I Łyse wzgórze
(3306 słów)
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
— Banda dziwolągów! Nie chcą pomóc, to... to znajdę kogoś lepszego!
— Kochany, poczekaj parę dni. Wrócą. Uwierz mi.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
— Ollawyn, to on. Wiesz, że to on, bo nie jesteś ślepy.
Mówi to gość z przepaską skrywającą pusty oczodół, pomyślał, próbując odwrócić uwagę od brudnych od zaschniętej krwi liści.
W ich epicentrum leżało ciało. I Edyrin miał rację. To był on.
Ale czy musiał to przyznawać? Powinien. Wszyscy na niego patrzyli w oczekiwaniu, mimo że sami doskonale rozpoznawali dłuższe, nietoperze uszy i widzieli błyszczące, ostre kły w otwartych ustach.
Śmierdziało krwią i śmiercią.
— Ollawyn.
Kroki. Jednooki chciał do niego podejść, ale ktoś go musiał powstrzymać, bo nagle dźwięk chrupiących liści rozniósł się z wiatrem. Pewnie Rhiyet. Elyon kucał nad zwłokami.
— Leży od kilku godzin. — Czarodziej odpędził od twarzy kilka natarczywych much.
Ollawyn naciągnął rękawiczki porządniej. Wpatrywał się bez słowa w ciało.
Ciemne, długie włosy ułożyły mu się w koronę wokół głowy. Posklejane od krwi nie prezentowały się jednak równie majestatycznie. Odcień skóry zawsze miał ciemniejszy od reszty grupy. Wychowywał się na północy Arnraud, tam wszyscy mieli wiecznie opaloną cerę. Teraz była natomiast sina, a niemal szarego koloru wąskie usta sterczały lekko uchylone.
Ubrania zupełnie nie w jego stylu. Zawsze nosił poszarpane koszule z łatkami w różne wzory, zupełnie niepasujące do całokształtu. Nie miał swojego surduta z oderwanymi rękawami, brakowało także pasa przez pierś z fiolkami, sztyletem ukradzionym z tablicy do rzucania nożami w jednym z barów, który mijali dwa lata temu i kieszonką na karty. Wszystko to zostawił w swoim namiocie. W ich namiocie.
Elegancka koszula, spodnie w prążki, brązowe szelki i za duży płaszcz nie pasowały do obrazu stworzonego przez mózg Ollawyna. Praktycznie cały dół białej, pomiętej koszuli barwił szkarłat. W lewej ręce, tej z tatuażem wzorku, którego nigdy mu ostatecznie nie wytłumaczył, trzymał pistolet, z którego był tak dumny. W końcu, kupił go za własne pieniądze niedługo po tym, jak dołączył do Ollawyna i Elyona. Wtedy byli we trzech i było... dobrze.
Chociaż "trzymał" to raczej bogate stwierdzenie; dłoń leżała otwarta, a broń po prostu na niej... była.
Żałośnie się na to patrzyło. Żałośnie.
Naciągnął rękawiczki z nadzieją, że na sam koniec dnia mu się nie rozwalą.
— Pójdźcie po konie — rzucił rozkaz, brzmiący najpoważniej, jak potrafił się zmusić.
— Ollawyn, my nie...
Rozległy się oddalające się kroki. Rhiyet musiała złapać Edyrina i zacząć go odciągać.
Ollawyn wpatrywał się intensywnie w nadal kucającego nad ciałem Elyona. Medyk uniósł wzrok i w końcu zrozumiał przekaz blondyna. Przechodząc obok Ollawyna, podniósł rękę, jakby chciał mu ją położyć na ramieniu, ale ostatecznie tylko szepnął:
— Zagadam ich tam.
I go wyminął.
Kroki ucichły. Ollawyn poprawił szkarłatną pelerynę na jedno ramię. Rudy, lisi ogon przyczepiony do jego pasa zachwiał się na wietrze. Znowu naciągnął rękawiczki. Musiał coś robić z rękami. Mimo wszystko czekał.
Tylko na co? Aż Vimaer nagle otworzy oczy?
Kolana mu zadrżały, po czym w końcu się ugięły, a on się im poddał. Uklęknął na ziemi i zbliżył do ciała.
