V Feloish Koy

(3537 słów)

. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁

— Nie wiem, czy powinniśmy ufać pierwszej lepszej karteczce, którą przyniesie ci ptak. Poza tym, Aven? Kto jeździ do Aven?

Nie dość, że jechał nie na swoim koniu, a Rhiyet, bo Vanta zostanie zaprzągnięta do wozu, to Ollawyn od samego rana wysłuchiwał takich pytań od Edyrina, pomimo tego, że już podjął decyzję w momencie przeczytania wiadomości. Przecież już jechał z elfem w stronę wspomnianego miasta, więc nie będzie się wracać. Sam Edyrin wciąż kulał i to mocno, ale przestał skarżyć się na ból nogi. Czy faktycznie przestała boleć, czy udawał było zagadką. Chciał się jednak wyrwać z obozu, a tego mu już nikt nie zabroni.

Kos, który odwiedził go w nocy leciał nad ich głowami. Prowadził ich tak, jak liścik mówił. Ollawyn właściwie nie był pewny, dlaczego się zdecydował na zobaczenie, o co chodzi jego autorowi. Chyba chciał zwyczajnie odwrócić myśli swoje i reszty od tego wszystkiego. Widział, że wciąż przeżywają śmierć Vimaera, nawet jeśli tego nie pokazywali. A choćby i się mylił, to on dalej przeżywał, szczególnie po konieczności opuszczenia okolic jego pochówku.

Czuł się winny jak nigdy dotąd, co dotarło do niego dopiero po paru godzinach od opuszczenia ich poprzedniego obozu. Nie dość, że przez jego decyzję o nie podjęciu się zadania od Blawenda za pierwszym razem, Vimaer poszedł wypełnić je samemu, przez co umarł, to teraz go zostawił. Znowu. Teraz, przez cały ten czas, który miał na rozmyślanie, byłby w stanie wymienić co najmniej kilka podobnych sytuacji. Tyle że podczas tych poprzednich Vimaer nie stracił życia. W końcu musiał nadejść ten dzień, prawda?

Pamiętaj, że nieważne, jak bardzo próbujesz z tym walczyć, to, czego się obawiasz zawsze prędzej czy później cię dopadnie.

Dzięki, tato Elyona. To naprawdę były słowa, które dziesięciolatek chciał usłyszeć. Przynajmniej miał kolejny dowód na to, że jego mentor miewał czasami rację.

— Czy ty mnie w ogóle...

— Edyrin, ucisz się już.

Edyrin prychnął. Ale usłuchał. Nie wiedzieć czemu, to zdenerwowało Ollawyna jeszcze bardziej.

— Ciągle masz jakiś problem. Cały czas! Zawsze coś się znajdzie, co ci nie pasuje. Nie masz pojęcia, jakie to... męczące. Nie...

— Skończyłeś? — wtrącił mu się opryskliwie. Ollawyn spojrzał na niego, ale Edyrin uparcie odwracał wzrok.

Nie odpowiedział i resztę drogi jechali w ciszy. Obaj próbowali myśleć tylko o tym, czy Elyon i Rhiyet już zdążyli zwinąć obóz i za nimi jadą.

Najpierw minęli dwie kobiety na jednym koniu. Ollawyn dopytał je o Aven, powiedziały, że czeka ich mniej więcej dzień drogi. Podziękował im przykładając palce do ronda kapelusza i kiwnął głową.

Następnie, kilka milczących godzin później, drogę zajechało im dwóch mężczyzn. Od jakiegoś czasu jechali bez spotkania nikogo, więc coś takiego musiało się w końcu stać. Wyjechali z rozwidlenia dróg, kiedy Ollawyn przyglądał się drogowskazowi, by się upewnić, że kos nie prowadzi ich w zupełnie innym kierunku. Uśmiechali się nieogolonymi gębami, zaczęli jechać na równi z nimi. Próbowali podtrzymać rozmowę, ale kiedy ani Ollawyn, ani Edyrin nie okazali się zbyt rozmowni, przyspieszyli i stanęli, zmuszając ich konie do tego samego. Zaczęli pytać o zawartości ich juk, prosząc miło o podzielenie się.

