8
Remus
Choć już od dwóch godzin sprawdzałem wypracowania zadane przez profesora Snape'a, miałem wrażenie, że pracy nie ubywało. Do tej pory udało mi się sprawdzić ledwie siedem z nich i choć oceniłem je pozytywnie, ich marginesy były pełne adnotacji, poprawiałem każde najdrobniejsze niedopowiedzenie. Nie dlatego, że chciałem zrobić komukolwiek na złość. Mi po prostu naprawdę zależało, żeby uczniowie dobrze zrozumieli materiał, bo to, czego uczyłem, mogło w przyszłości zaważyć na ich życiu i śmierci.
Z drugiej strony... to było tylko jedno, małe wypracowanie. Być może za bardzo się w to angażowałem. Mogłem przecież oznaczać tylko największe błędy, a dodatkowe zagadnienia omówić zbiorowo na kolejnych zajęciach. Wtedy ocenianie szłoby mi trzy razy szybciej, a na lekcji miałbym okazję porozmawiać z dzieciakami i dowiedzieć się z pierwszej ręki, czy mają jakieś pytania.
Tak, właśnie tak powinienem zrobić.
Odłożyłem kolejną pracę na stos sprawdzonych. Mój wzrok ześlizgnął się na oprawiony w ramkę rysunek od Harry'ego, który postawiłem w rogu biurka, i uśmiechnąłem się pod nosem. Potem spojrzałem na zegarek.
Było już po siódmej – spóźniłem się na kolację. Reszta prac będzie musiała poczekać.
Wytarłem pióro i zamknąłem kałamarz. Wyrzuciłem do śmietniczka papier po zjedzonej czekoladzie. Przed wyjściem jeszcze przeczesałem grzebieniem włosy i wygładziłem wąsy, a potem w dobrym nastroju opuściłem mieszkanie i skierowałem się na drewniany most.
Dobrze mi znajoma sylwetka stała w oddali i wychylała się przez barierkę. Pieniące się jasne włosy opadały na wełniany płaszcz, a długa, falująca spódnica okalała łydki.
Zaskoczyło mnie, że Lily wciąż była w zamku. Przez większość dni wracała do domu od razu po skończonej zmianie.
Uśmiech sam pojawił mi się na twarzy, gdy się do niej zbliżyłem. Oparłem się o barierkę obok i Lily spojrzała na mnie kątem oka.
Uśmiechnęła się na powitanie blado, tak jakby używała do tego gestu resztek swoich sił. Dopiero wtedy zauważyłem, jaki jej wzrok był przygaszony, a sylwetka napięta. Ewidentnie coś było nie tak. Czyżby znowu pokłóciła się z siostrą?
Mój uśmiech powoli się skurczył, choć nie wystarczająco, by zniknąć. Może uda mi się ją jakoś podnieść na duchu.
– Nie wybierasz się na kolację? – zapytałem.
Pokręciła głową.
– Właśnie szłam do domu. Zatrzymałam się tylko, żeby obejrzeć widoki.
Podążyłem za jej wzrokiem, ku lśniącej tafli jeziora i wyżej ku ciemnemu zarysowi gór podtrzymującemu gwiaździste niebo. Choć preferowałem oglądać te widoki w ciągu dnia, nie można było odmówić im uroku również nocą. Były takie nieruchome, spokojne. Jakby śpiące.
– Tak, są piękne – zgodziłem się.
Lily stała nieruchomo, wpatrując się dalej przed siebie. Przygryzła dolną wargę. Coś leżało jej na sercu, a ja nie mogłem tak po prostu udawać, że tego nie zauważam. Być może nie powinienem się w to mieszać, ale przecież nie musiała mi się zwierzać ze wszystkiego. Czasem wystarczyło, żeby okazać zainteresowanie i ta druga osoba mogła poczuć się lepiej.
– Lily? Wszystko w porządku?
Skrzywiła się w półuśmiechu, jakbym przyłapał ją na czymś wstydliwym.
– Ciężki wieczór.
– Rozumiem...
