7

Lily

Stałam na szczycie Wielkich Schodów z listonoszką przewieszoną przez ramię i zastanawiałam się, jakim cudem dałam się namówić Remusowi na wykradnięcie "Przepowiedni Dunstana Goodmana".

Nie powinnam nawet brać pod uwagę jego zdania. Nie podałam mu wystarczająco szczegółowych informacji, żeby mógł dać mi przemyślaną radę i tego się właśnie spodziewałam: że powie mi, że muszę podjąć tę decyzję samodzielnie.

Ale nie. On spojrzał na mnie tak figlarnie, uśmiechnął się tak zapewniająco i jakby to była najoczywistsza prawda świata, powiedział, że powinnam to zrobić. Jak mogłabym mu nie zaufać? Gdyby w tamtym momencie powiedział mi, że powinnam spróbować kompotu z tojadu, też bym mu zaufała.

A teraz, bez jego spojrzenia i bez jego uśmiechu, znów myślałam trzeźwo. To była kompletna głupota narażać się dla jednej książki.

Wzięłam ostatni wdech i zapukałam w wysokie, rzeźbione drzwi do gabinetu Dumbledore'a. Natychmiast się otworzyły, przyprawiając mnie o przyspieszone bicie serca.

– Lilith. Wejdź, siadaj.

Już poprzedniego dnia umówiłam się z nim na rozmowę, więc spodziewał się mojego przyjścia. Siedział za masywnym biurkiem, popijając herbatę z filigranowej filiżanki.

Z głębi pomieszczenia zwróciła się na mnie jeszcze jedna para oczu – mała i ciemna jak dwie jagody. Choć widziałam tego feniksa już wiele razy, za każdym razem zaskakiwał mnie swoją wielkością. Jego ciało było masywne jak u łabędzia, a do tego, choć siedział na drzewie dla ptaków mniej więcej na wysokości moich ramion, jego ogon spływał do samej podłogi, mieniąc się na złoto i czerwono.

Zbliżyłam się do biurka i zajęłam miejsce w jednym z dwóch miękkich foteli. Listonoszkę ułożyłam na kolanach i ściskałam ją, jakby była jedyną rzeczą, która mogła utrzymać mnie przy zmysłach.

– Dropsa?

Dyrektor podsunął mi metalowe pudełko pełne cytrynowych cukierków. Pokręciłam głową.

Wysokie regały po bokach pomieszczenia sięgały samego sklepienia wieży; nie mogłabym odczytać tytułów najwyższych woluminów, nawet gdybym stanęła na biurku. Pozycji były setki, jeśli nie tysiące.

– Chciałaś rozmawiać o swojej pracy – zachęcił mnie Dumbledore, odkładając na bok metalowe pudełko.

– Tak.

– Nie ma się czym denerwować, moja droga.

Potaknęłam. Dyskretnie zerknęłam na stary zegar wiszący na ścianie. Osiemnasta dwadzieścia jeden.

– Przepraszam, po prostu chciałam porozmawiać z panem na trudny dla mnie temat – zaczęłam.

Podobno najlepsze kłamstwo to takie, które oparte jest na prawdzie: z tego powodu postanowiłam, że powód mojej wizyty nie mógł być zmyślony. Dumbledore był bystry, potrafił przejrzeć każdego, szczególnie jeśli znał go od ponad piętnastu lat. Dlatego musiałam zwierzyć mu się z czegoś, co naprawdę leżało mi na sercu.

Wybór nie był trudny – choć nie dzieliłam się z nikim większością swoich wątpliwości, od wielu lat tylko jedna z nich regularnie spędzała mi sen z powiek. Teraz nie byłam pewna, czy bardziej stresuje mnie wizja kradzieży, czy podzielenia się na głos tym sekretem.

Może jednak powinnam była wymyślić jakieś kłamstwo?

Cóż, teraz było na to za późno. Improwizacja nigdy nie była moją mocną stroną. Dlatego też poprzedniego dnia zaplanowałam w myślach całą przemowę, choć teraz, pod przenikliwym spojrzeniem Dumbledore'a, w mojej głowie była pustka. Zaśmiałam się, choć zupełnie nie było mi do śmiechu.

– Nie wiem, jak mam o tym powiedzieć – przyznałam szczerze.