Ollawyn próbował coś zdziałać słowami, Edyrin natomiast wyciągnął swój nowy pistolet i strzelił jednemu z nich w środek czoła bez ostrzeżenia. Czarodziej miał szczęście, że potrafi się szybko poruszać, bo sam by padł na ziemię. Strzelił do drugiego z mężczyzn i szybko odjechali, ignorując ich zdezorientowane konie. Kos dopiero wtedy zorientował się, że coś ich zatrzymało, bo zawrócił i podleciał bliżej.

— Świetny cel — odezwał się po chwili Ollawyn, ale ochota na jakiekolwiek łagodzenie sytuacji mu przeszła widząc, jak Edyrin spogląda na niego niechętnie kątem jedynego oka i nie ma zamiaru odpowiedzieć.

Po chwili namysłu stwierdził, że co on się będzie tym przejmować? Nie jego wina, że Edyrin jest momentami tak wrażliwy. Jak chce mieć focha — niech sobie go ma.

Przejechali po drodze przez kilka wsi, ale nie zatrzymywali się tam, szczególnie po tym, jakie spojrzenia rzucali w ich stronę wieśniacy. Patrzyli albo na blizny lub złotą obręcz Ollawyna, albo na uszy lub przepaskę na oko Edyrina. Czyli jak zawsze.

Pierwsze większe zabudowania zaczęły się kolejnych parę godzin później. Teraz już było pewne, że Elyon i Rhiyet za nimi jechali, ale, jeśli ich nic nie zatrzyma, powinni ich dogonić dopiero w środku nocy. Chyba że zrobią postój na parę godzin drzemki — wtedy będą w Aven późnym rankiem.

Płaski most nad rzeką wyrósł nagle. Łuki przy barierkach łączyły się nad ich głowami w tabliczkę z napisem "Aven" prostą czcionką. Po drugiej stronie kopyta ich koni od razu uderzyły o bruk. Aven już na pierwszy rzut oka różniło się od mniejszych miast: tutaj budynki były wysokie i zbudowane z kamienia, musieli zjechać z tramwajowych szyn, żeby nie zostać potrąconym i pomimo wieczornej godziny, z fabryk na obrzeżach miasta wychodził czarny dym, a ludzie chodzili w tę i z powrotem.

Było niekomfortowo głośno.

Dzwonek tramwaju, rozmawiający ludzie, chłopiec sprzedający gazety, rżące konie, muzyka grająca z teatru na rogu i ten cholerny kos nad ich głowami. Ollawyna rozbolała głowa.

Przejechali przez pół miasta oświetlonego gazowymi lampami, zanim ptak o uszkodzonym, pomarańczowym dziobie zatrzymał się. Usiadł na szyldzie głoszącym "Feloish Koy", Głupi Kojot. Zatrzepotał skrzydłami, jakby nakazywał im wejść do środka.

Mężczyźni zerknęli na siebie i przytaknęli. To musiało być miejsce spotkania z autorem karteczki. Po wyglądzie zewnętrznym, Ollawyn stwierdził, że to jakaś tawerna lub saloon. Świetnie. Tylko tego mu było trzeba. Głośnych rozmów i zapachu alkoholu. Edyrin miał o wiele mniej hamulców: otworzył szeroko drzwi i wszedł do środka od razu po przywiązaniu Fayeh do słupka pod budynkiem. Czarodziej westchnął i podążył za nim po poklepaniu Kawy po szyi.

Na szczęście nie było tak hałaśliwie, jak się obawiał. W obszernym pomieszczeniu panowała żółta poświata rzucana przez żyrandol zbudowany z drewnianej, okrągłej płyty i zawieszonych na niej kilku lamp naftowych nad głównym, kwadratowym pomieszczeniem, oraz mniejszymi świecznikami na okrągłych stołach. Ludzie w eleganckich surdutach i sukniach zajmowali miejsca przy barze lub stołach. Parę osób stało w pobliżu ciemnych, szerokich schodów na otwarte piętro. Wszystkie meble saloonu zbudowano z ciemnego drewna, ściany natomiast, oprócz boazerii, wypełniała jasna, beżowa farba. Akcenty w postaci obrusów na stołach, małych ozdób i firan w oknach miały podobny kolor.

Dlatego jedna z osób tak bardzo się wyróżniła wśród innych i Edyrin również musiał to zauważyć, bo od razu zaczął zbliżać się kulejąc do postaci siedzącej z brzegu baru.

