IV Dla ich dobra
(4266 słów)
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
— Co o nich myślisz?
Ollawyn podniósł wzrok znad ogniska. Tym razem to on pilnował jedzenia. Otrzepał czerwoną kamizelkę z niewidzialnego pyłu.
— Nie wiem, Vi — przyznał po chwili. — Trochę się boję, że to nie był dobry wybór.
Vimaer uśmiechnął się głupkowato, usiadł na kłodzie umieszczonej w bezpiecznej odległości od ognia. Dłonie ułożył na szorstkiej korze i odchylił się do tyłu na tyle, na ile mu to pozwalało bez uderzenia o ziemię.
— Co, żałujesz, że pomogłeś?
— Nie, nie, że pomog... Bogowie, Vi, wiesz doskonale, o co mi chodzi. — Zaczesał uciekający kosmyk z wyjątkowo związanych w warkocz jasnych włosów za ucho. Przełknął ślinę i naciągnął mocniej rękawiczki. — Po prostu tego nie przemyślałem. Co, jeśli nas zabiją w środku nocy i zabiorą wszystkie nasze rzeczy?
— No... jak nas zabiją, to rzeczy już nie będą nasze, nie? — Wampirzak zaśmiał się, widząc wzrok, jakim obdarzył go Ollawyn. Wyciągnął nogę i kopnął go żartobliwie w łydkę. — Wyluzuj, żartuję przecież tylko. Masz po prostu paranoję.
— Nie... — Ollawyn zrezygnowany odwrócił się z powrotem do kotła i obserwował gotujący się gulasz. Zjadłby coś innego. — Vimaer, błagam cię.
— Błagaj, błagaj, może coś ubłagasz. Nawet jeśli nie wiem co.
— No to daj mi dokończyć, zanim otworzysz jadaczkę. — Czarodziej złączył dłonie ze sobą, zaczynając kręcić palcami. — Słuchaj... Boję się po prostu, że nie damy rady w piątkę. Skrzydlata mówiła, że oboje kogoś zabili. Pewnie się przez to przeniesiemy. Mamy trzy konie, stary wóz, który się zaraz rozpadnie i pięć gęb do wykarmienia.
— Nie bój się tak. — Vimaer obejrzał się do tyłu.
Parędziesiąt metrów dalej, pod kawałkiem płotu, który jeszcze się nie rozleciał, siedział Edyrin. Trzymał w dłoniach kawałek materiału służący mu za przepaskę. Oglądał go z każdej strony, zamiast zwyczajnie go założyć i zakryć ziejący pustką zaczerwieniony oczodół. Jeśli miał wierzyć drugiej z przygarniętych, Rhiyet, elf był od niego tylko trzy lata młodszy, co znaczyłoby, że ma jedynie szesnaście lat. Zwykły dzieciak, zmuszony do morderstwa w obronie własnej, a do tego stracił oko. Nic więcej o nim nie wiedział.
Sama Rhiyet natomiast stała przy koniach z Elyonem. Skrzydła wychodzące spomiędzy jej łopatek trzymała blisko przy sobie, jakby bała się, że wystraszy nimi zwierzęta. Rozmawiali o czymś cicho, ale niedługo potem odeszła od Elyona. W zamian usiadła obok Edyrina, wymienili parę słów, po czym rozprostowała jedno z czarno-białych skrzydeł, przypominających te bocianie, i otuliła nim chłopaka. Nie zdradziła swojego wieku, ale pewnie była rówieśniczką Edyrina, może rok albo dwa starsza.
— Nie będzie źle — odezwał się znów Vimaer i poprawił włosy, które wiatr rozwiewał nieposłusznie w dziwne strony. — Po prostu są chyba trochę... zagubieni. Ale ty i Elyon też byliście. Ja też. I patrz, jaka z nas zgrana grupa.
— Okaże się po paru nocach — odparował prosto czarodziej.
Przez moment trwała cisza, przerywana jedynie bulgotaniem w garnku. Ollawyn kucnął przy ognisku, w którym ogień od jakiegoś czasu tlił się coraz słabiej. Obręcz wokół szyi go zaszczypała, kiedy "strzepnął", jak to sam nazywał, kilka mniejszych iskierek między drewno, płomienie liznęły trochę wyżej.
— Mam coś dla ciebie.
Ollawyn spojrzał przez ramię na wampirzaka. Czekał, ale przez kilka sekund żaden z nich nic nie mówił.
— No?
— Więcej entuzjazmu, Ollie! — Vimaer dopiero teraz wstał z kłody i otrzepał spodnie. — Poczekaj, w namiocie to kitrałem od paru dni, muszę to wygrzebać.
