III A żebyś wiedział
(3824 słów)
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
Zwolnił kroku, czując dziwnie znajomy, kwiatowy zapach. Nie zajęło mu długo zorientowanie się, że ktoś w pobliżu palił nevelit. Im bardziej zbliżał się do źródła, tym mocniej przypominały mu się słowa Elyona:
— Zawsze kupuję je ze swojej sakiewki. Nie martw się moimi wydatkami, Ollie, bo nie wpływają za bardzo na resztę.
Potem czasem dmuchał mu różowym dymem kolejnego nevelitowego papierosa w twarz, śmiał się i przepraszał.
Ollawyn wszedł do większego pomieszczenia, wciąż tak samo słabo oświetlonego, co reszta korytarzy. Najpierw zauważył kręcone schody na górę, dopiero potem dwie dziewczyny z papierosami między palcami. Różowy dym tworzył najróżniejsze kształty w powietrzu po to, żeby zaraz rozmyć się jak mgła. Jedna z nich siedziała na schodach, druga stała przed nią. Ich ubrania potwierdziły tezę, że są służącymi księcia. Najwidoczniej miały inne rzeczy do roboty, niż pracowanie.
Obie zamilkły w momencie, w którym Ollawyn przystanął w przejściu. Odjęły od ust papierosy i przez chwilę miał wrażenie, że je zgaszą, ale jedna z nich po prostu się uśmiechnęła.
— Poprawia cerę — zapewniła, powodując rozbawienie u swojej koleżanki.
— Róbcie, co chcecie. — Ollawyn machnął na nie ręką. — Po prostu się przesuńcie, bo chcę przejść.
Wchodząc po schodach, walcząc z wciąż gromadzącym się stresem, słyszał jeszcze, jak mu dziękują, zaczynają chichotać i kontynuowały przerwaną wcześniej rozmowę. Pociągnął rękawy koszuli w marnej imitacji naciągania rękawiczek, których nie miał.
Czego on się bał? Mają dobry plan, Ollawyn ma pełno rozwiązań na problemy, które mogą zaistnieć w ciągu trwania zadania. Inni też pewnie mają jakieś plany B, C, D i parę innych. Musiał sobie to tylko wystarczająco przekonująco wmówić i będzie dobrze.
W końcu wyszedł z korytarzy dla służby. Rozejrzał się. Pierwsze piętro nie różniło się mocno od parteru; największą rozbieżnością okazał się brak światła. Niedaleko miejsca, w którym wyszedł, obok jakiejś szafki z zabytkową zastawą stołową, nie było nikogo. Żadnego pałętającego się gościa, strażnika. Nie zauważył nawet Edyrina. Coś go zatrzymało?
Czarodziej postąpili krok. Stuknięcie jego obcasów od razu go rozproszyło. Zmarszczył brwi i powstrzymał się przed westchnięciem. Na początku chciał zdjąć buty i zostawić je tu, ale zbyt dużo scenariuszy zaczęło mu krążyć po głowie. Ostatecznie zdecydował się na chodzenie na palcach, żeby tylko nie dotknąć obcasami podłogi. Wciąż można było usłyszeć kroki, ale nie tak głośno, jak wcześniej.
Skręcił. W ciemności prawie nie rozpoznał Edyrina opierającego się bokiem o ścianę, który przyprawił go o takie podskoczenie w miejscu, że równie dobrze mógł zacząć krzyczeć: "tutaj jesteśmy!"
— Chłopie, ciszej bądź. Słychać cię na cały korytarz.
— Bardzo śmieszne. — Ollawyn poprawił kamizelkę, którą był gotowy rozerwać, żeby tylko dostać się do pasa Vimaera, gdzie miał sztylet. Rozejrzał się nerwowo. Wciąż pustki. Aż dziwne.
— Co ty, beze mnie chciałeś iść?
— Przestań.
Dzięki światłu księżyca przechodzącym między cienkimi firankami na końcu korytarza, Ollawyn dostrzegł głupi uśmieszek na twarzy elfa.