Złapał jego zimną, sztywną dłoń po zsunięciu z niej pistoletu na ziemię. Wpatrywał się w tatuaż, jakby chciał zrozumieć, co przedstawia chociaż ten jeden raz. Kilka prostych linii przecinających się ze sobą tworząc dwa romby i przerywany okrąg na około.
Usiadł jeszcze bliżej. Wszystko mu się rozmazało, a jednak położył mu wolną dłoń na policzku. Przejechała do skroni i ostatecznie spoczęła na tyle jego głowy. Było mu trudno, ale uniósł ją. Czarne, kręcone i rozsypane włosy podążyły i przykleiły się do koszuli Ollawyna, kiedy przycisnął go do swojej piersi.
Zacisnął powieki i położył policzek na czubku głowy Vimaera. Drżał, mimo że gorąc go zżerał. To kropla potu czy łza spływająca mu po twarzy w kierunku ucha?
Objął go drugą ręką. Objął tak mocno, że po jakimś czasie zaczęło boleć. Nawet jeśli nie tak mocno, jak bolało serce.
Przeklęty idiota. Na cholerę przyłaził po ten pistolet?
W momencie, kiedy ten gbur z monoklem ich jakimś cudem znalazł i próbował wcisnąć zlecenie, Ollawyn wiedział, że go nie przyjmie. Krążyli po kraju i rabowali, żeby przeżyć już od kilku lat, ale nie byli aż tak doświadczeni w tego typu akcjach. Im więcej szczegółów mężczyzna zdradzał, tym mniej miał ochotę go w ogóle słuchać.
Pałac jakiegoś księcia. Nie krwi, co prawda, ale książę to książę, nawet jeśli to nic nie znaczący tytuł. Multum straży, bal urodzinowy, wielu gości. Zabytkowy, rodowy pistolet. Prawdziwy artefakt! Podobno ukradziony owemu jegomościowi, ale nie skupiał się tej historii. Po co, skoro nie chciał przyjmować zlecenia?
Niektórzy się o to wściekli. Poprzez "niektórzy", miał na myśli Vimaera i Edyrina. W obu przypadkach chodziło o pieniądze. Zasoby im się kurczyły, a coraz częściej musieli zmieniać miejsce pobytu przez dokonywane przez nich kradzieże i w niektórych przypadkach również morderstwa. Ollawyn z resztą zastanawiali się nad przeniesieniem do Castii; tamtejsza waluta, solary, była co prawda warta więcej niż ion, więc trochę by stracili, ale i tak wystarczyło zrobić jeden większy skok, uciec i wymienić pieniądze w pierwszym lepszym banku. A potem spokój na jakiś czas.
Ale potrzebowali pieniędzy teraz. Jedzenie dla nich, dla koni, naboje. Elyon do niektórych mikstur, maści i leków potrzebował składników dostępnych tylko u zielarzy, sprowadzających je z innych królestw. Edyrin narzekał na potrzebę wymienienia swojego pistoletu, bo ten nie strzela wtedy, kiedy powinien częściej, niż to dla nich bezpieczne. Rhiyet skarży się na brak porządnych butów, których potrzebuje, bo jak nie biega praktycznie na boso, to pożycza stare buty Elyona, które są dla niej zdecydowanie za duże.
A w tych czasach trudniej jest kraść bez bycia zauważonym. Mogliby po prostu napadać na sklepy, ale nie stać ich było na ciągłe przeprowadzki. Po prostu... nie.
A Vimaer... jemu niczego nie brakowało. Ale twierdził, że Ollawyn nie dba o resztę, odmawiając temu człowiekowi. Zaproponował wielką sumę wynagrodzenia, a on zwyczajnie... odmówił. To była ich ostatnia rozmowa. Czy naprawdę zmarnowali ją na kłótnię?
Więc, jak widać, stwierdził, że musi wziąć sprawy w swoje ręce. I skończyło się to masakrą.
Ciekawe o czym myślał, gdy umierał. Było mu głupio? Żałował? Czy wręcz przeciwnie, zachował pewność siebie do samego końca? Nie potrafił zaspokoić swojej ciekawości, pomimo faktu, że znali się już ponad pięć lat.