Czarodziej wyprostował się, coś w kolanie mu strzyknęło. Nienawidził tego dźwięku. Obserwował, jak Vimaer przechodzi obok niego i, jak zawsze, szturcha go przelotnie palcem w ramię. Potarł to miejsce, kiedy brunet odsunął poły ich wspólnego namiotu.
Oh, bogowie. Namioty. Mają tylko dwa. Czy mają czas jeszcze pojechać do miasta, żeby kupić trzeci? Pieniądze, żeby kupić trzeci? Czy udałoby im się taki ukraść?
— Hej, zamknij oczy.
Ollawyn podniósł wzrok. Vimaer stał po drugiej stronie ogniska z rękami za plecami.
— Vi...
— No dalej! I wyciągnij ręce przed siebie.
Blondyn westchnął. Odsunął się trochę od gulaszu, by cokolwiek, co chciał mu dać Vimaer nie wpadło ani do ognia, ani do garnka. Opuścił powieki, a w jego rękach spoczęło coś miękkiego. W jednym miejscu poczuł zimno metalu.
— Otwieraj.
Ollawyn go usłuchał. Na samym początku nie był pewny, na co patrzy. Pomarańczowy puch z odrobiną bieli na końcówce skojarzył mu się z lisem. Zorientował się jednak, że to naprawdę jest lisi ogon. Na jednym końcu miał metalową klamerkę na kółeczku, przystosowaną do przyczepienia go, gdzie tylko dusza zapragnie. Obejrzał bryloczek i uniósł brew. Nie mógł powstrzymać śmiechu.
— Czy to jest...
— Prawdziwy — wtrącił Vimaer z uśmiechem. — Znaczy, tak mi powiedziano.
— Nie ty robiłeś?
— Co ty! — Machnął ręką rozbawiony. — Za nic się nie znam na taksydermii, czy jak to się tam nazywało. Nawet nie wiem. Kupiłem to na targu w Inver.
Ollawyn prychnął. To bardzo w jego stylu. Pewnie jeszcze wydał część wspólnych pieniędzy. Coś takiego musiało trochę kosztować. Powinien być o to zły, ale kiedy tak się do niego uśmiechał, pokazując kły, jakoś... nie potrafił.
— Wiesz, w Arnraud lisy są uważane za szczęśliwe zwierzęta — odezwał się nagle Vimaer. Tęsknie uniósł kąciki ust, wpatrzony w lisi ogon na łańcuszku. — Dawno temu powybijali większość w kraju dla futer, dlatego przez długi czas nie widziano ich w ogóle. Mówiono, że jak takiego zauważysz to masz szczęście. Tinea je kochała.
Ollawyn przekręcił lekko głowę z bok. O lisach w kulturze Arnraud wiedział: jego matka stamtąd pochodziła, ciągle o tym opowiadała. Stało się to wręcz cechą jej charakteru. Jedyną. W głównym salonie na kominku zawsze stała ceramiczna figurka przedstawiająca to zwierzę. Zanim podpalił dom i uciekł, oczywiście. Chociaż, kto wie? Może już sobie nową sprawiła?
Ale kim była Tinea?
— Kto?
— Wiesz, że to sen?
Ollawyn podniósł zdezorientowany wzrok znad rudego ogona w dłoniach.
— Co?
— Patrz.
Wampirzak pokazał ręką ponad ramieniem Ollawyna. Obejrzał się i zupełnie zdezorientował.
Las nagle się zmienił. Wcześniej był tym ze wspomnienia, teraz natomiast znajdował się w tym, w którym obóz mieli rozłożony aktualnie. Zza każdego drzewa wyglądała para świecących, ciemnych oczu. Przyglądając się im, zobaczył, że to lisy. Rhiyet, Elyon, Edyrin, a nawet ich konie, zniknęli. Zostały tylko lisy. Stado czarnych lisów.
— Co... — Ollawyn odwrócił się przodem do Vimaera, ale jego nie było. — Vi?
Mrugnął. Kilka lisów nagle utworzyło okrąg, w którego centrum znajdował się on. Spojrzał w dół. W okolicach wątroby, na jasnej koszuli, rozrósł mu się krwawy kwiat. Dotknął go, ale krew nie odcisnęła się na jego dłoni. Kiedy podniósł wzrok, z kręgu lisów ostał się tylko jeden. Zwierzę przekręciło łeb w bok, wpatrując się Ollawynowi prosto w oczy.
— Nie pomożesz wampirzakowi? — odezwał się lis, układając wielki, czarny ogon koło swoich łap. Miał głos podobny do Vimaera, tyle że z wielokrotnym echem. — Nie bądź tchórzem, Ollie.
