynym, co zakładał, że może się stać po drodze na granicę to koniec zapasów albo rozwalone koło w wozie. Ciemny głosik z tyłu głowy przypominał, że stanie się jeszcze coś gorszego, ale go ignorował tak samo, jak ignorował objawy Rhiyet.
Bogowie, z czym obwinianie się ma mu pomóc? Po śmierci Vimaera mu to przeszkadzało, teraz efekt był ten sam. Poza tym, Rhiyet żyła i będzie żyć, jeśli będzie się skupiał na działaniu.
Nie pozwoli, żeby skończyło się na kolejnej śmierci, ale nie do końca wiedział, czy dla dobra swojego, czy reszty.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
Stansham różniło się od Aven. Przede wszystkim żaden mur go nie okalał, a budynki były mniejsze i mocniej ze sobą ściśnięte. Z każdej strony otaczały je piasek, krótka, sucha trawa i pojedyncze drzewa. Wielkość to jedyny aspekt zbliżający do siebie te dwa miasta. Mimo to, Stansham można było nazwać biedniejszym; niektórych z ulic z dala od centrum nie obłożono nawet kamieniem, więc buty i końskie kopyta rozrzucały tylko na wszystkie strony ciemny piach.
Centrum Stansham jednak okazało się bardziej zorganizowane: szeroka niemal jak rzeka otaczająca Aven ulica główna od jednego punktu szła prosto, aż do fontanny na samym środku placu. Wokół niego ustawiono kilka budynków w półkolu, w tym wielki hotel. Od tej samej ulicy na całej jej długości odchodziły w równych odstępach węższe, przy nich stały różnej wielkości domy, kamienice oraz mniejsze sklepy. Na końcu jednej z nich widoczna była średniej wielkości stajnia.
Seersha kazała im jechać główną ulicą aż do końca. Objechali fontannę, ominęli stoiska kilku ludzi na rynku i przywiązali konie do słupków pod hotelem. Czarodziejka pokazała im wąski, wysoki budynek wciśnięty w owym półkolu między jedną z bocznych ścian hotelu a czymś, co wyglądało jak kwiaciarnia połączona z piekarnią lub cukiernią. W czwórkę weszli do środka, dzwonek przy drzwiach rozbrzmiał na całe pomieszczenie, a nie odznaczało się rozmiarem.
Ciemny, obskurny i ciasny sklepik o niewielkim żyrandolu pod wysokim sufitem nie wyglądał na miejsce, w którym Ollawyn mógłby kupić cokolwiek związanego z magią. Nie oceniaj książki po okładce, mówili, ale jak tu powiedzieć coś pozytywnego o niemal czarnych meblach, porozstawianych po kątach pudłach i zardzewiałych gratach niczym sprzed pięciu dekad? Starszy mężczyzna, który wyszedł do nich przez drzwi skrzydłowe, przypominające te na wejściu do wielu saloonów również nie wyglądał zbyt przyjaźnie.
Siwe włosy miał ścięte na krótko, zmarszczki na twarzy przypominały rowy przy piaskowych ulicach. Zarost, w którym jeszcze gdzieniegdzie przeplatały się rudawe pasma, pokrywał całą przestrzeń pod nosem i łączył się z bokobrodami. Jedynie ubranie miał schludne; zielona kamizelka pasowała mu do oczu o podobnym kolorze, a spodnie w prążki przypominały Ollawynowi te należące do Albatros.
Co ciekawe, jego obręcz zaczęła wibrować. Potarł ją na początku zdezorientowany, ale zdał sobie sprawę z tego, że Seersha najwidoczniej mówiła prawdę; w tym sklepiku musiały być magiczne rośliny.
Jedną z jego umiejętności magii pobocznej, Aura Parx, było wrażliwsze odczuwanie magicznej energii, Aura Viis. Głównie w tym przypadku chodziło o magiczne rośliny albo przedmioty. Często, kiedy był mały i jeszcze w Kirloch przyjeżdżali do niego goście, razem z ojcem Elyona pokazywali związaną z tym „sztuczkę". Wyciągali kilka małych pudełek, Ollawyn wychodził z pomieszczenia i Ardany Poshne wkładał pod jeden z nich kilka płatków jakiegokolwiek magicznego kwiatu. Potem wracał i wskazywał na odpowiednie pudełko. Następnie znowu wychodził, a Poshne prosił obserwujących o podanie liczby pudełek, szykował je i robił to samo; pod jedno z nich kładąc kilka płatków. Ollawyn przychodził, znowu wskazywał poprawnie i wszyscy się śmiali i uśmiechali.
Po latach nauczył się nawet rozpoznawać niektóre rośliny po nazwie, patrząc na ilość magicznej energii. Teraz jednak po prostu chciał dostać to, czego potrzebowali i wrócić do Rhiyet.
— Co ty tu? — zapytał mężczyzna Seershę, poprawiając brunatne szelki. — Miałaś w przyszłym tygodniu chyba przyjść? Czy mi się kalendarzowe daty pomyliły?
— Nie, nie, nic ci się nie pomyliło, Mun — zapewniła go czarodziejka, machając rękami defensywnie. — Chciałam tylko...
— Ej! — krzyknął Mun, pokazując zza lady paluchem na Edyrina, który pochylił się nad szerokim, szklanym pojemnikiem. Elf aż podskoczył i się wyprostował. — Czego tykasz? Pisze tam, żeby nie tykać! Nie rozpraszaj mi gadów!
