PROLOG

Mimo numeracji, historie z uniwersum Corona Aureus w żadnym wypadku nie muszą być czytane w kolejności. Rzymskie numery w głównej mierze oznaczają kolejność, w jakich ja sama je pisałam i umieszczam je również tu dla porządku i mojego własnego spokoju. Jeżeli jesteście u mnie pierwszy raz, nie martwcie się, zdecydowanie nie macie obowiązku czytać moich innych prac! Niczego nie przegapicie, chyba że mówimy o mało znaczących dla fabuły smaczkach z innych książek :D

Zapraszam!

. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁

"they didn't know him by his face or by the gun around his waist, but he'd come back to burn that town to the ground" –hell's coming with me by poor man's poison

Corona Aureus IX

(1133 słów)

. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁

Nie potrafił ostudzić swojej złości i tak się to właśnie kończy. Za każdym razem.

Czy żałował? Hm.

Ścisnął przepiękny pistolet w ręce. Nie miał w nim kul, nie miał prochu, nie miał nic. Ale jego zadaniem nie była kradzież żadnej z tych rzeczy. Tylko pistolet. Powstrzymał się od postukania w biegu w wyrzeźbioną w drewnie różę albo metal lufy paznokciem. Breloczek z drewnianą figurką lisa przyczepiony do kolby latał na wietrze równie mocno, co jego płaszcz.

Naprawdę był piękny. Nie dziwił się, że ten bogacz z monoklem go chciał. Sam by go sobie wziął, gdyby mógł. Ale teraz musiał pokazać reszcie, że źle postąpili nie przyjmując tego zlecenia. Skoro on sam się włamał do posiadłości bez wykrycia, wyminął wszystkich gości na przyjęciu, zwinął broń i się wymknął, w grupie poszłoby jeszcze szybciej.

Ale oni się bali. To pokaże im, że nie ma czego. Pokaże Elyonowi, Rhiyet, Edyrinowi i Ollawynowi. Szczególnie Ollawynowi.

A jednak uciekał właśnie przez ciemny, chłodny las. Chyba trochę przesadził z tym "bez wykrycia". Gałęzie szarpały go za ubrania, drapały po twarzy. Czuł się jak ten jeden król z bajek, które czytał jako dzieciak. Tyle że nie uciekał przed krukami czy innymi wronami, a uzbrojonymi typami w mundurach.

Schował pistolet do kabury, ukrywanej do tej pory pod długą kamizelką i eleganckim płaszczem, który także udało mu się ukraść po drodze. Trzeba było nie zawieszać go na oparciu krzesła w najbardziej zatłoczonym miejscu wielkiej posiadłości. Bo to przecież zawsze wina okradzionego, prawda?

Teraz ukrywał pod ubraniami nie tylko swoją zdobycz, ale również ranę postrzałową. Nie miał pewności, kiedy dokładnie ją otrzymał, ale jedynym dowodem na to, że w ogóle coś mu jest, była jego koszula; w okolicach jelit zyskała krwawy kwiat. Lepka ciecz kleiła mu palce.

Jak on jeszcze biegał i przeskakiwał ponad korzeniami, kłodami i kamieniami? Kiedy jego siostra została dźgnięta w podobnym miejscu, nie mogła się podnieść do siadu, a co dopiero iść. A niedługo potem umarła mu w ramionach.

Ale z drugiej strony, ona dostała jednak trochę wyżej. Chyba. Pewnie wątroba? Może, to nie on był znawcą od anatomii i tego typu spraw, tylko Elyon. On się nie znał. Nie znał się na medycynie, na taksydermii, poezji...

Nie odwracał się. Równie dobrze mógł sam sobie strzelić w łeb własną bronią. A mimo to, nie wykazał się wystarczającą ostrożnością.

Poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg, stopa plącze w jakiś korzeń albo krzak. Poleciał do przodu i niemal krzyknął; z bólu, który dopiero zaczął go ogarniać i, musiał się zgodzić, strachu. Ale przyznał to tylko i wyłącznie przed samym sobą.

Zmarszczył nos, skulił się na moment na ziemi w pozycji embrionalnej. Zaciskał jedną dłoń na łupie, upewniając się, że z niej nie wypadł, a drugą na ranie postrzałowej. Może on też dostał w wątrobę? Albo jeszcze coś innego?

Gdyby tylko był jednym z wampirowatych, którzy mieli skrzydła! Życie obdarzyło go mutacją, ale już nie okazało się na tyle łaskawe, żeby chociaż mu je podarować. To takie proste! Bogowie by się nie napracowali o wiele więcej, a jemu by się to teraz bardzo mocno przydało. Zamiast tego miał tylko kły i dłuższe uszy, częściej problematyczne, niż pomocne. Rodzina zawsze go beształa za to, jak wygląda.

Przepraszam mamo, przepraszam tato, że mnie bogowie nienawidzą.

Przepraszam Tineo, że ciebie również, chociaż z innych powodów.

Ale skrzydeł nie miał!