Zaczął się śmiać. Brzmiał jak demon: wiele głosów naraz, nałożonych na siebie. Piszczał, rechotał, brakowało tylko, żeby zaczął się turlać.
Ollawyn zatkał uszy dłońmi i zacisnął mocno powieki. Otworzył oczy.
Nad nim wisiała płachta namiotu. Ciemność. Gwałtownie podniósł się do siadu, czuł spływający po całym ciele pot, serce waliło mu o żebra, oddechu nie dało się uspokoić, a ramię zapłonęło bólem.
Vimaer. Vi. To...
Sięgnął do pasa. Nie zdążył się rozebrać zanim zasnął. Pas dalej miał przewiązany w talii, ale lisiego ogona nie wymacał. Jak to zrobić, skoro wczoraj na czas misji go zdjął? Wstał z siennika Vimaera i panicznie podszedł do swojego. Wciąż puchaty, rudy ogon leżał na poduszce. Wziął go w dłonie i przytulił do policzka.
Już nie zaśnie.
Wytarł twarz z potu. Zdjął pas i przepoconą koszulę, zamieniając ją na inną; luźną i lnianą z krótkimi rękawami. Starą złożył w jak najmniejszą kostkę i zamknął w kufrze. Dalej miał na sobie eleganckie spodnie z przyjęcia, ale postanowił ich jeszcze nie zdejmować. Założył niedbale skórzane buty i wyszedł z namiotu, lekki wiaterek smagnął go po twarzy. Zmrużył oczy, ale poczuł się odrobinę lepiej.
Postanowili po jakiejś godzinie jeżdżenia wrócić do obozu, przespać się parę godzin i wyjechać, zanim słońce wzejdzie. Znajdowali się paręnaście minut od Ravenfrost, ale i tak igrali z ogniem. Poza tym, Elyon wolał obejrzeć dokładnie rany Edyrina i Ollawyna, a do wyleczenia ich potrzebował trochę więcej miejsca od ciasnego powozu. Większość rzeczy już pochowali do skrzyń, które czekały na krytym wozie. Ten ukradziony porzucili gdzieś po drodze, a konie wypuścili, jadąc z nimi do obozu. Teraz mieli siedem koni, z czego używali tylko czterech. Świetnie.
Ollawyn zacisnął na moment pięści, po chwili je rozluźniając. Im bardziej podczas ich przejażdżki puszczała adrenalina, tym większy ból sprawiało mu jakiekolwiek poruszenie lewą ręką. Dopiero zaczął się stres, kiedy Elyon powiedział mu, że kula mogła trafić w kość. Co prawda przeszła na wylot, nie to co u Edyrina, ale roztrzaskana kość stanowiła zupełnie inny problem. Po powrocie do obozu, medyk podziałał swoją magię, dosłownie, ale od razu dał mu znać, że nie ma pojęcia, czy wyleczył go w całości. Ollawyn tego nie rozumiał — zawsze był uczony raczej magii związanej z ogniem, a wszystko inne schodziło na drugi plan, w tym nauka lecznicza. Elyon natomiast to ją opanował lepiej od swojego Aura Natrex, mocy żywiołu, do którego dany czarodziej miał predyspozycje. Nie wiedział, jak to zrobił, ale wierzył, że udało mu się naprawić jego rękę wystarczająco dobrze. Poruszał nią, mimo ostrego bólu, więc nie mogło być chyba aż tak źle.
U Edyrina wyglądało to trochę inaczej. Ollawyn nie słyszał tego na własne uszy, ale kiedy tylko Elyon z nim skończył i przyszedł do namiotu Ollawyna, dowiedział się, że kula została w jego udzie, więc najpierw zaczął się proces wyciągania jej. Także z pomocą magii, bo tak było najprościej w świecie łatwiej. Elyon nie zdradzał mu wielu szczegółów, ale mówił coś o tym, że utknęła w jakimś mięśniu, więc po pozbyciu się kuli trochę spanikował. Ostatecznie powiedział, że chyba udało mu się to jakoś zalepić, tworząc nowy kawałek tkanki. Tak naprawdę, musieli poczekać do rana, żeby zobaczyć, jak to wygląda.
Pistolet Pewetta schowano w bezpiecznym miejscu, o niego Ollawyn się martwić nie musiał. Dalej nie był pewny, czy podrzucenie go Blawendowi to dobry pomysł. Po takim ataku na posiadłość Pewetta powinni się z okolic wynosić jak najszybciej, zanim dziennikarze zaczną drukować gazety z ich akcją na pierwszej stronie. Edyrin jednak upierał się, że nie po to ryzykowali życiem, żeby teraz nie odebrać nagrody. Elyonowi i Rhiyet również prędzej zgadzali się z Edyrinem w tej kwestii.