Edyrin machnął na Ollawyna ręką, ponaglając go. Mimo że mieli takie same buty, on poruszał się w nich niemal bezgłośnie. Dlatego to właśnie on był ich zwiadowcą, zawsze gotowym wślizgnąć się tam, gdzie trzeba, podsłuchać trochę, wybadać teren i wrócić z nowymi informacjami.
— Czyli nie znalazłeś pistoletu? — zapytał ściszonym głosem Edyrin.
— A widać, żebym go miał? Nie było go w korytarzu na rodzinne bibeloty.
— Jak zadufanym w sobie trzeba być, żeby we własnym domu mieć miejsce na pamiątki rodzinne dostępne dla oczu każdego? — Niemal zaśmiał się Edyrin, ale powstrzymał się, ze względu na ich sytuację i położenie. — To gdzie teraz? Na ślepo go będziesz szukać?
— Według planu budynku tego-jak-mu-tam, na pierwszym piętrze są trzy miejsca, w których mógłby schować swoje skarby: sypialnia, główna biblioteczka albo jego gabinet.
— Czyli faktycznie chcesz szukać na ślepo.
— To nie jest na ślepo, kiedy mam jakiś punkt zaczepny. — Ollawyn spojrzał na Edyrina ze zmarszczonymi brwiami, ale elf nawet na niego nie patrzył. — Sam powinieneś to dobrze wiedzieć. Pierwsze po drodze będzie jego biuro.
— Nie zamierzasz chyba tam wejść i szukać czegoś, czego może tam nie być?
— Zamierzam — odparował. — A ty zamierzasz mnie osłaniać.
Elf przewrócił okiem, ale bez słowa kontynuował wędrówkę korytarzem razem z Ollawynem.
— Stój.
Edyrin posłusznie się zatrzymał. Zerknął na niego, ale Ollawyn skupiał się bardziej na przypomnieniu sobie, za którymi drzwiami stało biuro Pewetta. Pamiętał rysunki większości kwadratów przedstawiających pomieszczenia na planie rozrysowanym u byłego lokaja, ale nie mógł sobie uzmysłowić, na którym kwadracie napisał GABINET.
Ollawyn musiał się zastanawiać zbyt długo, jak na gust Edyrina, bo szatyn ruszył w kierunku pierwszych lepszych drzwi w korytarzu, w którym przystopowali. Chciał go zatrzymać, ale ten już kucał przy zamku i wyciągał z włosów dwie spinki, pozwalając grzywce przysłonić mu widok. Machnął głową.
— Ollawyn, chodź mi poświecić, bo się czuję, jakbym żadnego oka nie miał.
Czarodziej rozejrzał się ostatni raz po korytarzu i podszedł bliżej. Kucnął obok Edyrina, podłożył dłoń blisko zamka do drzwi, a jego palce wypuściły drobne płomienie ognia. Trzymał je w pewnej odległości i od Edyrina, i od drzwi, żeby nic nie zaczęło się palić wcześniej, niż było zaplanowane.
Obaj nasłuchiwali moment, czy cokolwiek dzieje się w okolicy. Żaden głos, żaden krok, żaden szelest. Edyrin najpierw ostrożnie położył dłoń na klamce i powoli naciskał, aż dotarł na sam dół jej możliwości. Drzwi się jednak nie otworzyły, ku niczyjej niespodziance, więc bezsłownie zaczął wyginać spinki w odpowiedni sposób. Włożył obie do dziurki na klucz pod odpowiednim kątem, zaczął nimi grzebać i wsłuchiwał w to, kiedy mechanizm klika i po paru chwilach stali przed otwartymi drzwiami do gabinetu księcia Caydda Pewetta.
Edyrin zajrzał do środka i stwierdził, że na pewno nikogo w środku nie zastaną. Na głos by tego nie przyznał, ale Ollawyn podziwiał jego umiejętności. Chociaż, gdyby tak nie było, Edyrin zapewne by z nimi nie współpracował od dawna.