Sięgnąłem za połę marynarki i zobaczyłem, jak w jej szarych oczach rozbłyska iskra. Wiedziała, co robię. Uśmiechnąłem się, wyciągając w jej kierunku tabliczkę czekolady.
– Może to ci poprawi humor.
Lily ułamała kawałek czekolady i zanim jeszcze ją ugryzła, widziałem już, że czuje się lżej.
To był nawyk, który zapożyczyłem od Samanthy, mojej ostatniej dziewczyny. Ona zawsze nosiła przy sobie tabliczkę gorzkiej czekolady, żeby móc pocieszać ludzi, którzy tego potrzebowali. Tak się właśnie do siebie zbliżyliśmy. Zgubiłem klucze do mieszkania, siedziałem załamany na wycieraczce, czekając na przybycie ślusarza. Ona wracała akurat z drugiej zmiany, mieszkała piętro wyżej. Usiadła ze mną, porozmawiała. Poczęstowała mnie czekoladą. "Nie chodzi w tym nawet o samo jedzenie", wyjaśniła później "tylko o okazanie komuś odrobiny dobroci. Czasem wszystko, czego człowiek potrzebuje, to być dostrzeżonym". A potem, gdy ślusarz zadzwonił i powiedział, że jednak nie da rady przyjechać do rana, bo coś mu wypadło, Samantha zaoferowała też, żebym spał tej nocy u niej. Prawdziwa altruistka. Zgodziłem się, oczywiście. Potem często u niej sypiałem, pomimo tego że odzyskałem dostęp do swojego mieszkania.
Lily ugryzła czekoladę.
– Stęchła czekolada z marynarki – powiedziała. – Zastanawiałam się, kiedy na nią w końcu zasłużę.
Mrugnąłem do niej. Odwróciła wzrok, a na jej policzki wstąpił rumieniec.
– Widzisz, od razu lepiej! Nawet żarty się ciebie trzymają. Ale muszę cię zasmucić: nie jest stęchła, praktycznie codziennie mam nową tabliczkę. Zdziwiłabyś się, ilu ludzi w ciągu jednego dnia potrzebuje czekolady.
Odwróciłem się i oparłem biodrami o barierkę. Byłem już głodny, więc też odłamałem sobie kawałek. Zajęliśmy się jedzeniem. Nawet pomimo chwilowego milczenia czułem się przy Lily komfortowo.
– Mogę ci coś wyznać? – spytała nagle.
– Co takiego?
Uśmiechnęła się z zawstydzeniem.
– Ta rzecz, o którą poprosiła mnie siostra. Zrobiłam to.
Mimowolnie się uśmiechnąłem. Czy to dlatego była taka zestresowana? Bo zrobiła "coś złego", cokolwiek to było? A ja myślałem, że stało się coś naprawdę potwornego.
– I jak poszło? Pracujesz jeszcze w Hogwarcie czy będziesz potrzebowała pomocy w pakowaniu walizek?
Lily spiorunowała mnie spojrzeniem, ale jej uśmiech zepsuł cały efekt. Burza rozwianych, powykręcanych w każdą stronę jasnych włosów również nie pomagała.
– Jak na razie jeszcze pracuję.
– Czyli nie było tak źle!
– Mogło być lepiej...
Zaśmiałem się.
– Zawsze coś może pójść lepiej. Najważniejsze, że misja została zakończona sukcesem i nie wydalili cię jeszcze ze szkoły.
Lily potaknęła powoli i odwróciła wzrok.
– Jeszcze kilka razy i dojdziesz do wprawy – próbowałem ją pocieszyć.
– Oj, nie, nie! Nie będzie już żadnych innych razów. Ten jeden w zupełności mi wystarczy.
Znów się zaśmiałem. Była urocza, gdy tak się wzbraniała.
– Rozumiem – powiedziałem – lubisz trzymać się zasad.
Gdybym nie poznał w swoim życiu Jamesa ani Syriusza, też pewnie byłbym taki jak ona w tej kwestii. Nie byłem z natury typem rozrabiaki. Nie lubiłem wychodzić przed szereg. To chłopaki nauczyli mnie tego, że czasem łamanie zasad może być świetną zabawą, szczególnie, gdy robiło się to w wybornym towarzystwie. Może właśnie tego zabrakło Lily – kogoś, z kim mogłaby przeżyć cokolwiek, czym było to, co zrobiła?