– Najlepiej wprost. – Dyrektor uśmiechnął się zachęcająco. – Lily, ja jestem już tak stary, swoje przeżyłem... jestem pewien, że cokolwiek leży ci na sercu, znajdziemy na to rozwiązanie.

Pokiwałam głową.

– Ja... ja po prostu nie czuję się wystarczająco dobra – zaczęłam, a potem pękłam. – Wiem, że dyrektor jest ze mnie zadowolony, tak samo jak pani Pomfrey, ale ja sama nie jestem zadowolona z siebie. O ile dobrze czuję się na zapleczu, przy kociołku i księgach, to nie radzę sobie w kontaktach z młodzieżą, a leczenie tego właśnie ode mnie wymaga. Uspokajania ich, pocieszania, zagadywania. Ja po prostu nie jestem na to wystarczająco towarzyska. – Mówiłam bezbarwnym głosem, choć pod moją skórą wrzało.

– Ale to jest tylko ułamek problemu, który ciągnie się za mną od lat. Jestem przecież na tym stażu w konkretnym celu. Żeby dostać się do Instytutu i zacząć wreszcie badania nad lekarstwem dla siostry. Nie przeszkadza mi fakt, że napotykam tutaj trudności. Ja po prostu czuję, że to wszystko zajmuje zbyt długo. Już dawno powinnam być w Instytucie, w laboratorium, z innymi badaczami. Przygotowywałam się do tego od ponad dekady, i co? Wciąż nie jestem wystarczająco dobra. Wciąż czegoś mi brakuje, choć włożyłam w to całe swoje serce, całą energię. Poświęciłam wszystko, co tylko się dało. Muszę tak po prostu czekać, podczas gdy Elin każdego miesiąca cierpi. Ja chyba nigdy nie dam rady jej pomóc. Ścigam marzenie, którego nie da się osiągnąć. Próbuję sięgnąć nieba, stojąc na drabinie. Do niczego się nie nadaję.

Oblizałam usta. Po wyrzuceniu z siebie tego wszystkiego czułam się zmęczona, mój głos przycichł.

– Czasami zastanawiam się, na jak długo wystarczy mi jeszcze sił. Wstaję każdego dnia, bo łudzę się, że gdzieś tam przede mną czeka sukces, ale co, jeśli on nigdy nie nadejdzie? Co jeśli skończę ten staż i wciąż nie będę wystarczająco dobra? Nie chcę, żeby całe moje życie tak wyglądało. W Hogwarcie powtarzałam sobie, że gdy zdam Owutemy, będę wreszcie spokojna. Na studiach powtarzałam sobie, że gdy zdobędę doktorat, będę wreszcie spokojna. Teraz powtarzam sobie, że gdy dostanę się do Instytutu, będę wreszcie spokojna. A co, jeśli tak się nie stanie? Co jeśli jestem jak ta mysz w kołowrotku i biegnę donikąd? Zaczyna brakować mi siły, a jednocześnie rozpędziłam się na tyle, że nie mogę się już zatrzymać.

Bałam się podnieść wzrok na Dumbledore'a; bałam się jego współczucia, bo wiedziałam, że na nie nie zasługiwałam. To nie ja przechodziłam co pełnię bolesne przemiany, to nie ja straciłam szansę na naukę w Hogwarcie pomimo swoich umiejętności magicznych, to nie ja nie mogłam się nigdy w pełni usamodzielnić. Moje życie było proste w porównaniu do Elin. Beztroskie, można by rzec. Nic mnie nie ograniczało.

Fakt, że biorąc pod uwagę to wszystko, wciąż to ja ledwo sobie radziłam, a Elin zachowywała swój optymizm, wpędzał mnie w jeszcze podlejsze poczucie winy.

Byłam niewdzięczna, egoistyczna i słaba.

Dumbledore mlasnął cicho. Jego fotel zaskrzypiał, gdy się poruszył. Odstawił filiżankę na spodek. Głos, którym przemówił, był łagodny:

– Dziękuję, że się tym ze mną podzieliłaś, Lily. Domyślam się, że to musiało być dla ciebie trudne. Jestem też pewien, że jakoś to rozgryziemy, daj mi tylko moment na zasta-...

Huk.

W oddali na schodach wieży rozległo się dudnienie, jakby ktoś próbował wysadzić budynek.