Ollawyn to rozumiał. Nawet nie wiedział, co mu w tym przeszkadzało: dostaną pieniądze, będą mieli za co się przenieść z nadzieją, że nie zrobi się z tego poszukiwanie ich na cały kraj. Chociaż i tak planowali przenieść się do Castii, potem zapewne dalej. Miał jedynie złe przeczucia, a te czasem się spełniały, czasem nie i...
Nic się nie wali, przypomniał sobie. Przynajmniej na razie.
Przełknął ślinę. Dopiero zauważył, jak szybko serce zaczęło uderzać mu o klatkę piersiową. Przypiął lisi ogon do pasa, przez moment zaciskał na nim jeszcze dłoń, po czym puścił. Od razu wiedział, gdzie chce się przejść. Przeszedł obok zgaszonego ogniska, pozostałych namiotów i koni. Wszedł głębiej w las. Co chwilę rozglądał się, podświadomie myśląc, że ujrzy błyszczące oczy z jego snu. Ich obóz znajdował się na obrzeżach lasu, ale za każdym razem, gdy słyszał szelesty, zatrzymywał się i nasłuchiwał, przez co znalezienie się na polanie zajęło mu dłużej niż zwykle.
Z daleka zauważył, że na łysym wzgórzu ktoś siedzi. Po poruszających się delikatnie na wietrze piórach, domyślił się również, kto.
Rhiyet natychmiast się odwróciła, kiedy Ollawyn zaczął wchodzić na wzgórze. Uniosła nogę, gotowa wstać w każdej chwili. Połowę jej spiętej twarzy oświetlał księżycowy blask, dzięki któremu zauważył też moment, w którym upewniła się, że nic jej nie grozi. Usiadła z powrotem na kolanach spokojniej, złożyła skrzydła i odwróciła w kierunku rozkopanej niedawno ziemi. Gdyby nie okoliczności, pomyślałby, że wyszła na spokojny spacer w ciszy.
Ale taka właśnie była Rhiyet. Nie chwaliła się swoją przeszłością, ale z drugiej strony... żadne z nich się do tego nie kwapiło, więc nikt nie naciskał. Dalej nie miał pojęcia, przez co przeszła, zanim się poznali, ale właściwie nigdy nie zachowywała się, jakby... przeszła przez cokolwiek. Wiedział, że takie myślenie jest dla niej krzywdzące i nie chciał umniejszać jej przeżyć, ale nigdy nie widział, żeby w jakikolwiek sposób... wybuchnęła.
Edyrinowi zdarzało się to wiele razy, co chwilę zaczynał swoje krzyki i rzucanie przedmiotami. Elyon ukrywał się lepiej, ale za każdym razem, gdy przekraczał granicę, dawał o tym znać. Łapał oddech, jakby był rybą wyciągniętą z wody, głos mu drżał, wbijał palce we włosy i odchodził gdzieś, gdzie mógł mieć spokój. Vimaer reagował podobnie do Edyrina, tyle że jeśli coś niszczył to tylko i wyłącznie z pewnością, że nikt nie patrzy.
Każdy z nich miał jakieś reakcje. Ba!, nawet Ollawyn wiedział, co się z nim dzieje, kiedy jest już tak okropnie, że chciałby tylko wszystko rzucić i znowu uciec od wszystkiego. Wiedział, jak impulsywny się wtedy staje. W końcu, skądś wzięły się blizny, szpecące nos, policzki, czoło... Przykładem było również wyrzucenie strażnika przez okno, kiedy wypełnienie jego planu zostało zagrożone. Zdenerwował się, nie myślał trzeźwo i... nie mógł się powstrzymać.
A Rhiyet? Rhiyet nigdy nie dawała po sobie znać, kiedy przekracza tę niewidzialną barierę między spokojem, a atakiem szału.
To chyba niedobrze.
— Nie możesz spać? — zapytał w końcu szeptem Ollawyn. Rhiyet przesunęła się w bok, dając mu miejsce. Usiadł skrzyżnie przed grobem Vimaera.
Na początku tylko mruknęła w odpowiedzi.
— Spałam. Ale teraz mi będzie ciężko.
— Koszmar? — domyślił się. Przeniósł wzrok z rozkopanej ziemi i spojrzał na ptaszycę. Jej orli nos i wyraźnie zarysowana szczęka jakby uwydatniły się w świetle księżyca i licznych gwiazd.