Zanim zdążył się zebrać w sobie, by wstać, obce kroki zaczęły się zbliżać. Słyszał chrupanie liści, stłumione głosy. Widział światło. Musieli nieść jakieś lampy naftowe. Ilu ich było? Znajdą go? Zabiją?

Ale czy to miało jakieś znaczenie?

Teraz już i tak jego życie zapewne było skończone. Ośmieszył się. Zginie.

Co tak negatywnie?, pytał cichutki głos w jego głowie.

Nie wiem, odpowiedział mu. To koniec i nic z tym nie zrobię.

Nie poddawaj się. Wstań i biegnij.

Ale po co?

A po co zadajesz pytania?

— Nie wiem. — Szept ledwo wydostał się z jego ust. Mówienie do siebie weszło mu w nawyk. Niedobrze.

Kroki się zbliżały.

Stęknął zdenerwowany na własną głupotę. Upewnił się, że zabytkowy pistolet wciąż jest w jednej z kabur i wyciągnął swój. Podparł się łokciami o ziemię, zaczął podnosić. Ból dokuczał, piekł. Krew będąca jeszcze chwilę temu czymś, co go napędzało wylądowała na trawie. Nie miał światła wystarczająco blisko, żeby zobaczyć, ile tego było. Czuł, że dużo. Mililitry krwi wylewały się z jego brzucha. Jak krople deszczu na szybie domu, którego nie posiadał od śmierci Tinei, łączące się ze sobą i ciężko opadające na drewnianą ramę okna od zewnątrz.

Zgłodniał. Metaliczny zapach nie działał na niego korzystnie, wręcz osłabiał jeszcze bardziej.

Dzwoniło mu w uszach. Wszystko było jakoś nie tak. Pistolet w dłoni zrobił się nagle zbyt ciężki, by go trzymać. Kiedy zyskał dodatkowe kilogramy? Nie odznaczał się tak dużą siłą. To nie jego rola.

A jaka ona była? Nagle... nie pamiętał.

— Nie wiem.

Szept drżący jak prawa ręka Elyona. Jak ptasie skrzydła Rhiyet. Jak stronice ksiąg na wietrze przewracanych przez wychudzoną dłoń Edyrina. Jak wykrzywiona od dwóch blizn warga Ollawyna za każdym razem, gdy się kłócili.

Czemu tak nagle o tym pamiętał? Nigdy nie zwracał uwagi na takie rzeczy. Liczyły się konkrety, a nie ruchy ciała. Liczyły się słowa. Bo to one miały dla niego największe znaczenie. Zawsze tak było, jest i będzie.

Miały największe... znaczenie.

I to go bolało najbardziej, bo zanim opuścił ich tymczasowy obóz w celu wykonania zlecenia samemu, powiedział mu tyle rzeczy, których nie chciał pamiętać, a nieznośnie wpijały mu się w mózg jak komary.

Za dużo.

Przewrócił się na plecy. Nie widział nic. Gęste korony drzew zasłaniały niebo i gwiazdy. Nie żeby dramatyzował, ale uniesienie małego palca zaczęło sprawiać mu problem. Pomyślałby, że przy umieraniu jego oddech zwolni, a on nie dość, że był tak szybki, jak po przebiegnięciu kilku kilometrów, to jeszcze słyszał w uszach bicie własnego serca. Miał wrażenie, że wyskoczy mu z piersi.

Ale ruszyć się nie mógł.

Światło go oślepiło. Głosy odbijały po czaszce, roztrzaskując ją na kawałki.

Nie zorientował się, kiedy zamknął oczy. Pot spływał mu po twarzy ku uszom i wyjątkowo rozpuszczonym, czarnym włosom. Czy wyglądały teraz jak korona wokół jego głowy?

Ktoś kucnął nad nim. Zacisnął powieki, gdy przed twarzą zabłyszczała mu lampa. Pomarańczowo–żółty ogień krzywdził go. Krzywdził. Zgaście to.

Zgaście to.

— Co tam mamroczesz? — odezwał się nagle nieznajomy głos. Nie był pewny, czy jest obok, czy bardzo daleko.

— Nie próbuj nawet. Szukaj tej różyczki.

Klik.

Vimaer po chwili zrozumiał, że to on pociągnął za spust. Tyle że to był jedyny dźwięk wydany przez jego pistolet, który z wielkim trudem uniósł i wycelował... nawet nie wiedział, gdzie. Nie był załadowany. Zaraz potem go opuścił. Ręka mu ciążyła. Uderzyła o zakrwawioną ziemię i złamała jakąś biedną gałązkę. Biedna gałązka.

Głowa przechyliła mu się w bok. Zamknął oczy, bo powieki zamieniły się w ołów.

Czy Ollawyn go znajdzie?

Czy Ollawyn kochał go do końca, mimo tego, jak wielkim był idiotą?

Czy Ollie...

. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁

witam w prologu!!!  jak tam się bawicie

ale głównie piszę, by zapytać: chcielibyście pierwszy rozdział już jutro??:DD

następne pewnie będą miały większe odstępy czasu, ale pierwszy możecie dostać, jeśli chcecie:DDD

miłego wieczoru/dnia misiaki<3333

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top