Z początków trzymał się z boku. Ollawyn miał wrażenie, że mógł czuć się gorszy od reszty. W końcu, według Rhiyet, Edyrin stracił oko w ten sam dzień, w który ich dwójka się poznała. Pomogła mu i postanowili trzymać się razem, póki czegoś nie wymyślą. Po dołączeniu do Ollawyna, Vimaera i Elyona, zawsze stał gdzieś na uboczu i albo obserwował innych albo gapił się w ziemię. Dopiero, gdy dostał do dłoni broń i zorientował, że nawet z jednym okiem jest w stanie się nauczyć dobrze z niego strzelać, ożywił się wśród grupy.
Od tego czasu się nie zamykał. Lepiej dla niego, trochę gorzej dla całej reszty.
Ollawyn najpierw przycisnął palec do ust nakazując ciszę, potem ruchem dłoni pokazał, aby elf został pod pokojem i go osłaniał. Edyrin chciał zaprotestować, ale zanim mu się to udało, czarodziej zniknął za drzwiami i zamknął je za sobą.
W pokoju byłoby ciemno, gdyby przez odsłonięte okno nie wpadał blask księżyca oraz lamp rozświetlających ogród pod nim. Lepiej tak, bo nie chciał zapalać żadnej świecy ani kaganka. Dla bezpieczeństwa, oczywiście. Własnego oraz ich zadania.
Gabinet był dość małym pomieszczeniem. Ściany po bokach zostały niemal w całości zasłonięte przez regały z książkami, podobnie jak w saloniku, w którym Ollawyn się przebrał. Oprócz nich, w pomieszczeniu znajdowało się jedynie biurko i krzesło pod wielkim oknem naprzeciwko drzwi. Styl mebli wydał mu się dość starodawny, ale co on się znał na takich rzeczach? Przejrzał regały w poszukiwaniu jakiegokolwiek kufra lub pojemnika, w którym znajdowałby się pistolet, który teraz jako jedyny zaprzątał mu myśli. Poruszył nawet kilkoma wyróżniającymi się książkami dla pewności. Słyszał, że bogacze chowali czasem za dziwnymi mechanizmami dodatkowe pomieszczenia, tym razem nic z tego jednak nie wyszło. Z tyłu głowy miał jeszcze fakt, że powinien się spieszyć, bo nie wie, ile ma jeszcze czasu.
Jak na zawołanie, kiedy podchodził do biurka, na zewnątrz usłyszał nieznajomy głos:
— Co pan tu robi?
Ollawyn zamarł, by nie wydać żadnego dźwięku. Wstrzymał nawet oddech, mimo że raczej i tak nie było go słychać przez zamknięte drzwi gabinetu.
— Szukałem korytarza z książęcymi pamiątkami — odpowiedział mężczyźnie Edyrin bez zająknięcia się. Czy to był jakiś inny gość? Strażnik? — Powiedziano mi, że to gdzieś na piętrze.
— W ciemnościach? — Edyrin mu nie odpowiedział, więc pewnie wzruszył ramionami albo się uśmiechnął. Albo oba. — W takim razie, niestety, powiedziano panu źle, panie...
— Podporucznik Yvor Strave.
— Podporuczniku — poprawił się nieznajomy. — Piętro nie jest dla gości, z rozkazu księcia. Proszę za mną, ja podporucznika zaprowadzę.
Ollawyn poruszył się dopiero, kiedy przestał słyszeć kroki. Zmarszczył brwi obchodząc biurko naokoło. Teraz nie ma ani za dużo czasu, ani osłony. Czyżby ich szczęście się wyczerpało? To przez to, że nie wziął lisiego ogona.
Przeglądając zagracone biurko Pewetta, rozpiął kamizelkę, odkrywając tym samym pas Vimaera. Nie założył go przez pierś, bo wypukłość o wiele bardziej rzucałaby się w oczy; zamiast tego, owinął go na koszuli wokół talii. Od czasu zdjęcia surduta w saloniku, co chwilę oglądał, czy przypadkiem nie widać że ma coś pod kamizelką zbyt wyraźnie. W razie czego poprawiał ubrania, aby ukryć to jak najbardziej. Teraz już nie musiał.
Zakładając, oczywiście, że ten przeklęty pistolet tu jest.