Ale i tak wykazał się wystarczającym sprytem. Wątpił, że zaatakowano go, kiedy dopiero szedł na bal. Raczej uciekał, a jak uciekał to na pewno nie z pustymi rękami.
Zrobił sam to, czego Ollawyn bał się podjąć w grupie. Nigdy nie przestanie go zaskakiwać.
Ale na razie zostało mu jedynie wypłakanie się w jego sztywne ciało, które przytulał do siebie jak matka dziecko.
Bo co innego?
Coś z rękami musiał robić.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
— Nie zamierzasz tego chyba tak zostawić.
Ledwo wrócili do obozu, a Edyrin już musiał go denerwować.
Ciało Vimaera spoczęło na wzgórzu, które w dwójkę okrzyknęli "łysym". Trawa rosła tam dziko, ale z jakiegoś powodu było jedynym miejscem, którego nie imały się żadne kwiaty, krzaki ani drzewa. Sama zielona trawa.
A teraz wrócili do siebie i... i co?
Nawet chwila spokoju nie była mu dana.
— Edyrin, błagam cię, na wszystkich bogów, idź się zajmij sobą. Chociaż na chwilę.
— Ollawyn! Oni zabili Vimaera! — Jednooki elf stanął gwałtownie, obcasy butów wbiły się w ziemię tak mocno, że tylko lekko poruszył piętą, a to miejsce wyglądało jak przeryte przez odyńca.
— Wiem, co zrobili — odezwał się z naciskiem. — Edyrin, nie jestem ślepym idiotą.
— I zamierzasz to tak zostawić? — Prychnął, zakładając sztywno ręce na piersi. Przepaska lekko mu się przesunęła w bok, ale najwidoczniej nie zamierzał jej poprawiać; wręcz przeciwnie. W momencie, w którym Ollawyn zmarszczył brwi na widok kącika pustego oczodołu, ustawił się pewniej.
— Kto powiedział, że zamierzam?
Rhiyet, która szła właśnie w ich kierunku, zapewne, by załagodzić sytuację, przystanęła. Trzepnęła delikatnie czarno-białymi skrzydłami i spojrzała w stronę Elyona, który wyjrzał spomiędzy koni na małej polance przy obozie.
Edyrin ścisnął sobie ramiona, gniotąc brązowy płaszcz. Nie spodziewał się tak zdeterminowanej odpowiedzi?
— No. W końcu mówisz z sensem — odezwał się w końcu. — Bo inaczej sam bym...
— Nie, nie poszedłbyś — przerwał mu pewnie. Zmrużył oczy obserwując każdą zmianę w wyrazie twarzy elfa. — Może i jesteś w połowie ślepy, ale do idioty ci daleko.
— Ollawyn, to chyba nie jest... dobry pomysł.
Nawet nie usłyszał, kiedy Rhiyet się zbliżyła. Nie spojrzał na nią, jakby z Edyrinem prowadzili wojnę na to, kto pierwszy mrugnie. W odpowiedzi machnął tylko głową, co w jego wydaniu znaczyło właściwie tyle, co wzruszenie ramionami.
— To jest doskonały pomysł. — Edyrin opuścił ręce, jedną z nich oparł na biodrze. Nacisk, z jakim się wypowiadał sprawił, że Ollawynowi krew się aż zagotowała.
— Zamknijcie się już! — Poprawił po raz setny rękawiczki i poczuł, jak coś drży mu między oczami.
Pod wpływem silnych emocji, złota obręcz czarodziejska wokół szyi go zapiekła. Wziął kilka głębszych oddechów i zamknął oczy.
— Plan się... tworzy. Ale powstanie. A wtedy nas popamiętają. Zapłacą za zabicie go.
Usłyszał, jak Rhiyet zaczyna sprzeciw, ale zignorował ją. Odszedł od ogniska, wokół którego się zebrali, podszedł do jego namiotu i wszedł do środka.
