5

Remus

Przeżyłem do tej pory trzy poważne związki, z czego tylko jeden był wystarczająco długotrwały, żeby moja druga połówka zdążyła się dowiedzieć o mojej likantropii. Mary była na tyle spostrzegawcza, że gdy wyznałem jej prawdę, nie wydawała się zaskoczona, choć spotykaliśmy się dopiero od roku. Najwyraźniej nigdy nie kupiła bajki o tym, że blizny na moim ciele wzięły się z dawnego ataku dzikiego zwierzęcia.

Poza tamtym jednym dniem, rzadko wracaliśmy do tematu. Nie chciałem o tym rozmawiać i mówiłem o tym wprost. "Nie marnuj na mnie swojej troski, już dawno nauczyłem się sobie radzić."

Jeśli istniała jedna rzecz, której bałem się najmocniej na świecie, to nie były nią wcale przemiany, ból ani nawet skrzywdzenie kogoś w trakcie pełni. Było nią stanie się ciężarem dla kobiety, którą kochałem. Paradoksalnie, z tego powodu często się kłóciliśmy. Mary upierała się przy tym, żeby mi pomagać, a ja nie mogłem nie odbierać tego jako obrazy. Przerażało mnie nie tylko to, że uważała mnie za słabego, ale też to, że skoro znała mnie tak dobrze, mogła mieć rację, a wtedy mój największy lęk stałby się prawdą.

* * *

Mary zapytała mnie kiedyś, jakie to uczucie – przemiana. To był jedyny raz, kiedy pozwoliłem sobie otworzyć się na szczerą rozmowę na ten temat.

Był początek stycznia, późny wieczór, parapet za oknem oraz dachy sąsiednich budynków pokrywała cienka warstwa śniegu. Leżeliśmy w łóżku nadzy i zrelaksowani; obejmowałem ją ramieniem, a ona wtulała się we mnie plecami. Wypełniała mnie swoim ciepłem, zapachem trawy cytrynowej na jej włosach, jękliwym echem mojego imienia.

Zesztywniałem, jej pytanie wyrwało mnie z błogiego stanu. Dłoń, którą do tej pory gładziłem skórę na jej żebrach, znieruchomiała. Mary wstrzymała oddech, jej mięśnie napięły się nieznacznie, jakby przygotowywała się do walki.

– Dlaczego pytasz mnie o to w takiej chwili? – zapytałem cicho.

Wzruszyła ramionami, przekładając między palcami brzeg kołdry.

– A jaka chwila byłaby lepsza?

– Każda.

– To nieprawda. Ty nigdy nie chcesz o tym rozmawiać.

Nie chciałem i miałem do tego swoje powody. Moje problemy nie były warte rozdrapywania. Sam już dawno się z nimi pogodziłem i żyłem tak normalnie, jak potrafiłem. Mówienie o nich na głos tylko zaciągało je w centrum uwagi, a ja wolałem poświęcać swoją energię na rzeczy, które ceniłem w swoim życiu. Jedną z nich była właśnie ona.

Wtuliłem nos w jej włosy, tuż za uchem.

– Lepiej cieszmy się tym, co mamy – wymruczałem, a ona zadrżała. Przesunąłem dłonią w dół jej brzucha, chcąc odwrócić jej uwagę, wzniecając iskrę, która była między nami jeszcze chwilę wcześniej, ale Mary odsunęła się i okręciła przodem do mnie. Spojrzała mi w oczy i z pewnością zauważyła w nich moje niezadowolenie, bo między jej brwiami pojawiła się płytka zmarszczka.

– To dla mnie ważne. Powinnam wiedzieć, co się z tobą dzieje, gdy znikasz w każdą pełnię – powiedziała. Była zdeterminowana.

– Przecież wiesz.

– Wiem, że się przemieniasz. Ale jak to wygląda? Jakie to jest uczucie?

Nie powinna o to pytać. Ta wiedza nie przyda jej się do niczego poza zamartwianiem się, a to z kolei doprowadzi do tego, że ja będę się martwił o nią. Nic pozytywnego z tego nie wyniknie.

– Czy to boli? – zapytała.

– Pod wpływem tojadu: tak – odparłem zdawkowo, licząc na to, że ta odpowiedź ją zadowoli. Mary podniosła dłoń, pogłaskała mnie po skroni, po policzku.

– Myślałam, że tojad pomaga.

Intensywność jej spojrzenia wzbudzała we mnie paniczną potrzebę ucieczki. Sypialnia nagle wydała mi się mała, powietrze duszne. Podniosłem się do pozycji siedzącej, westchnąłem ciężko, ale Mary nie ustępowała. Też się podniosła, kołdra zsunęła się z jej ramion.

– Czy naprawdę musimy o tym rozmawiać? – burknąłem.

– Tak. – Nuta zdenerwowania w jej głosie była wyczuwalna.