Na biurku nie leżała żadna skrzynka. Papiery, pióra, kałamarz, dwa notesy... Zawiesił oko na dłuższy moment na dwóch ceramicznych figurkach ustawionych pod stojakiem na świecę. Jedna przedstawiała żabę, druga jaszczurkę. Obie miały niepokojąco duże oczy oraz rozgrywały się na nich walki kolorów. Wziął na moment jaszczurkę w dłoń i już miał ją chować do głębokiej kieszeni w spodniach, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Nie miał czasu na kradzież czegoś, czego nie potrzebuje. Nie były nawet ładne! Po co mu to?
Mebel posiadał kilka szafek, które zaczął otwierać. Przeglądał je dokładnie, przerzucając papiery znajdowane w środku do góry nogami. Już miał przeklinać, kiedy natrafił na szafkę z zamkiem. Mruknął pod nosem z aprobatą, ale zaraz potem wsuwał już dłoń do kieszeni i wyciągał spinki, zabrane Edyrinowi chwilę przed tym, jak odszedł. Nie mógł się powstrzymać, trzymał je tak w niemal otwartej dłoni. Co miał zrobić, zostawić? Dobrze, że mu je zresztą zabrał, teraz miał możliwość otworzenia szafki.
Zajęło mu to trochę dłużej, niż przewidywał. Rhiyet udałoby się zdecydowanie sprawniej, ale ona w tym momencie powinna już czekać na nich z powozem w okolicach posiadłości. Zamek wydał z siebie satysfakcjonujące kliknięcie i Ollawyn nie zwlekał. Schował z powrotem spinki i zajrzał do szafki.
Odetchnął z ulgą, wyciagając z niej piękny pistolet skałkowy. Metalową lufę widziało się tylko od góry, po bokach i od dołu otaczało ją drewno, wzdłuż którego rozciągała się wyrzeźbiona róża. Małą, okrągłą rurkę pod lufą na stempel do wpychania kul, panewkę oraz metal wokół spustu również ozdobiono kwiecistymi symbolami.
Najciekawszą częścią była jednak dziurka na samym dole kolby. Przechodził przez nią sznurek, na którym zawieszono małą, drewnianą figurkę lisa. Machnął delikatnie pistoletem, figurynka poruszyła się zgodnie z ruchem broni.
Drzwi do gabinetu otworzyły się ze skrzypnięciem.
— Wiedziałem, że coś tu jest nie w porządku.
Ollawyn podniósł natychmiast wzrok. W drzwiach stał mężczyzna w długiej, zielonej marynarce i jakimś tuzinem srebrnych guzików. Mleczne, księżycowe światło przelatywało wokół sylwetki czarodzieja i oświetliło rewolwer w dłoniach nieznajomego. Głos należał do tej samej osoby, która zaczepiła Edyrina.
— Odłóż to — rozkazał mu, pokazując głową na pistolet w dłoni Ollawyna. — Już jeden taki próbował go ukraść. Nie pozwolę na dotykanie książęcego mienia, jakby to było nic!
Jeden taki.
— Już, spokojnie. — Ollawyn posłusznie odłożył broń na biurko. Coś go w środku skręciło, czuł, jak się w nim gotuje, ale zachował najspokojniejszy wyraz twarzy, na jaki było go stać. Strażnik przekręcił podejrzliwie głowę w bok. — Nic przecież nie robię.
— Podejdź i żadnych gwałtownych ruchów. — Zmierzył go wzrokiem. — Zostaniesz ze mną, póki...
Ollawyn szybkim ruchem sięgnął do pasa Vimaera. Wyciągnął z niego sztylet i rzucił. Nie miał jednak takich umiejętności jak sam Vi — chciał trafić w twarz, a ostatecznie ostrze przejechało po nadgarstku mężczyzny, rozpruwając przy okazji mankiet jego munduru. Jeszcze zanim zdążył krzyknąć, sztylet przeleciał dalej i wbił się w ścianę między otwartymi drzwiami, a obrazem bliżej nieokreślonych gór.
Pistolet wyleciał z rąk strażnika, Ollawyn skorzystał z okazji i rzucił się ku ziemi. Złapał go w dłoń, ale szybko został przeciśnięty ciężkim butem do podłogi. Spojrzał ponad ramieniem, ale mężczyzna włożył tylko więcej siły w utrzymanie go w tej pozycji. Ollawyn wziął głęboki oddech i niemal wbił palce w metal rewolweru mundurowego.