Na początku nie był pewny, czy to kobieta, czy mężczyzna. Ubrania przypominały to ich: czerwona kamizelka bez wielkich elegancji, trochę za duża, niebiesko-szara koszula, zwyczajne spodnie, tyle że obcięte i podwinięte trochę ponad kolano. Na szyi miała zawiniętą niczym szal czarną chustę. Garbiła się odrobinę nad szklanką z żółtawą cieczą, kręcąc nią w kółko. Miedziane, kręcone włosy nie sięgały nawet do połowy szyi.

Ollawyn nie musiał się mocno przyglądać, żeby zwrócić uwagę na jej nieludzkie cechy. Powód, dla którego jej spodnie były podwinięte stał się oczywisty: jej nogi pokrywało beżowe futro, zaginały się do tyłu trochę poniżej kolan i miała kozie kopyta. Z czoła wychodziły długie, proste rogi. Dłuższe uszy również przypominały te należące do kóz.

Edyrin oparł się o bar, czym zwrócił na siebie uwagę osoby. Zerknęła na nich jasnymi oczyma, dopiła jednym haustem zawartość szklanki i odwróciła twarz w ich stronę, zahaczając kopytem o drewniany podnóżek stołka barowego. Prawa część jej głowy była wygolona, pod rogiem Ollawyn zobaczył długą na kilka centymetrów, dość świeżą bliznę.

— A jednak — powiedziała z odrobiną niedowierzania. Mówiła w języku dilmuri, ale Ollawyn od razu rozpoznał cevrański akcent po charakterystycznym zmiękczaniu lub zupełnym omijaniu końcówek słów. — Zdecydowaliście się.

— Jeszcze niczego nie zdecydowaliśmy — Edyrin zabrał głos, zanim Ollawyn zdążył to zrobić. Zerknął na niego marszcząc brwi, ale to go nie powstrzymało: — Jakieś imię masz?

— Albatros.

— Ekscentryczne. Cevrańskie? — Edyrin znów nie dał nikomu choć chwili na zastanawienie się.

— Nie kpij. — Mutantka zacisnęła dłonie na pustej szklance tak mocno, że knykcie jej zbielały. Machnęła w stronę barmana o długiej, starannie przyciętej brodzie. — Jeszcze raz, to samo.

— Czyli nie zamierzasz się zdradzać. — Ollawyn w końcu miał szansę się odezwać.

Obserwował, jak barman zręcznie miesza ze sobą kilka trunków, w środku lądują dwie kostki lodu. Po skończeniu dzieła, przesunął szklankę po barze, "Albatros" złapała ją chwilę przed tym, jak miała spaść na ziemię, oblewając sobie palce. Pokręciła głową i wypiła łyk. Jej mimika nie zmieniła się nawet trochę.

— Nie, dopóki mnie nie wysłuchacie i nie pomożecie. — Dziewczyna wytarła mokrą od alkoholu dłoń o czarne spodnie. Nagle popatrzyła Ollawynowi prosto w oczy, jakby dopiero się zorientowała, że tam jest, ściszając głos: — Baronie Bome.

Ollawyn nie złamał kontaktu wzrokowego, mimo że ciało podpowiadało mu, że to najrozsądniejsze rozwiązanie, że powinien się stamtąd wynieść. On wiedział lepiej. To byłoby rozwiązanie, które zdradziłoby, jak bardzo się zmartwił po usłyszeniu tego nazwiska i tonu.

A zmartwił się bardzo.

— Zrobiliśmy renomę! Słyszysz? — zakpił po raz kolejny sobie jednooki.

— Słyszę.

Ollawyn starał się nie poruszyć chociaż mięśnia w twarzy. Edyrinowi najwidoczniej łatwiej było uwierzyć w to, że Albatros mówi o ich akcji w Ravenfrost niż w to, że Ollawyn jest baronem, a imię, które podał na fałszywym zaproszeniu jest prawdziwe, ale nie dziwił mu się. Niech tak myśli. Przynajmniej mógł być prawie pewny, że Edyrin nie posiadał jakkolwiek wysokiego tytułu: gdyby tak było, zastanowiłby się zapewne głębiej nad słowami mutantki, bo sam ukrywał swoją tożsamość, "ważniejszą", aniżeli dawałby po sobie znać. Na szczęście po prostu uwierzył.

— Jestem Ollawyn Chell — poprawił ją z mocnym naciskiem. — Nie używaj imienia, którego użyłem tam, skądkolwiek o tym wiesz. Jeszcze się ktoś zleci i...