– Zasady to podstawa mojego życia – wyjaśniła z powagą. – Jestem naukowcem. Ta praca polega na szukaniu zasad rządzących światem, których nikt inny jeszcze nie odkrył.
– Myślałem, że jesteś pielęgniarką.
– Chwilowo. To tylko przystanek. Tak naprawdę chcę dostać pracę w Instytucie Badań Ziołoleczniczych w Londynie. Aplikowałam tam na początku roku, ale mnie nie przyjęli. Miałam doskonałe oceny, pozytywne opinie profesorów, świetny list motywacyjny... dostałam się nawet na rozmowę kwalifikacyjną... no ale brakowało im z mojej strony "inicjatywy". Przy całym natłoku nauki nie miałam czasu na udzielanie się społecznie, w przeciwieństwie do innych kandydatów. I tak trafiłam tutaj. Na posadę pielęgniarki. Jak lepiej pokazać, że troszczę się o dobro innych ludzi, niż sklejając niesforne dzieciaki po zajęciach z latania?
– Myślałem, że chęć pracy w nauce to już udzielanie się społecznie.
Lily wypuściła powietrze z rozbawieniem.
– Tak, ja też. No ale ewidentnie to nie wystarczy. Dlatego tu jestem. Utknęłam w hogwardzkim skrzydle szpitalnym, mimo tego że naprawdę wolałabym być teraz w laboratorium, próbując wynaleźć... – Zająknęła się, jakby powiedziała coś niewłaściwego. – Po prostu wolałabym być w laboratorium.
Nie rozumiałem tej nagłej sekretności.
– Próbując wynaleźć co?
Lily spuściła wzrok.
– To nic takiego.
– Brzmi, jakby było dla ciebie ważne.
– To głupie.
– Pozwól, że sam to ocenię.
Podniosła na mnie wzrok. Zbierała się przez kilka sekund na odwagę, a potem to z siebie wykrztusiła.
– Chciałabym wynaleźć lek na likantropię. Proszę, powiedziałam to.
Myślałem, że się przesłyszałem.
Po raz kolejny poczułem, jakby mój świat wywrócił się do góry nogami, a krew napłynęła mi do mózgu, blokując trzeźwy osąd. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Kobieta, w której się zakochałem, była w jakiś sposób związana z wilkołactwem.
Czy ona sama cierpiała na likantropię? Nie, wyczułbym to w jej zapachu od pierwszej sekundy. Była zwyczajną czarodziejką, zainteresowaną tematem, który nie interesował nikogo innego. No chyba że... to była ta tajemnicza choroba, na jaką cierpiała jej siostra.
– Nie wiem, ile wiesz na ten temat – kontynuowała Lily. – Jak na razie jedynym "lekarstwem" – tu zrobiła palcami znak cudzysłowu – na przemiany jest wywar tojadowy. Dzięki niemu przemieniona osoba może zachować nad sobą kontrolę, ale wiąże się to z okropnym cierpieniem. Właściwie jest to bardziej środek bezpieczeństwa niż lekarstwo. Ja chciałabym wynaleźć prawdziwe lekarstwo. Coś, co kompletnie zatrzyma przemiany, pozwoli na normalne życie, a może nawet na dobre usunie klątwę z organizmu.
Spojrzała na mnie niepewnie. Cisza się przedłużała, a ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
– Co o tym uważasz? – ponowiła pytanie.
– Przepraszam, że tak się gapię – wykrztusiłem. – Jestem po prostu zaskoczony. Likantropia to raczej niepopularny temat. Mogę się dowiedzieć, skąd akurat takie zainteresowanie?
Lily wzruszyła ramionami, odwracając wzrok.
– Sama nie wiem. Chyba tak po prostu.
Nie naciskałem. I tak powiedziała mi już więcej, niż mogłem przetrawić. Wbiłem wzrok pod nogi, przygryzając usta. Krew szumiała mi w uszach, serce przyspieszyło.