— Oddawaj to — rozkazał mężczyzna. W odpowiedzi, Ollawyn zmarszczył brwi, a obręcz na szyi boleśnie zapiekła. — Jesteś oskarżony o próbę kradzieży i ataku na...
Strażnik pociągnął nosem i podniósł wzrok. Ollawyn tego nie zobaczył, ale był pewien, że zbladł na widok płonącej książki na jednym z dolnych regałów. Korzystając z jego zdziwienia, czarodziej rzucił mu pistoletem w twarz. Cofnął się, broń upadła na ziemię z trzaskiem. Ollawyn kopnął go jeszcze w kolano tak mocno, jak był w stanie, a ten poleciał na drugi regał, zrzucając kilka książek. Płomienie zaczęły się rozrastać, dym mógł się częściowo wydostać na korytarz. Czarodziej podniósł rewolwer z powrotem, położył palec na spuście i wycelował w mężczyznę.
— Czekaj! — Zaczął machać rękami bez ładu i składu, kiedy zorientował się, jak wygląda jego sytuacja: nie ma broni, nie ma ucieczki, nie ma wsparcia. Krew skapywała mu z nosa na ubrania. — Nie strzelaj!
— Zmuś mnie.
— Jak strzelisz, to się tu wszyscy zlecą, jeśli już tu ktoś nie biegnie! — Ollawyn w odpowiedzi prychnął. Schylił się po pistolet skałkowy z figurką lisa nie spuszczając wzroku ze strażnika. — Od razu cię zabiją, jak zobaczą...
Zamiast mu odpowiadać, Ollawyn zacisnął usta w wąską linię, wstrzymując oddech. Ruchem głowy rozkazał mu cofnąć się jak najbliżej okna. Obaj powoli przeszli naokoło biurka i stanęli w miejscu. Sytuacja przypominała mu trochę historie z pirackich statków, gdzie ofiara kończyła na kładce i miała do wyboru skoczenie do wody i utopienie się albo postrzelenie. Strażnik zakaszlał, Ollawyn jedynie odchrząknął. Po co odstawiał tę szopkę? Powinien go zabić, uciec i...
— Słuchaj, był taki jeden, co... Taki... mutant. To był mutant! Nie żyje. To ja go... Ale nie mogę... nie mogę pozwolić na kradzież książęcej pamiątki! Nie mogę!
Ollawyn nie opuszczał broni. Desperacja w głosie strażnika działała mu na nerwy. Nareszcie się jednak domyślił, czemu wciąż tu był. Żałosne poczucie, że potrzebuje jeszcze czegoś, żeby w spokoju móc go zabić. Mniej lub bardziej bezpośrednie przyznanie się do zabicia Vimaera podziałało jak ogień na naftę.
Ogień. Cholera.
Mundurowy zakaszlał, łzy pociekły mu po policzkach. W ostatniej chwili, usiłował zbliżyć się do czarodzieja, ale on już od dawna był na wygranej pozycji.
Wystrzał niemal zatrząsł ścianami gabinetu. Drugi i trzeci także. Na sam koniec, Ollawyn potraktował go tak samo, jak on zrobił to jemu: butem. Szkło wielkiego okna, przed które czarodziej go zaprowadził roztrzaskało się w drobny mak, a ciało strażnika poleciało ku ogrodowi pod nimi. Dym zaczął się stopniowo przesuwać i część wyleciała ku wieczornemu niebu. Goście na dworze przez moment nie wiedzieli, co się dzieje, ale wkrótce zaczęli krzyczeć. Ollawyn wyjrzał przelotnie po ludziach i zauważył Elyona. Zaczął szybkim krokiem odchodzić, mundurowy stojący niedaleko musiał to uznać za podejrzane: zatrzymał go, ale głowę dość szybko przeszyła mu strzała. Więc Rhiyet z jakiegoś pobliskiego drzewa musiała się włączyć do obrony.