Każdy z trzech namiotów miał ustalonych swoich "właścicieli". Rhiyet sypiała sama ze względu na jej nawyk rozmawiania we śnie, Elyon z Edyrinem, a Ollawyn dzielił swój z Vimaerem. Kiedy rano się obudził i zobaczył pas "niezbędnik" na sienniku wampirzaka pomyślał, że coś się stało. W końcu, nigdzie się bez niego nie ruszał i niczego nie wyciągał. Nawet jeśli niektóre karty były tak porwane, że trudność sprawiała stwierdzenie, jaka figura się na niej wcześniej znajdowała. Nawet jeśli wychodził do miasta tylko na uzupełnienie zapasów, sztylet wciąż tkwił w pochwie. Nawet jeśli w danym dniu okazywał się wyjątkowo uparty i nie chciał pić krwi z fiolek.
— Na bogów, jesteś niemożliwy — mówił mu wtedy zawsze Ollawyn, odsuwając włosy z szyi. Przez następne dni reszta grupy dziwnie patrzyła na bandaż owinięty wokół dwóch małych, okrągłych ran w żyle.
Nie był właściwie pewny, czemu pił krew. Nie musiał, tak mu przynajmniej mówił. Zadowalał się normalnym jedzeniem. Zauważył jednak, że po wypiciu takiej krwi z fiolki, staje się silniejszy i szybszy. Może też bardziej impulsywny i nieprzewidywalny, ale siła zdecydowanie pomagała w przypadku walki lub trwającej właśnie kradzieży.
Usiadł na sienniku Vimaera. Prezentował się właściwie jak nowy. Zwykle spali razem na tym Ollawyna, mimo że nie odznaczały się one wielkością, a sam Vimaer był od niego o pół głowy wyższy.
Otworzył kieszonkę na karty i wyjął cały stos, odkładając pas na kolana. Vimaer dowiedział się, że niektórzy czarodzieje czytają z nich przyszłość, a przynajmniej mówią tak naiwniakom, więc kupił je na przecenie na targu i przyniósł Ollawynowi. Wielce się obraził, kiedy powiedział mu, że on nie potrafi.
— Zapytaj Elyona. On się zna na takich ekscentrycznych rzeczach. Może on ci przewidzi, czy tym razem nie spalisz nam jedzenia. — Nie odwrócił wtedy oczu od kolejnej barwnej wiązanki słów w książce.
— Nie bądź śmieszny! — Vimaer ścisnął kartonik z kolorowymi kartami. Drugą rękę wbijał sobie w biodro. — Od Elyona nic nie chcę słyszeć. Poza tym, on by mnie pewnie wyśmiał!
— Po pierwsze — podniósł zdezorientowany wzrok na wampirzaka stojącego mu nad głową — to od kiedy się interesujesz tym, czy cię wyśmieją?
Vimaer spojrzał na niego z politowaniem, jakby odpowiedź była najoczywistszą rzeczą na świecie. Mimo to, Ollawyn nie mógł dojść do tego, jak ona brzmiała.
— A więc to nas prowadzi do mojego "po drugie". — Czarodziej poddał się, przerywając lekturę. — Czemu zależy ci na tym, żebym to ja ci powróżył?
Chłopak, wtedy świeżo po skończeniu osiemnastego roku życia, podobnie jak Ollawyn zresztą, uśmiechnął się. Pierwszy raz widział taki uśmiech na jego twarzy, mimo że znali się już od dwóch lat. Vimaer zawsze był uśmiechnięty, ale zwykle towarzyszyła mu jakaś bezczelna odzywka albo sarkazm.
Wtedy się po prostu... uśmiechnął.
Zakłuło go serce, a oczy zapiekły. Przetarł je. Nie mógł sobie pozwolić na więcej łez, nawet jeśli tym razem był sam. Nie chciał już płakać, wystarczająco się rozkleił obejmując jego ciało w lesie, a powstrzymywanie ich podczas "pogrzebu" okazało się męczące.
Wyobrażał sobie Vimaera, który kręci teraz głową z rękami na piersi i śmieje się z Ollawyna. Teraz to on był tym żałosnym. Okazało się to jednak trudniejsze, niż przypuszczał, bo każdy obraz nietoperzaka cisnął go tylko w żołądku i gardle silniej.
Karty Flory miały widoczne ślady po zaginaniu. Kilku z Kart Fauny podpalono w przeszłości brzegi. Karty Dzienne były porwane i pocięte.