Miałem w głowie tylko jedną myśl.
Czy powinienem jej o tym powiedzieć?
Czułem, że nasza relacja nie jest wystarczająco bliska, ale kiedy jak nie teraz? Wydawało mi się, że Lily jest mną zainteresowana. To, jak na mnie patrzyła, jak śmiała się z moich żartów, jak się rumieniła. Cholera, trzy dni wcześniej zaprosiła mnie do domu. Ewidentnie mnie lubiła. Powinna wiedzieć o mojej likantropii, zanim poczuje do mnie coś głębszego. Zanim zaangażuje się tak, że nie będzie już odwrotu.
A lepszej okazji do powiedzenia jej o tym nie będzie.
Otworzyłem usta, ale nie wydostały się z nich żadne słowa.
Zablokował mnie lęk. Przed ocenianiem, przed odrzuceniem, przed współczuciem. Wiedziałem, że gdy tylko wypowiem te słowa na głos, ona będzie patrzeć na mnie inaczej. Nie będę już Remusem Lupinem, profesorem OPCM-u. Będę Remusem Lupinem, cierpiącym na likantropię.
Nie chciałem, żeby miała mnie za słabego. Nie chciałem być balastem. Nie chciałem, żeby poczuła, że musi się mną opiekować i odwiedzać mnie z koszykiem ciastek po każdej pełni.
Chciałem żyć tak, jakby to się nie działo.
– Będę już szła do domu, robi się późno.
Nasze spojrzenia się spotkały. Widziałem zmęczenie na jej twarzy, sam również tak się czułem.
– Z chęcią cię odprowadzę.
Pomimo że codziennie wracała do domu tym samym szlakiem i wiedziałem, że nic jej nie grozi, tej nocy nie chciałem puszczać jej samej... A może to ja nie chciałem zostać sam?
* * *
– A ty? Zawsze chciałeś być nauczycielem? – zapytała Lily, gdy wyszliśmy poza teren zamku i wkroczyliśmy na wybrukowaną drogę do Hogsmeade. Nie oświetlały jej żadne latarnie, a i księżyc w nowiu nie zapewniał za wiele światła, więc wyjąłem zza pasa różdżkę i rzuciłem Lumos. Otoczyła nas nieduża bańka światła, za którą nie dało się nic dostrzec. Zupełnie tak, jakbyśmy szli przez pustkę. Znikąd, donikąd.
– Nie... – Prawie się zaśmiałem na pomysł, że kiedykolwiek mógłbym marzyć o zostaniu nauczycielem. – Właściwie, nigdy nie miałem specjalnie wygórowanych ambicji, jeśli chodzi o karierę. Po skończeniu Hogwartu poszedłem na studia ze swoimi przyjaciółmi. Magiczne Bezpieczeństwo Międzynarodowe i Dyplomacja. Chcieliśmy robić coś ciekawego. Być w centrum wydarzeń, walczyć, ścigać się z przestępcami. Otworzyć swoją magiczną agencję detektywistyczną. No ale jak łatwo się domyślić, to nie wypaliło. Nikt z nas nie dotarł nawet do trzeciego roku. Peter odszedł jako pierwszy, potem Syriusz. James na początku drugiego roku się ożenił. A ja porzuciłem naukę kilka miesięcy po nim, bo bez nich to już nie było to samo. – Westchnąłem, wspominając tamte nieprzyjemne czasy. – Potem zaciągałem się do jakichś mniejszych robót. Często się przeprowadzałem, więc ciężko było mi znaleźć coś stałego. Można powiedzieć, że nie mogłem znaleźć swojego miejsca na ziemi. Nic nie wydawało mi się wystarczająco ciekawe. I tak to trwało. Przeprowadzka za przeprowadzką. Praca za pracą. Nauczycielstwo nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl. A potem skontaktował się ze mną Dumbledore, zaproponował mi tę posadę. I pomyślałem, że to wcale nie jest taki zły pomysł, wrócić do swoich korzeni.
Ubrałem całą swoją historię w ładne słowa. Brzmiałem w swojej wypowiedzi niemal jak podróżnik, a nie włóczęga, którym byłem. Wyrzucany z kolejnych prac, z kolejnych mieszkań. Ścigający po całej Anglii jakąkolwiek okazję na normalne życie.