Przesunąłem dłonią po twarzy, odpędzając nerwy, próbując zebrać myśli. Nie chciałem, żeby finałem tego przyjemnego wieczoru stała się kłótnia, a na tym właśnie kończyły się wszystkie próby rozmawiania o likantropii. Postanowiłem więc ten jeden raz ulec i odpowiedzieć na jej pytanie. Tak, jak było; bez upiększania. Mary może była wrażliwa, ale była też dorosła i sama na to naciskała. Poradzi sobie z prawdą.

– Więc? – ponagliła łagodnie.

– Wywar tojadowy to środek bezpieczeństwa, nie lek. Możesz myśleć o tym jak o... kaftanie bezpieczeństwa. Jego celem jest to, żebym zachował świadomość i nikogo nie zabił, a nie żebym czuł się dobrze. W praktyce oznacza to długie godziny cierpienia, bo odczuwam i pamiętam każdy moment. W trakcie przemiany czuję się tak, jakby moje ciało było rozrywane na kawałki, a potem składane od nowa, bez znieczulenia. Potem księżyc wabi mnie, a ja zużywam każdy fragment swojego człowieczeństwa, żeby mu się nie poddać. Na koniec, wraz ze świtem, przemieniam się z powrotem w człowieka. Równie boleśnie. Wtedy, jeśli mam szczęście, z wyczerpania tracę przytomność, a po kilku godzinach budzę się i myślę o tym, jak ci sami czarodzieje, których chronię, przyjmując wywar, gardzą każdym aspektem mojego istnienia i mają mnie za potwora.

Gdy skończyłem mówić, musiałem wziąć dwa głębokie oddechy, żeby powściągnąć swoje emocje. Wbiłem spojrzenie za okno, żeby na moment się rozproszyć. Czarny kot przebiegł przez zaśnieżoną ulicę, potem obok latarni i zniknął w krzakach.

– Wolałbyś... przemieniać się bez tojadu? – spytała Mary ostrożnie, jej głos drżał ledwie słyszalnie. Patrzyła na mnie wielkimi, szklanymi oczami.

To utwierdziło mnie w fakcie, że miałem rację, nie chcąc zdradzać jej tych brutalnych szczegółów. Sprawiłem jej ból i Merlin jeden wie, że od teraz przy każdej kolejnej pełni, leżąc samotnie w łóżku, będzie myślała tym, co powiedziałem. Stanę się dla niej ciężarem, większym niż do tej pory.

Złagodniałem. Przysunąłem się bliżej niej, założyłem jej włosy za ucho i pocałowałem w czoło.

– Wolałbym być przy tobie i cię całować.

Przemiana bez tojadu też nie była łatwa. Utrata władzy nad swoim ciałem na kilka godzin tylko po to, żeby nad ranem obudzić się okaleczonym i zmęczonym na kępie mchu, z posmakiem krwi na języku, bez drogi do domu... albo tak jak w czasach szkolnych, na deskach Wrzeszczącej Chaty, otoczony zmartwionymi twarzami przyjaciół. Brak wspomnień z przemiany był zbawieniem, ale też klątwą.

Trąciłem nosem jej nos. Uśmiechnęła się smutno. Pocałowałem ją delikatnie i czule, próbując dać jej znać, że wszystko w porządku. Najpierw odwzajemniła ten gest, ale zaraz się odsunęła.

– Chciałabym jakoś ci pomóc – wyszeptała.

– Wiem.

Wzięła wdech, chciała coś odpowiedzieć, więc żeby jej przeszkodzić, położyłem dłoń na jej policzku i kciukiem potarłem dolną wargę.

– Mary... To moje zmartwienie, a nie twoje. Po prostu mnie kochaj. Z resztą poradzę sobie sam.

Wydawało mi się, że nie poprosiłem jej o zbyt wiele, a jednak kilka miesięcy później odrzuciła moje zaręczyny, a potem znalazła kogoś innego, kogo wolała kochać zamiast mnie.

* * *

Pierwsze dni w roli profesora były przyjemniejsze, niż się spodziewałem. Dzieciaki z początku wydawały się spłoszone, ale gdy z biegiem zajęć odkrywały, że nie mam zamiaru odejmować im punktów za błędne odpowiedzi, szybko się aktywizowały. Ja też zrezygnowałem z odgrywania poważnego profesora, pozwoliłem sobie na wtrącanie żartów i anegdot z czasów swojej nauki.

W piątek ze względu na ból głowy oraz stawów zwiastujący pełnię, moje zajęcia poprowadził Severus. Miałem wrażenie, że atmosfera grozy, jaką roztaczał pośród uczniów przesiąkała przez drzwi mieszkania aż do mojej sypialni, bo w połowie dnia dostałem dreszczy, co prawie nigdy mi się nie zdarzało. Sama pełnia na szczęście przebiegła bez komplikacji. Po weekendzie wróciłem do pracy i nikt nie zadawał pytań o moją nieobecność. Tylko Dumbledore odwiedził mnie po obiedzie z pytaniami o samopoczucie.

Połowa września była już za mną, podobało mi się to nowe życie.

Wtorkowy poranek był deszczowy. Siedziałem na swoim miejscu w Wielkiej Sali i jadłem śniadanie: tosty francuskie z bitą śmietaną. Pomieszczenie tętniło życiem, napawając mnie optymizmem względem nadchodzącego dnia. Wszyscy wydawali się szczęśliwi poza jedną osobą...