Z każdą z ponad czterdziestu miał jakąś historię. Co to kolejna rozlewała się z cienkiego kartonika i niby mgła wpełzała do głowy. Karta z kochankami w maskach, biały tulipan zamknięty w szklanym pojemniku, czarny lis...
Wziął drżący oddech i schował talię z powrotem do kieszonki w pasie. Zahaczył przy okazji o lisi ogon przy jego własnym pasie. Według arnraudzkich tradycji, lisy przynosiły szczęście. Nie miał pewności, czy wciąż w to wierzy.
Pierdolić Edyrina, który myślał, że Ollawyn zamierzał zostawić śmierć Vimaera bez zemsty.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
— Odmówiliście już wcześniej.
Wiem, pomyślał Ollawyn. Nie obchodzi mnie ten pierdolony pistolet.
Bogato zdobiony salon przywoływał negatywne wspomnienia. Ollawyn czuł się w nim niekomfortowo, reszta jego towarzyszy także. Wyczuwał to po napiętym i niemal naelektryzowanym powietrzu po ich stronie niskiego stolika. Edyrin nawet nie odważył się usiąść na kanapie obok niego i Elyona. Rhiyet także nie siadała, ale bardziej ze względu na przeszkadzające jej w tym momencie skrzydła.
Drogie meble z pozłacanymi elementami, elegancka tapeta, obite karmazynowym materiałem fotele i kanapy... działały na niego źle. Przypominały za wiele rzeczy, których pamiętać nie chciał. Prawie miał wrażenie, że starszy brat stoi nad nim, rugając za kolejną błahostkę.
Wyobraził sobie, że krzyczy na jegomościa w monoklu. "Przez ciebie on nie żyje!", a potem rzuca się na niego, przypala skórę i na sam koniec dusi.
Uspokojony odpowiedział tylko:
— Zmieniliśmy zdanie. Potrzebujemy pieniędzy.
— Ah — mruknął mężczyzna rozłożony na drugiej kanapie naprzeciwko. Uśmiechnął się głupio, pogłębiając kurze łapki przy oczach. — Pieniądze, oczywiście.
— A czemu mielibyśmy chcieć to zrobić, jak nie dla pieniędzy?
— Z dobrego serca? Żeby pomóc dr... pomóc człowiekowi? — poprawił się po przypomnieniu sobie, że "był jedynym człowiekiem w tym pokoju".
Ollawyn patrzył na niego tak długo, aż się wyprostował, ściągając łopatki.
— Oczywiście — powtórzył, poprawiając zadbanego wąsa. — Nic się nie zmieniło.
— Świetnie. — Ollawyn złapał kapelusz o zagiętym delikatnie ku górze rondzie za koronę i nałożył na głowę. Poprawił go tak, żeby wygodnie leżał. — Przynosimy pistolet i dostajemy...
— Dwadzieścia tysięcy ion.
Wszyscy w pomieszczeniu wstrzymali oddech. Tylko mężczyzna w monoklu siedział rozluźniony, jakby nie rozumiał, co się stało i czemu nagle powietrze zgęstniało od napięcia.
— Dwadzieścia? — zapytał przez zaciśnięte zęby Ollawyn. Mężczyzna wzruszył ramionami nonszalancko.
— Dwadzieścia.
— Um? — Prychnął cierpko Edyrin, kładąc dłonie na oparciu kanapy i nachylił nad nią, pomiędzy głowami Ollawyna a Elyona. — Mówiłeś, że nic się nie zmieniło?
— Zgadza się.
— Na początku proponowałeś pięćdziesiąt — włączyła się do rozmowy Rhiyet. Jeszcze mówiła spokojnie, ale Ollawyn wiedział, że byłaby w stanie zaatakować nawet trzepocząc skrzydłami.
— Cóż. — Rozłożył ręce. — Jesteście tu już drugi raz. Nagroda spadała o dziesięć tysięcy z każdym dniem, gdy was tu nie było.
— Jesteśmy jedynymi, którzy chcą się tego w ogóle podjąć, więc nie pajacuj — warknął wytrącony z równowagi Edyrin. Ollawyn go nie szturchał ani nie poprawiał, bo sam miał ochotę powiedzieć mężczyźnie to samo, a może i więcej.
— Spokojnie, bo spadnie o kolejne dziesięć.