– Wiesz, nawet mi się tutaj podoba – dodałem. – Praca z młodzieżą daje mi satysfakcję. Podoba mi się, że mogę uczyć ich zaklęć, które potencjalnie uratują kiedyś życie im lub ich bliskim.
To sprawiało, że w końcu czułem się potrzebny. W końcu to nie ja potrzebowałem pomocy, tylko mogłem pomagać innym. Nie było na świecie lepszego uczucia – być potrzebnym.
– Brzmi jak twoje powołanie – powiedziała Lily.
Uśmiechnąłem się.
– Być może. Zobaczymy, jak długo będzie mi dane tu pozostać.
– To znaczy? Nie chcesz tu zostać?
Pokręciłem głową, zastanawiając się, jak ubrać to w słowa tak, żeby nie wspomnieć o likantropii. Wszystko zależało od tego, jak długo uda mi się utrzymać w sekrecie moją chorobę. Wątpiłem, że będzie to dłużej niż rok, może dwa lata. A potem znów wrócę do życia na walizkach, ale przynajmniej przez jakiś czas będę miał poduszkę finansową.
– Powiedzmy, że... ja po prostu nie wybiegam planami za daleko w przyszłość. Jeśli będzie mi dane zostać tu na dłużej, będę z tego zadowolony.
Przeczesałem palcami włosy, licząc, że taka odpowiedź wystarczy Lily. Chyba tak było, bo nie dopytywała.
– Czyli mówisz, że dużo podróżowałeś – powiedziała.
– Byłem tu i ówdzie.
– I naprawdę żadne miejsce nie przykuło twojej uwagi?
Zamyśliłem się.
Lubiłem Londyn, bo mieszkając tam, mogłem być blisko Potterów, ale poza tym uważałem to miasto za zbyt tłoczne. Sheffield samo w sobie było urokliwe, ale pełne studentów, którzy przypominali mi o niespełnionych planach. Mój pobyt w Nottingham zakończył się tragicznie i nigdy więcej nie chciałem tam wracać.
– Thurso – powiedziałem.
– Ta wieś na północy? – zaśmiała się Lily.
Kiwnąłem głową twierdząco.
– Wspaniałe wrzosowiska, bliskość oceanu. Życzliwi ludzie. Nigdy nie dzieje się tam nic ciekawego, ale zawsze jest z kim porozmawiać o pogodzie.
Nie było to miejsce idealne, ale ze wszystkich, które odwiedziłem, najbliższe mojemu sercu. Nie spotkało mnie w nim nic złego. Tęskniłem za nim. Chciałem napisać do państwa Jones, zapytać, co u nich słychać. Czy udało im się naprawić to dziwne stukanie w aucie? Czy ich nowy najemca jest fajniejszy ode mnie? Gdyby nauczycielstwo nie wypaliło i miałbym możliwość zdobycia w Thurso lepszej pracy niż barmaństwo, chętnie bym tam wrócił.
Lily zachichotała.
– Brzmi jak marzenie.
Nie byłem pewien, czy się ze mnie śmieje.
– Mówię poważnie.
– Ja też! – zapewniła. – Przypominam, że rozmawiasz z kobietą, która mieszka w samotnej chatce za miastem.
– Racja.
– Nie mniej zapowiada się na to, że resztę życia spędzę w Londynie – westchnęła. – Tam znajduje się Instytut, tam mieszka moja siostra.
– Londyn nie jest wcale taki zły. Plus zawsze można ulokować się na przedmieściach, gdzieś gdzie jest spokojnie.
Rozmowa płynęła dalej, a ja miałem wrażenie, że czas stanął w miejscu. Nie zauważyłem, w którym momencie minęliśmy drewniany drogowskaz z wyrytym "Hogsmeade. 0.5 mili". Światła miasteczka wyłoniły się zza pagórka, strumień pluskał w oddali.
Na moście stały latarnie, więc mogłem schować różdżkę. Poczułem ucisk na żołądku na myśl o tym, że nadszedł czas pożegnania. Lily zatrzymała się na rozwidleniu i ja też to zrobiłem.