Rhiyet zawsze zarzekała się, że łuku dotknęła pierwszy raz, kiedy dołączyła do ich grupy z Edyrinem. Nauka korzystania z niego nie sprawiła jej jednak żadnych problemów. Od początku radziła sobie z tą bronią, jakby się z nią urodziła. Ollawyn wiele razy proponował jej naukę strzelania z pistoletu, ale za każdym razem odmawiała.
— Te wasze rewolwery są strasznie głośne — wytłumaczyła się za którymś razem. — A dźwięk świszczącej strzały nie zostaje w głowie tak samo długo, jak huk kuli.
Zapewne kryło się za tym coś więcej, ale Ollawyn nie dopytywał. Nigdy nikogo nie dopytywali o przeszłość. Rozmawianie o tym przychodziło tylko wtedy, kiedy obie strony tego chciały. Cała piątka od zawsze to szanowała.
Ollawyn nie miał czasu zobaczyć, jak Elyon wbiega do środka posiadłości i zaczyna próby wydostania się z tego terenu. Płomienie lizały coraz więcej drewnianych powierzchni. Nie przemyślał tego, ale to nie oznaczało od razu porażki: kiedy coś zagrażało jego planowi, jakim było zdobycie tego pieprzonego pistoletu i pomszczenie Vimaera poprzez zabicie chociaż jednego z winnych, a potem bezpieczna ucieczka, stawał się jeszcze bardziej zdeterminowany. Musiał doprowadzić swój cel do końca.
Pół gabinetu zżerał ogień podłożony przez niego samego, dym go dusił i utrudniał widzenie. Schylił się i zaczął niemal czołgać w kierunku wyjścia. Zasłonił usta łokciem na tyle, na ile był w stanie. Rewolwer strażnika wyrzucił, a ten zabytkowy zabrał z biurka i teraz trzymał przy piersi. Dotarł do drzwi i się rozejrzał. Z łatwością wyciągnął ze ściany wciąż w nią wbity sztylet Vimaera. Płomienie na szczęście jeszcze zajmowały się regałem, który Ollawyn podpalił, więc po prostu wybiegł na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi.
Wciąż schylony, jako że trochę dymu się tu ostało, otaksował okolice wzrokiem. Korytarz w lewo zaprowadziłby go do schodów na parter. Tego nie chciał, zważając na to, że pewnie połowa uzbrojonej służby Pewetta już tu biegła. Skręcił więc w prawo. Wybór okazał się idealny: mijał wiele drzwi, ale ostatecznie za kolejnym rogiem znalazł okno, wręcz czekające na niego. Rzucił się w jego stronę biegiem, kiedy dźwięk szybkich kroków i krzyków o "rozdzielenie się" przemieścił się wzdłuż ścian.
Praktycznie zderzył się z parapetem wewnętrznym i wyjrzał na zewnątrz. Okno wychodziło na średniej wysokości mur otaczający posiadłość Pewetta. Od tej strony, za nim zauważył ulicę. Dość wąską, bo następny budynek, pocztę, jeśli dobrze pamiętał, zbudowano w niewielkiej odległości, ale wystarczająco szeroką, by pomieścić pomiędzy powóz. Dwa konie czekały na rozkazy, choć woźnego nie było w zasięgu wzroku. Otwierając okno na oścież, zauważył jak coś porusza się między liśćmi na drzewie posadzonym po drugiej stronie. Chwilę później na kozioł wskoczyła Rhiyet, machając nerwowo skrzydłami. Łuk i torbę na strzały wrzuciła przez okno karety do środka i szukała czegoś, lub kogoś, wzrokiem.
Ollawyna zobaczyła, kiedy ten stawał już na parapecie, gotów skoczyć na mur ogradzający rezydencję. Akurat kiedy chodziło o skakanie, to mu wychodziło. Miał tylko nadzieję, że tym razem też się uda wystarczająco dobrze wylądować u swojego celu, ignorując zbliżające się kroki. Ktoś zaczął kaszleć od drobnych chmur dymu, które zawędrowały aż tutaj, jeszcze inny pokrzykiwał, żeby Ollawyn się zatrzymał.
Już jeden mu tak mówił, pomyślał, odbijając się pod idealnym kątem od powierzchni parapetu. I patrzcie tylko, jak...