Mężczyzna miał rację, w środku znajdowały się dwa węże. Ollawyn w życiu nie widział tak kolorowych okazów: jeden był w większości biały, drugi czarny, ale na ich ciałach łuski układały się w paski, niektóre różowe, niektóre czerwone, a nawet zielonkawe. Gady patrzyły po wszystkich niebieskimi ślepiami, wysuwając co chwilę języki.
— Niczego nie dotknąłe...
— Co ty mi tu sprowadzasz za analfabetów do sklepu? — Mun z powrotem odwrócił się do Seershy.
Ollawyn spojrzał na Edyrina, a ten, cały czerwony na twarzy, zerknął na niego. Żaden z nich nie był w stanie jakkolwiek się odezwać; pierwszy był zbyt zszokowany, drugi nie potrafił znaleźć odpowiednich słów na wiązankę przekleństw pod adresem owego Muna.
Kiedy się jednak odwrócił i spotkał wzrokiem z Albatros, od razu zauważył, jak mocno usiłuje powstrzymać śmiech. Zacisnęła wąskie usta, uśmiechnęła się krzywo do Ollawyna i nieznacznie wzruszyła ramionami, które zresztą zaczęły jej się trząść.
— Dobra, człowieku. — Albatros odchrząknęła, gdy w końcu się opanowała. Podeszła do zagraconej lady, dźwięk jej kopyt na drewnianej podłodze dotarł do wszystkich uszu w pomieszczeniu. — Bo właściwie to nie mamy na to czasu. Czy masz...
— Mutant! — wykrzyknął nagle, zauważywszy jej kozie rogi. — Niech mnie własna ręka trzaśnie, jeśli oczy mnie zawodzą!
— Zaraz ja cię mogę trzasnąć, jeśli nie...
Seersha z przerażeniem położyła rękę na jej ramieniu. Albatros zerknęła na nią, przewróciła oczami i machnęła ręką w stronę szukającego czegoś Muna.
— Mun — odezwała się nieśmiało Seersha. Mężczyzna wygrzebał z jakiejś szufladki okularki na nos podobne do tych, które Ollawyn miał na sobie jako część przebrania w Ravenfrost. Założył je i z otwartymi ustami spojrzał na czarodziejkę. — Nie dla własnych interesów tu jestem. Znaczy, nie tylko. Oni potrzebują pomocy.
— Pomocy? — Mun poruszył głową w tył, a potem wysunął ją do przodu jak kurczak. Spojrzał po całej trójce, oblizując zęby. Cmoknął, jakby wpadł na pomysł. — Ach, rozumiem. Piwnica?
— To też — potwierdziła Seersha, cokolwiek piwnica oznaczała. — Ale potrzebują też receptury na lek.
Mun przewrócił oczami z westchnięciem. Wodził wzrokiem po wszystkich w pomieszczeniu, zatrzymał go na moment na twarzy Edyrina i zmarszczył brwi. Elf skrzyżował ramiona na klatce piersiowej i wytrzymał kontakt wzrokowy. Następnie zawiesił spojrzenie na Ollawynie. Przyglądał się każdej z jego blizn tak intensywnie, że poczuł, jak serce znacznie mu przyspiesza.
— Jaki lek? — Mun nie spuszczał wzroku z oczu Ollawyna.
On natomiast zagryzał policzek od wewnętrznej strony tak długo i mocno, że w chwili, w której chciał się zmusić do odpowiedzenia, metaliczny smak wypełnił jego usta. Na szczęście, zamiast niego odezwał się Edyrin:
— Nokinoma.
Mun odwrócił się do elfa. Ollawyn wykorzystał tę chwilę na porządne naciągnięcie rękawiczek. Zacisnął dłonie w pięści, kiedy dostrzegł, że drżą.
Co się z nim dzieje? On tylko na niego patrzył. Przecież to nic. Czemu więc czuł się, jakby całe życie przeleciało mu przed oczami?
— Ach. — Mun spojrzał na Seershę, a ta przytaknęła. Westchnął zbolały. — Dobra. Chodźcie. Przeciśnijcie się tam, tam i za mną.
Między bokiem lady a ścianą znajdowała się niewielka przerwa, na którą mężczyzna pokazywał. Seersha poszła jako pierwsza, za nią Albatros, choć nie bez krótkiego spojrzenia posłanego Ollawynowi. Edyrin przechodząc obok, szturchnął go łokciem.
— Co ty odpierdalasz? — szepnął. — Ogarnij się i chodź.
Gorąc przyozdobił jego policzki, kiedy elf przecisnął się za ladę, a potem przeszedł przez drzwi skrzydłowe, w których Mun pojawił się przy powitaniu.
Nie chciał tego pokazywać, nawet jeśli był sam w głównym pomieszczeniu sklepiku, ale dłonie mu drżały i czując, jak są spocone, miał ochotę zdjąć rękawiczki. Wtedy jednak byłoby tylko gorzej. To tak, jakby został sam i nie miał przy sobie niczego, co by go uspokajało.
Rozejrzał się podejrzliwie, kiedy zorientował się, że zawiesił wzrok na szklanym pojemniku z wężami. Jeden z nich się poruszył i przypomniał Ollawynowi, po co tu jest. Niedługo później podążył za resztą.
Trzeba się zająć przeszkodą na drodze.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
hej!!
jak można się domyślić, domek seershy trochę wzorowany na norach z hobbita lol
jak po dzisiaj??:DD
jesteśmy już mniej więcej w połowie lisiego ogona!!! nie wiem jeszcze, ile dokładnie rozdziałów będzie, bo nie mam wszystkiego rozpisanego, na razie jestem w połowie pisania XVI rozdziału, ale myślę, że +/- dwadzieścia rozdziałów powinno być!!
miłego dnia/wieczora, żabki!!<333
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top