– Stąd już chyba trafię sama – powiedziała.
Uśmiechnąłem się do niej.
– Nie jestem pewien. A co jeśli zaatakuje cię jakaś kuna z lasu? Albo dzik?
– Jestem prawie pewna, że w tych lasach nie ma dzików.
– Tak czy inaczej, nie mogę wystawić cię na takie niebezpieczeństwo. Och, zobacz! – Wskazałem palcem w losowy punkt u podnóża lasu. – Coś tam się ruszyło.
– Gdzie?
– Tam! Nie widzisz?
Przybliżyłem się i pochyliłem nad jej ramieniem, żeby precyzyjniej wskazać plamę ciemności.
– Dokładnie tam, na lewo od domu – powiedziałem cicho, jakbym nie chciał wypłoszyć tego nieistniejącego zwierzęcia. – Znowu się poruszyło!
– Nie widzę.
Ledwo powstrzymywałem śmiech.
– Ale ja widzę. Lepiej cię odprowadzę pod samą furtkę, tak dla pewności.
– W porządku, Remusie – zgodziła się ze śmiechem. – Zaufam ci.
Ruszyła wydeptaną ścieżką i poszedłem za nią. Te kilka sekund więcej, które ze sobą spędziliśmy, to było za mało. Znów się zatrzymaliśmy, tym razem przy samym płocie. Lily otworzyła zasuwę, weszła do ogródka, zamknęła furtkę i stanęła przodem do mnie. Wciąż byliśmy blisko, ale oddzielał nas płot.
– Teraz jestem stuprocentowo bezpieczna – powiedziała.
Pokiwałem głową.
Nie mogłem oderwać od niej oczu. Była piękna. Była jak świeży śnieg na gałęzi drzewa. Jasna, miękka, nieuchwytna. Tak jakby zaraz po dotknięciu miała rozpłynąć się w dłoniach. Nie byłem godny doświadczenia czegoś tak czystego jak ona.
Na ułamek sekundy jej wzrok zsunął się na moje usta, ale potem szybko wrócił do moich oczu. A może tylko mi się przewidziało?
Jeszcze kilka lat temu ten drobny gest wystarczyłby, żebym zaryzykował – poddał się impulsowi i ją pocałował. Teraz jednak opanowało mnie uczucie niepewności. Czy nasza relacja naprawdę powinna zmierzać w tym kierunku? Czy po tych wszystkich nieudanych związkach rozsądne było pakować się w kolejny, kiedy doskonale wiedziałem, że nie ma dla nas przyszłości? Nawet jeśli Lily była wyrozumiałą i kochającą kobietą, to nie zmieniało faktu, że likantropia była ciężarem, którym nie chciałem jej obarczać. Poza tym, nasze ścieżki życiowe nie mogłyby się bardziej od siebie różnić. Jej życie było zaplanowane, stabilne; moje było losowym splotem cierpienia i litości.
Lily odchrząknęła.
– Dziękuję za towarzystwo. Chyba tego właśnie potrzebowałam. Czuję się dużo lepiej.
Odetchnąłem, powracając do rzeczywistości.
– Cieszę się, że mogłem pomóc – odparłem zgodnie z prawdą.
Znów wymieniliśmy uśmiechy.
– Widzimy się jutro? – zapytałem.
– Jutro mam wolne.
– W takim razie pojutrze?
Kiwnęła głową ochoczo.
– Pojutrze.
Też potaknąłem, po raz ostatni napawając się jej bliskością.
– Dobrej nocy, Lily.
– Dobrej nocy, Remusie. I jeszcze raz ci dziękuję.
Pierwsze kilka kroków cofnąłem się, utrzymując z nią kontakt wzrokowy. Potknąłem się, prawie upadając, i Lily zachichotała. Ciepło wstąpiło na moje policzki i cieszyłem się, że jest zbyt ciemno, żeby to zauważyć. Jeszcze raz powiedzieliśmy sobie "dobrej nocy", odwróciłem się i tym razem już naprawdę odszedłem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top