Czarodziej nie był w stanie powstrzymać krzyku bólu, który obił mu się o czaszkę mocniej od dźwięku wystrzału.
Stracił jakąkolwiek trajektorię, jaką sobie ułożył. Stracił szybkość, stracił skupienie, stracił... właściwie to wszystko, czego potrzebował do wykonania dobrego skoku. Doleciał do muru, tak, tyle że boleśniej, niż planował; uderzył brzuchem o górę idealnie ułożonych, ciemnych cegieł. Złapał się rękami czego tylko mógł, żeby tylko się nie zsunąć, oddech na moment mu uciekł, wypchnięty z płuc przy upadku.
Ramię go paliło bardziej, niż cokolwiek, co sam podpalił w swoim życiu.
Słyszał przekleństwa Rhiyet właściwie obok niego. Desperackie trzepnięcie piór przypomniało mu, że ona przecież nie potrafi latać. Wiele razy mówiła, że to jak z czymkolwiek: najlepiej, jak się nauczysz w dzieciństwie, bo inaczej będzie większy problem. Jej nikt nie nauczył, więc teraz nie mogła nawet tych skrzydeł porządnie użyć.
Ollawyn podniósł się na ile był w stanie i zaczął przerzucać nogi ponad murem. Przy oknie, z którego wyskoczył zebrało się już kilku strażników, a po ogrodzie biegali przecież kolejni. Cholera.
Przełknął ślinę, ale ostatecznie udało mu się zeskoczyć z muru po tej "bezpiecznej" stronie.
— Jedź, jedź! Przed główne wejście! — krzyknął do Rhiyet, wchodząc do powozu i zamykając za sobą drzwi. Niespokojne przez głośne dźwięki konie prychnęły głośno, ale gwałtownie ruszyły.
Ollawyn sprawdził, czy wszystko ma, ból dochodził do niego jednak coraz wyraźniej. Pas Vimaera się trzymał, zniszczył jedynie fiolki z krwią, czego nawet nie zauważył. Zdziwił się, że żaden odłamek szkła mu się nigdzie nie wbił. Tak przynajmniej... myślał. Największą raną na jakiś czas i tak miała być przestrzelona ręka.
Dotknął delikatnie płonącego ramienia. Jego dłoń od razu pokryła się szkarłatną cieczą, połyskującą w świetle księżyca, które wpadało przez jedno z okienek.
Podjechali na główną ulicę w idealnym momencie. Drzwi rezydencji otworzyły się z hukiem, wyskoczył przez nie najpierw Elyon, a zaraz za nim Edyrin. Rzucili się ku bramie, przebiegli przez nią i znaleźli przy ich ucieczce. Ollawyn otworzył znów drzwi tak mocno, że prawie wypadły z zawiasów. Na ganku rezydencji stanęło dwóch mundurowych, obaj celowali w ich stronę rewolwerami. Elyon wsiadł do środka bez problemów, ale Edyrin, z jakiegokolwiek powodu, zatrzymał się na schodkach powozu.
— Co ty robisz? — Ollawyn usiłował go wciągnąć do środka, ale zamiast cokolwiek osiągnąć, wzbudził kolejną, pulsującą falę bólu w ruch. Rhiyet nawet nie czekała, tylko trzasnęła lejcami mocniej, niż to konieczne, a konie ruszyły.
Elf szeroko się uśmiechnął, wiatr zaczął szarpać go za włosy. Trzymając się metalowej rączki przy drzwiach, wolną ręką pomachał strażnikom w akcie bezczelności. Oraz głupoty, jak się okazało po jego krzyku chwilę później.
Gdyby Elyon go nie trzymał za tył ukradzionego parę dni wcześniej munduru, na pewno by spadł. Wciągnął go do środka, Ollawyn zatrzasnął drzwi.
— Ty jesteś jakiś spierdolony. — To było jedyne, co przyszło Ollawynowi do głowy, patrząc na krew sączącą się z uda jednookiego. On sam uciskał swoje ramię, ale nie wiedział, czy tak boli go mniej, czy bardziej.