— Koszmar — potwierdziła. — Ty?
— To samo.
Niby nic więcej nie potrzebowali w tej rozmowie. Mogli się rozejść, zapomnieć, że się tu spotkali w środku nocy, siedzieć i cierpieć w samotności. Ale żadne z nich się nie ruszyło; wpatrywali się w jasnobrązowy piach, na poruszającą się na wietrze bezkwietną trawę.
— Co ci się śniło?
Mutantka długo się nie odzywała. Ollawyn chciał odwołać pytanie, kiedy otworzyła usta:
— Znowu tam byłam. Najpierw w sierocińcu, a potem on się zmienił w... Że znowu wbijam mu pazury w gardło.
I jak zawsze, głos nawet jej nie zadrżał. Przerwała na krótki moment, ale kontynuowała tym samym tonem. Tym spokojnym, cichym tonem, jakim mówiła normalnie. Przez to Ollawyn odniósł wrażenie, że Rhiyet chciała się wygadać, ale w połowie się rozmyśliła i zaczęła żałować odezwania się. W końcu, nie miał do tej pory pojęcia, że jakąś część życia spędziła w sierocińcu. Nie wiedział, kim jest "on". Czuł się, jakby pominął ważny rozdział w książce.
Ale, tradycyjnie dla ich grupy, nie naciskał.
— A tobie?
— Vi — odpowiedział, co dziwne, bez wahania. Użył takiej intonacji, że zasugerował koniec wypowiedzi. Po chwili poczuł się dziwnie. Czy to niesprawiedliwe, że ona opowiedziała więcej? Przygryzł policzek od wewnętrznej strony. — To był... dzień, w którym was znaleźliśmy. Ciebie i Edyrina. Ale wszyscy byli gdzieś na uboczu, a Vimaer dawał mi ogon. Potem wszystko się rozpłynęło i pojawiły czarne lisy.
Jej jedyną odpowiedzią było skinienie głowy. Wyglądała przez moment, jakby chciała coś dodać, ale dość szybko zrezygnowała.
Nagle miał wrażenie, że powiedział coś, czego nie powinien. Żołądek dziwacznie mu się zacisnął, poczuł się niekomfortowo. Przecież nic takiego nie zdradził, tylko opowiedział swój sen, bo Rhiyet zrobiła chwilę wcześniej to samo. Byli na równi. Więc dlaczego jego oddech stał się szybszy od własnych myśli?
Wtedy zrozumiał. Pozycja księżyca sugerowała, że za jakąś godzinę, zza horyzontu zacznie wyłaniać się słońce, a to oznacza wyjazd. Nie chciał wyjeżdżać. Im szybciej skończy rozmowę z Rhiyet, tym szybciej zdecydują się, że pora wstawać, obudzić Elyona i Edyrina i się... zbierać.
Jak mógł zostawić Vimaera? Znowu?
Nawet jeśli już nie żył, jego ciało wciąż tu spoczywało. Cały czas był pod rozkopaną ziemią przed nimi. Jak...
— Rhiyet — zaczął i odczekał chwilę, by uspokoić serce, które obijając mu się o żebra krzyczało, że jednak wszystko się wali. — Nie chcę go zostawiać.
— Wiem — odparła dopiero po chwili. — To boli. Nie porównuje się to z twoim bólem, ale wciąż boli i nie chcę mówić, że "im szybciej, tym lepiej", bo tak pewnie nie będzie.
Powoli przytaknął i uniósł głowę ku nocnemu niebu. Jakie gwiazdy były wspaniałe. Często, jeszcze w domu w Kirloch, z Elyonem wychodzili je oglądać. Elyon zwykle otwierał okno w swoim pokoju piętro niżej i wspinał się do Ollawyna, który miał własny balkon. Siedzieli tam razem i szeptali, nazywając świecidełka nieba najśmieszniejszymi imionami, jakie przychodziły im na myśl. Dawno tego nie robili. Wiedział, że ma te czasy za sobą, ale i tak tęsknił.
Zacisnął zęby i starał wymyślić kolejny temat, żeby rozmowa się tylko nie kończyła. Nic nie wpadło mu do głowy, więc po prostu skupił się na myśli, że to wszystko jest dla ich dobra.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
Edyrin prowadził ich jedyny wóz. Siedząc na koźle obok elfa, Ollawyn obracał drewnianego liska w palcach. Przeciął sznurek łączący go z pistoletem Blawenda jeszcze w drodze do jego domu. Czasem nienawidził tego, z jaką łatwością kradnie. Od zawsze miał przez to problemy, ale teraz okazywało się to momentami pomocne. W większości jednak zwyczajnie przeszkadzało, bo kradł pierwsze co mu się nawinęło pod ręce. Tak jak te brzydkie figurki ceramiczne z gabinetu Pewetta, które prawie zaczął upychać po kieszeniach.