Podskoczyłam w fotelu, choć się tego spodziewałam. To ja zapłaciłam rano trójce drugoklasistów z Gryffindoru, żeby narobili rabanu w wieży, odwracając tym samym uwagę dyrektora.

Dumbledore zerwał się z miejsca.

– Przepraszam cię, Lily, ale muszę sprawdzić, co tam się, na brodę Merlina, dzieje. Wybaczysz mi na minutkę?

– Oczywiście, proszę się mną nie martwić.

Dyrektor gestem dłoni przywołał przede mnie pudełko chusteczek, a potem odszedł z zaciętym wyrazem twarzy. Drzwi skrzypnęły, jego kroki się oddaliły.

Kłębiące się we mnie emocje jak wata zagłuszały moje trzeźwe myślenie. Nie byłam w stanie się ruszyć. Zaczęłam żałować, że ta rozmowa była tylko przykrywką.

Z trudem odrzuciłam od siebie te myśli.

Wzięłam chusteczkę, wytarłam oczy, wysmarkałam nos. Z oddali dobiegał cichy głos Dumbledore'a pouczającego dzieciaki. Musiałam się spieszyć. Wstałam i zadarłam głowę. Książek było za dużo, żebym tak po prostu mogła ją znaleźć, więc wyjęłam zza pasa różdżkę.

Accio "Przepowiednie Dunstana Goodmana" – wymamrotałam, żałując, że nigdy nie byłam wystarczająco dobra z zaklęć, żeby móc je rzucać niewerbalnie.

Coś stuknęło wysoko pod sufitem, zafurkotało w locie, a potem książka znalazła się w moich rękach.

Była chudsza i lżejsza, niż się tego spodziewałam. Nie mogła mieć więcej niż dwieście stron. Purpurowa oprawa ozdobiona była złotymi chryzantemami, symbolem śmierci. Nie wyglądała na coś, co mogło być odpowiedzialne za śmierć dziesiątek czarodziejów. Nie otaczała jej żadna mroczna aura.

Podskoczyłam, gdy feniks zaskrzeczał i kłapnął dziobem w moim kierunku. Byłam pewna, że zginę. Zatrzepotał skrzydłami, tak ogromnymi, że mógłby mnie nimi całkiem nakryć, i już myślałam, że wzleci i rzuci się na mnie, ale on tylko przestąpił z nogi na nogę. Jego skrzydła z powrotem przylgnęły do jego ciała. Wbił we mnie ciemne ślepia.

Zza pleców dobiegł mnie monotonny męski głos.

– Czegoś pani szuka?

Serce podeszło mi do gardła. Feniks znów zaskrzeczał. Odwróciłam się, chowając książkę za plecami.

Pan Atkins stał w otwartych drzwiach, mierząc mnie wzrokiem.

Jego oczy były równie czarne co te feniksa, ale puste, bez życia. Jakby zmarł już dawno, a teraz snuł się tylko po zamku bez sensu i bez celu. Jedynie jego ledwo zarumieniona skóra i lśniące włosy sugerowały, że mogło być inaczej.

Tonęłam pod ciężarem tego spojrzenia. Atkins znajdował się ode mnie o kilka kroków, ale ja miałam wrażenie, jakby zaciskał zimne palce na mojej szyi i trzymał moją głowę pod wodą.

– Dyrektor przysłał mnie, żebym sprawdził, czy czegoś pani nie potrzebuje. Jemu może się zejść chwilę z dzieciakami na dole.

– Och. Nie. Dziękuję – zmusiłam się do odpowiedzi. Spróbowałam się uśmiechnąć, ale nie byłam pewna, czy moje mięśnie zadziałały poprawnie.

Pan Atkins wszedł głębiej do gabinetu. Jego ruchy były nienaturalnie powolne, a może to ja postrzegałam czas w wynaturzony sposób. Rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy wszystko jest na swoim miejscu.

Wiedział, co się stało.

Musiał wiedzieć.

Ściskałam książkę za plecami tak mocno, jakby to miało zmniejszyć ją do rozmiarów ziarnka ryżu.

– Stresuje się pani? – Wypowiadał słowa z chirurgicznym spokojem i precyzją.

Przełknęłam ślinę.