— Dobra, dobra, jasne. — Albatros uniosła ręce w geście obronnym z głupim uśmiechem na twarzy. Prychnęła widząc minę Ollawyna i odwróciła się do nich na stołku w pełni. Oparła luźno łokieć o blat baru, spuszczając z niego dłoń. W drugiej znowu trzymała szklankę. — Jak ten aktor teatralny z Coniston?

Nie miał pojęcia o istnieniu kogoś takiego.

— Ta, jak ten aktor.

— Skończyliście? — Edyrin wydawał się jeszcze bardziej nabuzowany niż podczas jazdy do Aven. Żaden z nich nie odpowiedział. — Dzięki wielkie. Słuchaj...

— Nie, ty słuchaj, Perry — podniosła głos tak, żeby być głośniej od niego, co złapało Edyrina z takiego zaskoczenia, że zapomniał zamknąć ust. Cofnął się nawet o krok od baru, niemal się potykając i wywracając. Ollawyn zerknął na niego kątem oka, zdziwiony tym, jak Albatros go nazywała. Zgadywał, że to ma coś wspólnego z nazwiskiem elfa, Perleyh, ale... skąd ona wiedziałaby, jak się nazywają? — Ty, Chell, też. Potrzebuję waszej pomocy. Jak się zgodzicie, ja pomogę i wam.

— Pomocy? — Ollawyn ledwo powstrzymał się przed głupim uśmiechem. — Coś ci się pomyliło. Nie potrzebujemy pomocy, a to, że ty tak, to już nie nasz problem. Skąd o nas wiesz?

— Nie tak szybko, co ty? Nie rozpędzaj się. — Albatros zaśmiała się trochę głośniej, niż powinna. Jeśli się tym przejęła, nie pokazała tego, a tylko upiła kolejny łyk alkoholu. Odetchnęła po odjęciu szklanki od ust. — Nie chcecie się przypadkiem wydostać z kraju?

— Skąd ten pomysł?

— W Cevranie jest bardzo przytulnie — kompletnie go zignorowała.

— Jeśli jesteś człowiekiem, to może i tak.

Jak za machnięciem czarodziejskiej dłoni, Albatros pstryknęła wolną ręką, a palec wskazujący wycelowała w niego.

— No właśnie.

— Nie rozumiem, czego od nas chcesz. — Ollawyn zdążył ochłonąć po krótkiej, ale burzliwej wymianie zdań z Edyrinem w czasie drogi. Nie po to się uspokajał, żeby znowu siłować się z własnymi emocjami i to w miejscu publicznym. — Chcesz się nami wysłużyć w... czymkolwiek to jest, czego wciąż nie zdradziłaś?

— Nie wysłużyć, to źle brzmi. — Odłożyła na krótki moment alkohol. — Chcę upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: wykonać własne zadanie, do którego potrzebuję więcej osób, oraz się przekonać, czy zasługujecie na te wszystkie pochwały, jakich się o was nasłuchałam.

— Czyli się nami wysłużyć, bo sama nie dasz rady.

— Cokolwiek powiesz, złotko. — Uśmiechnęła się głupio, zerkając przelotnie na złoty pierścień wokół jego szyi i machnęła lekceważąco dłonią. — To chcecie się sprawdzić czy nie?

— W czym sprawdzić, do cholery jasnej? — Nie wytrzymał. Zmarszczył brwi tak mocno, że rozbolała go głowa, a i tak się dziwił, że dopiero teraz. — Ciężko mi się na cokolwiek zgodzić, jeśli nie mam pojęcia na co.

— Jak mówię, potrzebuję pomocy, a wy jesteście... powiedzmy, moim najlepszym ratunkiem. — Albatros musiała w końcu stwierdzić, że przestanie go denerwować. — Jesteście nieludźmi. Cała ta wasza banda. Dziwolągami. Bandą idiotów w ludzkich oczach. I tak dalej, i tak dalej. Jak ja i wielu innych. — Dziewczyna nachyliła się odrobinę, by być bliżej Ollawyna i Edyrina. Ściszyła głos: — Niektórzy chcą jednak czegoś więcej, niż usunąć się z publiki, żeby tylko uniknąć noża w brzuch ze względu na inne uszy albo cokolwiek, co się wyróżnia. Dostałam za zadanie zrekrutowanie kilku osób. W tym was oraz pewnej wampirki ukrytej w tym mieście. Więcej nie mogę powiedzieć, przynajmniej póki się nie zgodzicie, więc to taki duży skrót.