Ollawyn sam się wyznaczył do tego, by oddać pamiątkę baronowi. Edyrin chciał to zrobić, ale mimo że jego noga wyglądała, jakby nic się jej nigdy nie stało, to chodzenie sprawiało mu problem i to dość duży. Elyon musiał nie do końca poprawnie złożyć mu mięsień po wyciągnięciu kuli, która przynajmniej była w jednym kawałku. Gdyby zrobił to profesjonalny magiczny medyk, mógłby nie dość, że usunąć bliznę, to jeszcze naprawić tę nogę tak, żeby nie bolała.
— Ale nie jestem profesjonalistą — odpowiedział zdenerwowanemu Edyrinowi jeszcze w obozie, kiedy się okazało, że potrzebuje pomocy, żeby się przemieścić, nawet na krótkim odcinku. — I tak ci pomogłem. Sporo. Więc się ciesz, że w ogóle masz tę nogę.
To Edyrina zamknęło, chociaż nie szczędził sobie narzekań, kiedy wszyscy kończyli pakować obóz. Tak przynajmniej Elyon powiedział Ollawynowi po powrocie od Blawenda.
Dostanie się do jego domu okazało się problematyczne samo w sobie. Po ulicach, nawet o tak wczesnej godzinie kręciło się kilku strażników miejskich. Więcej niż zwykle, zapewne po ataku na posiadłość Pewetta. Dlatego uważał to za głupi pomysł. Powinni byli sobie z Blawendem ustalić jakieś miejsce do przekazania broni, a nie w środku miasta, które teraz stoi przerażone na nogach od momentu, w którym usłyszeli pierwsze strzały. Jeśli którykolwiek by go zobaczył, może nie od razu powiązaliby go z Pewettem, ale wolał nie ryzykować.
Prześlizgnął się między budynkami, ominął jedynego stacjarystę, stróża prawa, który przeglądał uliczki i z niemałym trudem, głównie przez ból ramienia, przedostał się przez mur wokół domu Blawenda. Bez ogródek zapukał do tylnych drzwi, ale trochę musiał poczekać, zanim ktokolwiek mu odpowiedział. Stał tak nawet do kilku minut, zanim zaspana służąca w byle jak narzuconej ciemnej sukni otworzyła.
Powiedział tylko, że jest do Blawenda. Kobieta zrozumiała od razu.
Samo przekazanie pistoletu odbyło się stosunkowo spokojnie. Odejmując oczywiście krytycyzmy Blawenda w stosunku do głośności akcji. Obrzucił wzrokiem pistolet, wziął go do ręki. Zapytał, gdzie wisiorek z lisem, Ollawyn okłamał go, że niczego takiego nie było. Wyjął dłoń z kieszeni płaszcza, w której obracał właśnie drewnianą figurkę. Blawend zmrużył oczy, wszedł do jakiegoś pokoju, Ollawyn słyszał stamtąd szeleszczenie. Po wyjściu, podał czarodziejowi skórzaną torbę z, jak się okazało, pieniędzmi. Zajrzał do środka i od razu wydało mu się, że nie ma tu pięćdziesięciu tysięcy. Tylko uśmiechnął się do barona, skinął głową i wyszedł, udając, że tego nie zauważył. Po co mu kolejne problemy? Nie będzie się wykłócać w środku nocy.
To Edyrin się z nim wykłócał w obozie, kiedy reszta się dowiedziała, że Blawend dał im mniej, niż obiecywał. Elf chciał iść to wyjaśnić, zanim Elyon mu uprzejmie przypomniał, że sam dwóch metrów nie przejdzie, a nikt nie zamierzał się cofać do Ravenfrost po tym wszystkim.
A teraz jechali od prawie czterech dni. Dwa dodatkowe konie sprzedali w jakimś miasteczku wczoraj, ale Granat wciąż szedł równolegle do wozu. Normalnie, jako że pociągowe konie Ollawyna i Elyona zostawały obsadzone w roli ciągnących wóz, oni byli zmuszeni siedzieć w miejscu. Tym razem, ze względu na Edyrina, on siedział na koźle obok Ollawyna, zamiast drugiego czarodzieja. Elyon wziął Kawę, klacz Rhiyet, a ona Fayeh, klacz Edyrina, jako że była jedyną osobą nie licząc elfa, której pozwalała na sobie jeździć. Elyon i Rhiyet więc jechali kilkadziesiąt metrów przed wozem, badając najbliższy teren. Nie mieli najmniejszego pojęcia, gdzie chcą jechać.