Minął mnie, zbliżając się do feniksa, który stąpał niespokojnie po gałęzi. Obracałam się tak, żeby w każdym momencie stać przodem do niego.

– Ja tylko... mam poważną rozmowę z dyrektorem.

Pan Atkins minął ptaka, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem, i zaczął okrążać biurko dyrektora. Feniks podążał za nim wzrokiem. Zrozumiałam, że to nie na mnie wcześniej skrzeczał, tylko właśnie na niego.

To było tak, jakby część ciężaru spadła mi z barków. Skoro feniks nie był na mnie wściekły za kradzież, to Dumbledore też by nie był, prawda?

Zebrałam w sobie odwagę i odezwałam się pewniej:

– To nie jest tak naprawdę pana sprawa. Może pan zejść na dół i przekazać naszemu szanownemu dyrektorowi, że wszystko jest w porządku.

Atkins potaknął. Niespiesznie dokończył obchód, po drodze zabierając jednego dropsa, i stanął przy drzwiach. Zmierzył mnie jeszcze raz wzrokiem od stóp do głów.

– Tak właśnie zrobię – oznajmił. Posłał mi uśmiech, który wywołał ciarki na moim karku. Wrzucił dropsa do ust. A potem wyszedł.

Odprowadziłam go wzrokiem, upewniając się, że zniknął w dole schodów.

Roztrzęsionym rękami, tak szybko jak mogłam, schowałam "Przepowiednie..." do listonoszki. Feniks zaskrzeczał cicho i wrócił do jedzenia. Usiadłam z powrotem na fotelu przed biurkiem, układając torbę na swoich kolanach.

Dopiero wtedy odetchnęłam.

Już po wszystkim. Nie poszło tak źle, jak myślałam.

* * *

Dopiero gdy wyszłam z gabinetu Dumbledore'a, moje dłonie przestały się trząść. Byłam wyczerpana i jedyne, o czym marzyłam, to gorący prysznic, a potem chłodna pościel.

Zeszłam z Wielkich Schodów i skierowałam się w kierunku drewnianego mostu. Korytarz był pusty, z oddali docierał tu przytłumiony gwar Wielkiej Sali, na której mieszkańcy zamku zgromadzili się, by zjeść kolację.

Wszyscy poza jednym.

– Jak się udała rozmowa, panno Lockerby?

Pan Atkins wyłonił się zza mnie jak cień i złapał mnie pod rękę. Podskoczyłam, zaskoczona, a on wbił palce w moje ramię i jakbym była rybą złapaną na haczyk przyciągnął do swojego boku. Ruszył dalej wolnym krokiem, zupełnie tak jakby odprowadzał mnie po przyjacielsku w stronę Wielkiej Sali.

– Co panu do tego? – zapytałam, dyskretnie próbując się wyrwać. Zacisnął palce mocniej. Ból przeszył moje ramię. Ekscytacja błysnęła w jego oczach, jak u drapieżnika, który poczuł krew.

– Jak mniemam, wszystko poszło zgodnie z planem. – Zacmokał jakby z żalem. – No, poszłoby, gdybym pani nie przyłapał, oczywiście.

Znów się wyrwałam, ale bezskutecznie. Kątem oka rozglądałam się w poszukiwaniu pomocy.

– Proszę mnie natychmiast puścić. Nie wiem, o czym pan mówi.

– Jestem pewien, że gdybyśmy wrócili do gabinetu naszego szanownego dyrektora i otworzyli pani torbę, to szybko by się pani przypomniało.

Znieruchomiałam. Przełknęłam ślinę.

– Ależ proszę się mnie nie bać, panno Lockerby. Nie chcę pani skrzywdzić. – Na te słowa rozluźnił trochę uścisk. – Wręcz przeciwnie. Chcę pani pomóc... a przy okazji, chciałbym, żeby pani pomogła też mi. Potrzebuję wsparcia takiej utalentowanej zielarki jak pani.

Uśmiechnął się. Równie dobrze zamiast zębów mógłby mieć kły.

– Widzi pani, potrzebuję pomocy w sprawie wymagającej nie tylko doskonałych umiejętności zielarskich oraz alchemicznych, ale przede wszystkim dyskrecji. I coś mi mówi, że mogę w tym na pani polegać. Nie uważa pani?