Ollawyn zmrużył oczy. Kolejna robota? Rekrutowanie do jakiejś dziwnej grupy, o której właściwie dalej nie powiedziała ani słowa? Poszukiwania jeszcze jednej osoby? Nic z tych rzeczy mu się nie uśmiechało. Zawiesił się na krótki moment na wzmiankę o nietoperowatej, ale otrząsnął się równie szybko, co zdecydował, jak będzie brzmieć jego odpowiedź:

— N...

— Zgoda.

Czarodziej gwałtownie odwrócił głowę tak, że coś mu w niej dźwięcznie strzeliło. Zapomniał o obecności Edyrina. Stał niemal żołniersko wyprostowany, zbladł, a w jego głosie zabrzmiała nuta nagłej, ale nieprzemyślanej pewności i determinacji.

— Co? Czekaj...

— Świetnie. — Albatros wyciągnęła w stronę elfa dłoń. Uścisnął ją dość mocno, odpowiedziała tym samym. Ollawyn nie miał czasu się zebrać, by cokolwiek powiedzieć, gdy dopiła jednym ruchem alkohol, trzasnęła szklanką o blat, wyłożyła kilka monet i wstała. — Spotkajmy się na omówienie szczegółów jutro wieczorem, jak ekipę już będziecie mieli w całości. Wyślę wam kosa. Niech zawsze śpiewa.

Satyrka przeszła obok nich, stukając kopytami o drewnianą podłogę. Zwróciła tym samym uwagę kilku najbliższych bywalców saloonu, ale wrócili do swoich spraw niedługo potem.

Edyrin natomiast opadł ciężko na stołek, przed chwilą jeszcze zajęty przez Albatros. Wpatrywał się w bar, wciąż blady jakby podczas tej, mimo wszystko, krótkiej rozmowy, zachorował.

— Czemu się zgodziłeś? — Ollawyn oparł się o blat łokciem, nachylając się nad jednookim. — Wciąż nie wiemy, o co dokładnie chodzi. Co gdyby...

— Bo nie tylko ty masz prawo o nas wszystkich decydować! Przestań mi w końcu wymyślać! — Nie podniósł wzroku na czarodzieja, ale wplótł sobie palce w rozpuszczone tego dnia włosy przy skroni. Przymknął powiekę, znów czując na sobie wzrok innych w pomieszczeniu. — Już raz odmówiłeś zadania, i, oh, patrz, co się najlepszego stało.

Ollawyn zacisnął dłoń w pięść tak mocno, że nerw w jego nadgarstku stał się o wiele bardziej widoczny niż normalnie, a paznokcie wbiły się boleśnie w skórę. Już widział oczami wyobraźni te czerwone półksiężyce.

Po dłuższej chwili cofnął się. Włożył dłonie do kieszeni płaszcza i przełknął ślinę.

— Idę znaleźć nam coś na noc. Nie upij się.

— Świetnie. Spierdalaj.

Kiedy wychodził z saloonu, Ollawynowi wydawało się, że słyszy, jak Edyrin odzywa się do barmana:

— Daj to samo, co miała ona, tylko mocniejsze.

. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁

Wyszło na to, że Edyrin go nie posłuchał. Ollawyna nie zdziwiło to jakoś bardzo. Zaciągnął go, zupełnie pijanego, do dwuosobowego pokoju w pierwszym lepszym hotelu na obrzeżach Aven, który znalazł. Sakiewka elfa okazała się w większości pusta. Na szczęście, nie miał przy sobie dużo, kiedy wyjeżdżali na spotkanie. Potem pół dnia leżał w łóżku, zapewne cierpiąc na ból głowy, ale praktycznie się do Ollawyna nie odezwał. Kiedy znów zasnął po południu, Ollawyn postanowił wyjść.

Był w Aven jedynie raz, jeszcze jako dziecko. Jakaś dalsza ciocia mieszkała niedaleko kwadratowego parku, w którym bawił się wtedy z bliźniakiem i starszym bratem. Przez moment miał nawet ochotę skręcić w odpowiednią ulicę, ale się rozmyślił po przypomnieniu sobie, że ciotka zmarła jeszcze zanim uciekł z Elyonem. Ciągnęło go, żeby zobaczyć ten dom. Ostatecznie wszedł jedynie do parku. Kiedy Elyon i Rhiyet znajdą jakieś miejsce na obóz, któryś z nich domyśli się, gdzie go szukać. Szczególnie Elyon.