Ollawynowi skupienie się na ucieczce dla dobra żyjących wyszło tak dobrze, że nie interesował go już grób Vimaera. Wpędził się jednak w paranoję, że zaraz wszyscy dowiedzą się, że na przyjęciu zjawił się podobno nie żyjący od siedmiu lat Artheio Bome. Tyle że wtedy nieważne, gdzie ucieknie. Ktokolwiek, kto go znał z tamtych czasów mógłby go odnaleźć, jeśli by tego zapragnął. Takie myśli go wyniszczały tak bardzo, że odkąd wyruszyli, prawie nie zmrużył oka. Dopiero dziś udało mu się dłużej zasnąć po tym, jak zszedł z kozła i usiadł między kuframi pod płóciennym zadaszeniem ich krytego wozu. Kiedy zasypiał, poranne snopy słońca przebijające się przez korony drzew ogrzewały mu twarz, a kanty skrzyń wbijały w ciało.
Ale hej. Pomogło z nastawieniem się na wyjazd dalej w kraj.
Obudziło go wjechanie w głębszą dziurę. Jęknął i podniósł głowę. Nawet spomiędzy wszystkich gratów zauważył, że zrobiło się ciemno. Ku jeszcze większemu zdziwieniu Ollawyna, dosłownie chwilę potem wóz się zatrzymał. Zmarszczył brwi, dźwignął się i pocierając bolącą rękę zeskoczył z wozu.
— Coś się stało? — zapytał, widząc, że Rhiyet zsiada z Fayeh, a Elyon pomaga Edyrinowi zejść z wozu. Rozejrzał się: byli w jedynym mniej więcej otwartym terenie gęstego lasu, jaki widział.
— Nic, po prostu to pierwsze miejsce na dzisiejszy nocleg, jakie znaleźliśmy, a nie mamy za bardzo czasu szukać czegoś innego — wytłumaczyła Rhiyet, zerkając kątem oka na przeklinającego siarczyście Edyrina parę metrów dalej. Elyon pomagał mu zejść z kozła, co musiało nie wpływać zbyt dobrze na jego nogę.
Ollawyn przetarł pobliźnioną twarz dłonią i poprawił kapelusz. Każdy po kolei wyznaczył sobie zadanie, dzięki czemu dwa z trzech namiotów stały gotowe niedługo potem. Trzeciego nie wyciągali, bo nie było na to potrzeby: jedna z czterech osób i tak czuwała parę godzin, Rhiyet spała sama, więc drugi namiot zostawał dla pozostałych dwóch osób.
Wiatr zupełnie ustał. Ollawyn odszedł od konia Rhiyet, ściągnąwszy z jego siodła dwa oskórowane króliki. W środku wozu, pomiędzy kuframi, Elyon urządził sobie małą kuchnię: na jednej ze skrzyń o płaskim wieku kroił marchew, a Rhiyet siedziała na jego brzegu, zwisając nogi ku ziemi i obierała ziemniaki.
— Ja wezmę pierwszą wartę — oznajmił blondyn, kładąc króliki przed Elyonem. Już wyczuwał kolejny gulasz.
— Jesteś... pewny? — Czarodziej przerwał krojenie. Rhiyet kontynuowała swoje zadanie, ale nie było wątpliwości, że nadstawiła ucha.
— A niby czemu nie? — Ollawyn przekręcił głowę, sięgając do pasa. Po upewnieniu się, że lisi ogon cały czas tam jest, uspokoił się. Udał, że strzepuje jakiś paproch ze spodni.
— Ollawyn.
— Co? Przespałem kilka godzin na wozie.
Zmęczenie go wyżerało od środka, mimo tejże drzemki. Tak cholernie zmęczony, ale ciężko mu się myślało o śnie. Poza tym, musiał zająć myśli. Tym, co mu w tym pomoże, równie dobrze mogło być pilnowanie bezpieczeństwa obozu. Elyon jednak najlepiej wiedział, że odkąd opuścili Ravenfrost przespał zaledwie kilka godzin. Nie był idiotą, na pewno domyślił się, że dziś zmrużył oko tylko i wyłącznie dlatego, że jego ciało nie dałoby rady tak dalej funkcjonować.
Ale wystarczająco się wyspał.
— Ja mogłabym... — włączyła się nagle do rozmowy Rhiyet, pozwalając kolejnym obierkom uderzyć o ziemię, ale Ollawyn odwracał się na pięcie.