— Umawialiśmy się na pięćdziesiąt tysięcy. Co i tak jest śmieszne zważając na niebezpieczeństwa i...
— Poza tym — zupełnie zignorował słowa Ollawyna — skąd pewność, że nikt inny do mnie nie przyszedł w międzyczasie? Próbowałem dostać się do wielu takich jak wy, żeby mi pomogli.
— Bo nikt nie dorównuje nam głupotą. — Skrzydła Rhiyet nastroszyły się, a ona założyła ręce na klatkę piersiową, wbijając sobie długie paznokcie w skórę.
— Istnieją więksi desperaci.
Cała piątka milczała kilka długich sekund. Ollawynowi nie zależało aż tak na pieniądzach jak na wizji, że mógłby puścić z dymem całą posiadłość razem z mordercami Vimaera, ale reszta stawiała oba cele na równi. Poza tym, zwykła duma, która przebijała się między grubymi wstęgami żałoby, nie pozwoliłaby mu przyjąć oferty obniżonej o trzydzieści tysięcy.
Spojrzał krótko na Elyona obok. Wpatrywał się w coś z uporem, a gdy Ollawyn podążył za jego wzrokiem, zmarszczył nos. Na niskim stoliku pomiędzy nimi a ich rozmówcą leżał jakiś owad. Martwa mucha, może pszczoła. Mężczyzna w monoklu musiał jej nie widzieć, bo leżała w takim miejscu, że akurat zasłaniał ją mały, porcelanowy wazonik.
— Nie, nie istnieją — odezwał się nagle Elyon.
— Słucham?
Czarodziej podniósł wzrok. Zerknął przelotnie na zamknięte drzwi po lewej od kanap.
— Znaczy... — zreflektował się. — Może istnieją. Ale na pewno nie było ich tu.
— A wnioskujesz to, złoty demonie, po...? — Mężczyzna postarał się wypluć obelgę z jak największą ilością jadu.
— Po tym, że raczej nie ruszasz się stąd, a już drugi raz przyjąłeś nas tu, w tym pokoju. — Elyon położył dłonie sztywno na kolanach. Był najspokojniejszym członkiem grupy, ale to wcale nie znaczyło, że wiedzieli, co następnego wymyśli czy powie. Nawet Rhiyet i Edyrin obserwowali medyka z lekkim zainteresowaniem.
— Co znaczy co najmniej tyle, że zwykle przyjmujesz gości tutaj — ciągnął. — A skoro ciągle siedzisz w domu, plus, boisz się o swoją reputację, na zewnątrz tym bardziej nie rozmawiałbyś z nikim "jak my".
— A niby skąd pewność, że nikogo tu nie przyjąłem od dnia, w którym mi odmówiliście? — Zmarszczył nieprzyjemnie dla oka twarz rozmówca. — Jesteś naprawdę śmieszny, ale ja zdania nie zmienię, nieważne, jak bardzo postaracie się mnie nastraszyć!
I tutaj nawet Ollawyn wiedział, że popełnił błąd. Znał Elyona niemal od urodzenia, dlatego ze spokojem mógł powiedzieć, że otwierając usta, mężczyzna nieświadomie się pogrążył.
Gdyby milczał i tylko go obserwował — Elyon zapewne by się zestresował. Nie pokazałby tego mimiką, ale słowa zaczęłyby mu się mieszać i wtedy to rozmówca mógłby znaleźć dziury w jego wypowiedzi i się wybronić.
Skoro natomiast się odezwał, czarodziej zyskał pole do popisu, by opowiedzieć to, na co wpadł.
— Kurz na stole jest kilkudniowy. — Elyon wbił wzrok w ciemne oczy zleceniodawcy. Ollawyn ledwo dostrzegł kroplę potu spływającą mu po twarzy, jakby go oskarżali o nie wiadomo co. — Plus martwa pszczoła. Gdybyś zobaczył ją, gdy nas tu wprowadzałeś, pewnie byś ją strzepnął na ziemię, wrzucił pod kanapę albo zawołał kogoś ze służby. Ale wazon ci ją zasłaniał. A kurz... nie wpuszczasz tu wielu służących. To przez to, że sypialnia twoja i twojej żony jest tutaj, a zamek do drzwi jest zepsuty i nawet nie próbujesz tego ukryć. Zaufania do pracowników nie masz żadnego. Nie spodziewałeś się nas zobaczyć na progu, więc nikt tu nie zdążył posprzątać.