Jeszcze kilka kul przecięło powietrze gdzieś niedaleko, ale skoro nikt nie słyszał wrzasków Rhiyet, żadna zapewne nie trafiła ani w nią ani w konie.
— Coś ty sobie myślał, ty pajacu?! — Elyon wciągnął powietrze, niemal siadając na ziemi powozu, żeby móc jakkolwiek obejrzeć uszkodzone udo Edyrina.
— A takie... takie tam — mruknął, po czym syknął, kiedy Elyon dotknął okolic rany.
— Przysięgam, kiedy wrócimy do obozu, własnoręcznie wydłubię ci drugie oko.
— Ollawyn — odezwał się Elyon najspokojniej, jak potrafił, zdejmując pas ze srebrną klamerką, który Edyrin miał przewiązany w talii jako część munduru. — Nie wracajmy od razu. Nie powinniśmy gdzieś przeczekać paru godzin?
— Im szybciej oślepię tego pasożyta, tym lepiej dla nas wszystkich.
— Skończyłeś? — warknął Edyrin. Zacisnął zęby niemal ze słyszalnym zgrzytem, gdy Elyon zacisnął mu pas nad raną. — To była... chwila! Poza tym, nie mów tego tak, jakbyś ty teatrzyków jakichś nie odstawiał w takich sytuacjach!
— Ale nie takie, które zagrażają życiu moim czy innych! — odpowiedział mu tylko po to, żeby mieć to z głowy. Niekoniecznie była to prawda, ale mu tego nie przyzna. Odwrócił się do medyka, który się wyprostował i zbliżył tym razem do Ollawyna. Dopiero zauważył formującego się siniaka na jego czole i zaczerwieniony nos. Wóz podskoczył, oznajmiając, że wyjechali z miasta na piaszczystą drogę. — Pokręcimy się trochę i porzucimy wóz. Potem dostaniemy się do obozu, spakujemy i zmywamy.
— Co z pistoletem dla tego typa? — Edyrin wyjrzał przez okno. Niby nikt ich nie gonił, ale nigdy nie wiadomo, czy zaraz ktoś się nie zleci.
Przynajmniej o ich konie nie trzeba było się martwić; Rhiyet po zdobyciu wozu miała odwiązać wszystkie cztery spod baru, przed którym je zostawili. Znały drogę do obozu na pamięć i potrafiły odgonić od siebie ewentualnych złodziei, więc nic im nie groziło. Taką miał przynajmniej nadzieję.
Ollawyn zastanowił się moment.
— Nie ma sensu tam wracać.
— Kurwa — przeklął elf, kiedy Elyon podskoczył tak, że uderzył głową o sufit. Musieli odjechać wystarczająco daleko od miasta, bo Rhiyet zwolniła konie, by to, że uciekają nie było tak oczywiste. — Nie po to naraziliśmy życie, żeby teraz mu tego nie oddawać.
— To sam do niego pójdź, jak takiś mądry. — Ollawyn wyjrzał na niego ponad ramieniem medyka, oglądającego w półmroku jego ranę.
— Z rozjebaną nogą?
— A żebyś wiedział.
— Nie jest rozjebana. W sensie... nie jest dokładnie dobrze, ale jeśli byś się postarał, to dałbyś radę dostarczyć Blawendowi jego długo wyczekiwany prezent — dał mu kąśliwie do zrozumienia Elyon. — W obozie, zanim wyjedziemy, obejrzę tę nogę dokładniej i stwierdzę na pewno.
— Dobra, weźcie spierdalajcie.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
hej! jak wrażenia po dzisiaj??:DD
ten rozdział dłuższy, tak jakoś wyszło lol IV będzie miał troszeczkę ponad 4k:3
ale potem będą raczej 3000-3500 słów, a przynajmniej te, które już mam napisane się mieszczą w tych granicach
anyway widzowie czy edy jest pajacem czy
postanowiłm, że zawsze, jak skończę pisać któryś z następnych rozdziałów, opublikuję kolejny! więc jako, że dzisiaj skończyłm nareszcie pisać VII, wstawiam ten!
dawajcie znać, co myślicie!!
miłego wieczoru/dnia, misiaki<333
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top