Milczałam. W głowie desperacko poszukiwałam sposobu na wydostanie się z tej sytuacji. Mogłam sięgnąć do swojej różdżki, ale ostatnim razem zaklęcia obronne rzucałam w czasie nauki w Hogwarcie. Nie pamiętałam niczego. Mogłam krzyczeć o pomoc, tylko kto by mnie stąd usłyszał? Dyrektor? Któryś z duchów? Ile czasu minęłoby, zanim ktoś by tu dotarł?

Palce Atkinsa wbijające się w moje ramię udowadniały mi, że w razie potrzeby byłby zdolny do przemocy. Kto wie, jak brutalnej? A ja nie umiałam walczyć. Ani na pięści, ani na zaklęcia.

I nawet jeśli wyszłabym z tego bez szwanku, Atkins by mnie wydał. Moja praca w Hogwarcie byłaby skończona, tak samo jak moja kariera w Instytucie.

Byłam w pułapce. Znieruchomiałam, z przerażeniem czekając na kolejne słowa.

Atkins kontynuował:

– Chciałbym poprosić, żeby przez następne cztery miesiące, w każdy pierwszy piątek przygotowywała pani dla mnie dwa wywary. – Wolną ręką sięgnął do kieszeni i wyjął z niej zgiętą na cztery kartkę. Wcisnął mi ją do ręki. – Tutaj znajdzie pani listę składników. Proszę zachować to dla siebie. Nie są to najprostsze przepisy, ale podobno alchemia to pani specjalność, więc wierzę, że nie będzie to dla pani problemem.

Patrzył na mnie wyczekująco.

Tylko tyle? Chciał, żebym robiła mu jakieś mikstury? Nie, to nie mogło być tak proste.

Otworzyłam kartkę i serce podeszło mi do gardła. Nie patrząc nawet na instrukcje przygotowania, od razu wiedziałam, z czym mam do czynienia.

Jedna trucizna i jedno antidotum.

– Do czego potrzebuje pan tru-...

– A, a, a! – przerwał mi. – Tym proszę się już nie przejmować. Ja nie pytam, do czego potrzebuje pani "Przepowiedni...", a pani nie pyta mnie, do czego potrzebuję mikstur. Oczekuję od pani jedynie ich przygotowania i zachowania naszego układu w całkowitej tajemnicy. W zamian ja zachowam pani sekret. Uczciwy układ, nieprawdaż?

Ściany korytarza zaciskały się wokół mnie i znów miałam wrażenie, że tonę.

Do jak wielu rzeczy mogła mu się przydać trucizna? Nie byłam głupia.

– Nie mogę się na to zgodzić. – Słowa ledwo wyszły z moich ust.

Atkins zatrzymał się, zmuszając do tego także i mnie. Obrócił mnie przodem do siebie i położył rękę na moim ramieniu, jakby mnie pocieszał.

– Nie tylko może pani się zgodzić, ale też to zrobi – zapewnił mnie.

Zacisnęłam usta w cienką linię.

Miał rację. Musiałam się na to zgodzić. Nie było nic ważniejszego niż lekarstwo na likantropię, niż powrót Elin do zdrowia... Poza tym istniał przecież cień szansy, że Atkins nie miał w planach nic niemoralnego. W końcu poza trucizną chciał też antidotum. Gdyby planował kogoś zabić, nie potrzebowałby antidotum.

– Jak rozumiem, osiągnęliśmy porozumienie? – zapytał, najwyraźniej wyczuwając jak topnieję. Wypuścił mnie. Odsunął się o krok. – Pierwszy piątek każdego miesiąca, zaczynając od października aż do stycznia, proszę pamiętać. – Znów się uśmiechnął. Był z siebie zadowolony. – No, proszę nie robić takiej miny, najgorszy moment już za panią. I nic złego się nie stało! Życzę miłego wieczoru. Skontaktuję się z panią w odpowiednim momencie.

Skłonił się, odwrócił i wsunął ręce do kieszeni. Obserwowałam jak się oddala, niezdolna do poruszenia się.

Ostatni raz, gdy stałam tak blisko prawdziwego potwora, była zimna jesienna noc; księżyc w pełni oświetlał szorstkie futro, obnażone kły i ciemne, zwierzęce oczy wbite prosto we mnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top