Miał rację: spędził na ławce przy fontannie godzinę, może dwie na rysowaniu bazgrołów w swoim notatniku i próbowaniu zachowania spokoju, a naprzeciwko, między drzewami, zauważył znajomego, karego konia.

— To gdzie moja Kawa? — Rhiyet uśmiechnęła się do Ollawyna, gdy wyszedł na ulicę przy parku. Zsiadła z Vanty i podała mu lejce.

Najpierw zaprowadził ją do hotelu, w którym wynajął pokój i obudził Edyrina. Zebrali się i zeszli na parter, żeby zapłacić. Ollawynowi na krótki moment odpaliła się w głowie lampka "uciekaj", kiedy mężczyzna za wysokim biurkiem w recepcji miał pod kołnierzem zawiązaną zieloną chustę. Spojrzał na niego, czekającego na pieniądze i zrzucił ten chwilowy strach na paranoję po akcji w Ravenfrost. Zapłacił odpowiednią sumę, starając się nie myśleć o służących w posiadłości Bome, noszących podobne kawałki materiału.

W trójkę poszli do stajni. Nie obeszło się w międzyczasie bez zaczepienia przez przebiegające obok dzieciaki. Pociągnęły Rhiyet za skrzydło i przebiegły dalej, śmiejąc się w głos z uszu Edyrina. Ollawyn już patrzył ponad ramieniem, chcąc do nich zawołać, ale Rhiyet popchnęła go, żeby tylko szedł dalej.

Rhiyet wsiadła na Kawę, Ollawyn na Vantę, a Edyrin (z małą pomocą ze strony Rhiyet) na Fayeh i w trójkę wyjechali z miasta. Ptaszyca zaprowadziła ich poboczną, mniej używaną drogą, z której zjechali po pojawieniu się drzew. Przedostali się przez ich skupisko, po czym wyjechali na otwarty teren. Jak się po chwili okazało, był on na niskim klifie, pod którym płynęła leniwie szeroka rzeka, zapewne ta sama, co przy Aven od jednej jego strony. Dwa namioty już rozłożono.

Elyon pomachał im, rozwijając właśnie trzeci, by uszykować go do postawienia. Gryzący, ale kwiatowy zapach nevelitu z dymu jego papierosa uniósł się ku niebu, mieszając z powietrzem.

Ollawyn i Edyrin opowiedzieli o spotkaniu dopiero, kiedy mieli gotowe ognisko.

— Znała nasze imiona. — Czarodziej popatrzył po każdym, choć na Elyonie zatrzymał wzrok trochę dłużej. Kiedy kolor uciekł mu z twarzy, Ollawyn stwierdził, że domyślił się o drugim dnie tego prostego zdania.

— To co robimy? — Rhiyet założyła ręce na klatkę piersiową. — Spotykamy się z nią?

— Już się zgodziłem, więc tak — wtrącił Edyrin, prostując się.

— Zgodziłeś się? — Elyon przenosił zdezorientowany wzrok z Ollawyna na Edyrina. Kiedy czarodziej wzruszył ramionami, zmarszczył brwi. — Bez uzgodnienia tego z kimkolwiek?

— Wy byście się nie zgodzili, więc ktoś musiał.

— Coś czuję, że nie chodzi ci o pomoc biednej mutantce. — Rhiyet trzepnęła skrzydłami zdenerwowana. Jej mimika się nie zmieniła, ale ton brzmiał jak małe igiełki wbijające się w skórę. — Ani jednej, ani drugiej.

Jeśli Edyrin to poczuł, czy chociażby zauważył, nie dał tego po sobie poznać. Rozłożył jedynie ręce.

— Nie. One mnie nie obchodzą — przyznał, patrząc po wszystkich po kolei. — Obchodzi mnie to, że dzięki niej może zrobimy coś pożytecznego nie tylko dla nas.

— Mówisz o tym jej gadaniu o nieludziach? Edyrin, według was obu, ona praktycznie nic nie zdradziła na ten temat. — Elyon zrobił udręczoną minę. — Jak mamy jej zaufać, jeśli tak bardzo się ze wszystkim kryje?

— Nikt ci nie każe jej ufać! — Elf machnął ręką, tworząc obszerne półkole w świetle zachodzącego słońca. — Wystarczy, że jej pomożemy z tą wampirką, a ona pomoże nam się wydostać do Cevrany. Jeszcze lepiej niż Castia! Im dalej Arvenii, nie?