Mężczyzna zamarł. Przełknął ślinę i odchrząknął. Podniósł wzrok na Ollawyna, jakby ten miał zamiar mu pomóc wykaraskać się z przyłapania na blefie. Blondyn tylko uniósł wyżej podbródek i obserwował spod ronda kapelusza.
W końcu, spojrzał po reszcie grupy.
— Jak przyniesiecie mi ten pistolet, dostaniecie trzydzieści tysięcy.
— Dostaniemy pięćdziesiąt, jak obiecywałeś — nie dawał za wygraną Ollawyn. Nie teraz.
— Czterdzieści.
— Pięćdziesiąt.
— Czterdzieści i...
— Jestem uparty — przerwał mu, zanim zdążył dodać typowe "i pół". — O wiele bardziej od ciebie, baronie Blawend.
Baron na początku nieświadomie otworzył szerzej oczy. Nigdy nie przedstawił się tej popieprzonej grupce kryminalistów! Zmieszał się. W końcu mrugnął pospiesznie kilka razy i oparł policzek o dłoń niby znudzony książę.
— Adres już znacie. Następne przyjęcie jest za tydzień, w niedzielę, zaczyna się o osiemnastej, ale zjeżdżać się będą, wiadomo, wcześniej. Nie wiem, jak się tam dostaniecie i jak to zorganizujecie, ale macie czas na rozgryzienie tego. A potem chcę widzieć w waszych brudnych łapach mój pistolet.
Wszyscy oprócz Edyrina, który tylko przewrócił oczami, skinęli głowami przykładając palce do rond kapeluszy. Zaraz potem zostali wyprowadzeni przez służących.
— Łgałeś? — Ollawyn odwrócił się do Elyona, kiedy przeszli przez ścieżkę od drzwi domu do bramy prowadzącej na ulicę.
— Pewnie, że tak. — Czarodziej uśmiechnął się, wykrzywiając różową bliznę przechodząca po skosie przez całe usta. — Kurz był w całym domu, jego służba nie robi za dobrze swojej roboty. Z pszczołą liczyłem na szczęście. Tylko co do sypialni byłem prawie pewny, bo wyczuwałem stamtąd ludzką aurę. Zgaduję, że jego żona z łóżka nie wstała. Ty?
Ollawyn przystanął przy bramie. Na kamiennym murze obok widniała plakietka, w którą zapukał dwa razy knykciem.
Nartein Blawend
04.03.1W61—07.01.1X35
Na zawsze zapamiętany.
Wspaniały ojciec, dziadek, mąż i burmistrz Ravenfrost.
— Raczej zgadywałem, że to jakiś jego potomek. — Wziął dłoń w rękawiczce od metalowej płytki i schował ją do kieszeni trochę za dużego płaszcza Vimaera. — Z tytułem barona też.
— Jesteście super zgadywaczami, naprawdę, ale mam tylko nadzieję, że nie zmarnowaliśmy przez was naszej działki szczęścia — wtrącił im się nagle Edyrin. Nawet Rhiyet mu przytaknęła. — Będziemy go potrzebować.
. ݁₊ ⊹ . ݁˖ . ݁
HEJJ
dzisiaj poznajemy postaci!! nie wszystkie, obviously, ale te główne:DD
macie już jakiegoś faworyta?? może ktoś was już denerwuje??:DD
ja ich wszystkich kocham, ale to chyba dlatego, że wszyscy są moimi kowbojskimi dziećmi
od razu powiem, że następny rozdział będzie odrobinę krótszy, jeśli nie zdecyduję się czegoś zmienić/dodać/przełożyć z III do II, czy cokolwiek w tym stylu, więc może pojawi się jeszcze w ciągu długiego weekendu!:DD
komentujcie, gwiazdkujcie, poprawiajcie moje błędy, polecajcie znajomym!!:DD
miłego dnia/wieczoru, misiaki<333
(jeszcze nie wiem, jak zdecyduję się was nazywać, więc jesteście na razie misiakami lol)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top