— Idę rozpalić ognisko.
Po godzinie wszyscy już zjedli swoją porcję gulaszu. Ollawyn przypomniał, że bierze na siebie pierwszą zmianę i tym razem nikt nie protestował. Wszyscy zniknęli w namiotach, a on został przy jeszcze rozpalonym ognisku. Usiadł na ziemi, opierając się o większy kamień i wpatrywał się w pusty garnek zawieszony na trójnogu.
Spędził na tym jakieś dwie godziny. Zaczynał się oglądać na każdy szelest, gotowy wyjąć z kabury własny pistolet. Ostatecznie wracał wzrokiem na ledwo tlący się ogień i przerzucając między palcami drewnianą figurkę lisa. Powieki niespodziewanie robiły się coraz cięższe i zaczynał przegrywać walkę z sennością, a przecież musiało być niewiele po północy.
Z owym problemem pomógł mu nagły ptasi śpiew. Zerwał się, szczególnie po zorientowaniu się, jak blisko dźwięk się znajduje. Kos śpiewający w środku nocy był, co najmniej, dziwny, ale ryzyko, że oznaczał jakikolwiek atak prawie nie istniało. Prędzej spodziewał się usłyszeć sowie huczenie, ale nie narzekał. Melodia przyjemnie odbijała się od drzew, zbliżała się jednak coraz bardziej. Ollawyn zmarszczył brwi i rozejrzał dokładniej. Trudno było mu zobaczyć cokolwiek, kiedy gęste korony zasłaniały mu w większości księżyc, a miedziane światło bijące od ogniska nie pozwalało na wiele. Kierował się jedynie słuchem.
W końcu, jego wzrok spoczął na małym, czarnym ptaku. Przeleciał nad garnkiem i niemal uderzył ciałkiem o klatkę piersiową Ollawyna. Zatrzymał się w locie w odpowiedniej chwili i usiadł na kamieniu, o który on się opierał.
Nie boi się, stwierdził w myślach. Przełknął ślinę, obawiając się, że może nie miał racji. Czy kos może być zwiastunem ataku?
Ptak wskoczył na jego ramię, na jego nieszczęście to ranne. Skrzywił się, spiął jeszcze bardziej i chciał odpędzić zwierzę, ale zobaczył coś przy jego nodze. Jego pierwszą myślą było to, że jest ranny. Wyciągnął do niego otwartą dłoń, a ten wstąpił na sam środek. Ollawyn chciał go obejrzeć dokładniej, ale wtedy zdał sobie sprawę ze swojej faktycznej pomyłki.
Spojrzał kosowi w małe, czarne oczka, jakby to miało mu odpowiedzieć na pytanie, czy zwinięta karteczka przy jego nodze jest adresowana do niego. Wszechświat obdarzył go złotym pierścieniem, ale nigdy nie potrafił porozumiewać się ze zwierzętami na jakimkolwiek stopniu, więc mógł tylko zaufać instynktowi.
Rozwinął świstek papieru zauważając, że dłonie mu drżą. Zacisnął na krótki moment powieki powtarzając sobie w głowie, że nic się nie wali. Otworzył oczy i zaczął czytać.
potrzebuję waszej pomocy w załatwieniu pewnej sprawy. jeśli chcecie poznać szczegóły, przyjedźcie do aven. kos, który przyniósł tę wiadomość pokaże wam, jak tam dojechać i gdzie będę, z nadzieją, że zdążę się tam do tego czasu znaleźć.
niech zawsze śpiewa.
Zamiast podpisu, w prawym dolnym rogu widniał mały rysunek ptaka wykonany złotym atramentem.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
każda z moich historii jest przybliżeniem tego, co będzie się działo w mojej głównej książce, mniej lub bardziej. lisi ogon pokaże to, jak na razie, najbardziej (oprócz częściowo "ogniska trzask", nad którego korektą w końcu przysiądę, jak skończę "świeży atrament"), o czym dowiecie się w przyszłych rozdziałach:]
dzisiejszy rozdział z okazji rocznicy! ostatnią misję opublikowałm dokładnie rok temu!:DD
dziękuję wszystkim, którzy są ze mną od tego czasu<333
tym, którzy dołączyli później i jeszcze dołączą zresztą również<333
tak jak mówiłm, dzisiaj trochę spokojniej, ale macie trochę więcej vimaera! chłop dostał prolog, w którym umarł, więc zasługuje na chociaż trochę więcej miłości lol
dajcie znać, co myślicie i wybaczcie za późnią godzinę! dopiero skończyłm poprawiać ten rozdział:D
miłego wieczoru/dnia, żabki!!<333
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top