— Edyrin...

— A jak będziemy w Cevranie, dołączymy do tej grupy! Powie nam co robi. Celu możemy się domyślać. Jakaś... walka o równość, czy coś w tym stylu. Poza tym, kto nie chciałby pomóc nietoperce, co, Ollawyn? Nie tchórz!

— Edyrin!

Elf w końcu się uciszył. Elyon i Rhiyet nie byli pewni, co robić czy powiedzieć. Ollawyn milczał już od minuty, próbując zebrać myśli.

Kto nie chciałby pomóc nietoperce, co, Ollawyn?

Nie tchórz.

— Pomożemy jej — zdecydował nagle, ostatnią siłą woli powstrzymywał się od dotknięcia lisiego ogona przy pasie. Nie chciał dać Edyrinowi znać, że właśnie ten argument go przekonał.

— Ollawyn, nie sądzisz... — Rhiyet brzmiała monotonnie jak zwykle, ale nie miał chęci tego słuchać. Nie chciał już niczego dzisiaj słuchać.

— Nie, nie sądzę. Pomożemy jej i tyle.

Jedynie szum rzeki przebijał się przez zalegającą ciszę. Edyrin nie wydawał się zbyt zadowolony, najpewniej z faktu, że nad słowami Ollawyna się zastanawiali, a jemu od razu chcieli odmówić. Milczał jednak na ten temat, co pewnie kosztowało go wiele energii. Elf w końcu przetarł krzywy od źle zrośniętych złamań nos i się uśmiechnął.

— No! Czyli się z nią widzimy. Mówiła, że wyśle nam kosa.

— Co nam wyśle? — zdziwił się Elyon, ale Ollawyn machnął na niego ręką.

— Część pójdzie, druga część zostanie w obozie — zaproponowała Rhiyet, ale Edyrin pokręcił głową.

— Chce się spotkać ze wszystkimi — przypomniał. — Mówiła o zdradzeniu jakichś szczegółów, jak będziemy wszyscy.

— To co robimy?

— Nie możemy zostawić obozu bez opieki — stwierdził oczywiste Ollawyn. — Podczas Ravenfrost mieliśmy szczęście, że nikt go nie znalazł i nie okradł.

— No właśnie — podchwycił Elyon. — Myślicie, że moglibyśmy przyprowadzić ją tu? I tak zawsze mamy chociaż jedną osobę na warcie, a chyba faktycznie potrzebuje naszej pomocy, skoro tak się uwzięła. Wątpię, że chciałaby nas któregoś razu zaatakować w środku nocy.

Propozycja zawisła w powietrzu. Pozostała trójka mieliła ten pomysł jeszcze moment, rozmyślanie barwił jedynie dźwięk smagających o swoje ciała końskich ogonów i powoli płynącej rzeki. Teraz przynajmniej nie mieli problemu, gdyby na tak lub nie głosowała ta sama liczba osób. Zostało ich czterech: pomysłodawca i trzech głosujących. Nie było miejsca na remis.

— Chyba się zgodzimy, że nie ma innej opcji — zabrał w końcu głos Edyrin.

— Mielibyśmy — poprawił go Elyon, drapiąc po zaroście.

— Nie wiem, o co robisz taki problem, jeśli tak bardzo nie chcesz, to sobie tu zostań! Ale przecież Ollawyn już zdecydował, że idziemy, nie, Ollie?

— Przestań. — Podniósł wzrok znad ogniska blondyn. Zdjął kapelusz za koronę i zaczesał grzywkę do tyłu. Przetarł zmęczony oczy. — Jak tylko ten kos przyleci, to po nią pojadę i tu przyprowadzę, żeby się wytłumaczyła. Wtedy stwierdzimy, czy na pewno chcemy mieć z nią coś wspólnego, czy nie.

. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁

hej!! rozdział z okazji urodzin edyrina:]

kolejna postać poznana! muszę jej zmienić trochę kartę, bo zmieniłm jej gatunek z tego, kim była oryginalnie lol

co sądzicie o albatros?:DD

ps jeśli ktoś jeszcze nie widział, to zrobiłm korektę "robaczywego jabłka"!! fani lethabo szczególnie się ucieszą, bo dodałm więcej kontentu z nim +całą nową scenę w pierwszym rozdziale:DD

miłego dnia/wieczora żabki<33

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top