Lily Lockerby w milczeniu jadła jajecznicę, nie nawiązując z nikim kontaktu wzrokowego. Kurtyna jej rozpuszczonych włosów zasłaniała ją przed światem. Zamiast kawy albo czarnej herbaty sięgnęła dzisiaj po melisę. Nawet pani Pomfrey to zauważyła.

– Źle się czujesz? – zapytała troskliwie. – Potrzebujesz czegoś mocniejszego?

– To nic takiego, dziękuję za troskę. Herbata mi wystarczy.

Chwilę później sufit Wielkiej Sali ożywił się, gdy zaroiło się pod nim od dziesiątek sów roznoszących listy i paczki. Pojedyncze krople porannego deszczu spadały z ich skrzydeł na nasze głowy. Zapanował harmider. Pomieszczenie wypełniły dźwięki rozrywanego papieru, podekscytowanych głosów i krzykaczy.

Jeden z listów opadł obok talerza Lily i kobietę po raz pierwszy od rana wypełniła energia. Podniosła kopertę, ale gdy przeczytała imię i nazwisko nadawcy, jej ramiona opadły.

– To do pani. – Podała list Pomfrey i z zawodem wypisanym na twarzy podniosła filiżankę melisy. Nie mogłem dłużej bezczynnie patrzeć, jak siedzi taka naburmuszona.

– Czeka pani na ważny list? – zagaiłem.

Odstawiła filiżankę i założyła włosy za ucho.

– Nie... to znaczy tak. Pokłóciłam się ze swoją siostrą i teraz próbuję się pogodzić, ale ona nie odpisuje. Tak więc, owszem, czekam, ale nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek się doczekam. – Uśmiechnęła się blado.

Jako jedynak nie byłem ekspertem w sprawach rodzeństwa, ale coś mi mówiło, że osoba tak miła jak Lily z nikim nie mogłaby mieć poważnych zatargów, a już na pewno nie z własną siostrą. Uśmiechnąłem się do niej pocieszająco.

– Jestem pewien, że jakoś się to ułoży.

Lily pokiwała głową.

– Też tak mi się wydaje. To tylko nieporozumienie. – Wróciła do jedzenia.

Kolejny list spadł, tym razem obok mojego talerza. Ostatnie sowy wyleciały z sali i harmider się uspokoił. Otworzyłem kopertę, natychmiast poznałem krzywe pismo Jamesa.

Drogi Remusie,

Niezmiernie cieszę się, słysząc o tak pozytywnej zmianie w Twoim życiu, jaką jest podjęcie kariery profesora! Natychmiast porzuć swoje wątpliwości – jesteś idealną osobą na to stanowisko i sprawdzisz się na nim bezbłędnie. Jestem o tym przekonany.

U nas wszystko dobrze.

Choć wydaje nam się to niemożliwe, z każdym kolejnym dniem Harry staje się coraz bardziej energiczny. Już w lipcu przyznałeś, że ciężko za nim nadążyć, a wyobraź sobie, że od tamtego czasu jest tylko gorzej. To zupełnie normalne u czterolatków, choć wcale nie ułatwia życia mi ani Lily. Szczególnie odkąd podarowałeś mu na urodziny rowerek, każdą wolną chwilę musimy spędzać z nim na spacerach. Czy następnym razem mógłbyś podarować mu coś mniej mobilnego? Jak kredki albo figurkę? Tylko nic, co wydawałoby dźwięki!

Oczywiście, żartuję. Jesteśmy wdzięczni za wszystko, co robisz dla Harry'ego.

Bardzo się cieszymy, że znalazłeś czas, żeby odwiedzić nas w jego urodziny. 18 listopada zbliżają się urodziny Lily – na nie również jesteś zaproszony. Urządzamy małe, rodzinne przyjęcie. Sypialnia wciąż stoi pusta, gdybyś chciał zatrzymać się u nas na kilka dni. Daj mi znać o swojej decyzji przynajmniej tydzień przed urodzinami.

Napisz mi też, oczywiście, jak odnajdujesz się w roli nauczyciela? Co słychać w Hogwarcie? Co u starego Dumbledore'a?

Pozdrawiamy Cię ciepło,

James, Lily i Harry

PS. Do listu załączam też rysunek, który Harry narysował dla Ciebie w ramach podziękowania za prezent. Nie wypominaj mi potem, że nie ostrzegałem.

Zaintrygowany, odłożyłem list obok talerza, ponownie zajrzałem do koperty. Wyjąłem złożony na pół rysunek, otworzyłem go i zachichotałem.

Przedstawiał scenę, którą bez kontekstu można by zinterpretować naprawdę niefortunnie. Na lewym skraju kartki narysowane było drzewo, na prawym kawałek domu. Ja i James staliśmy na środku zwróceni ku sobie. Mniej więcej na wysokości pasa, wycelowane w siebie nawzajem, trzymaliśmy w rękach grube, długie na pół łokcia kształty, z których tryskały kolorowe kreski. Doceniłem szczegół tego, że Harry narysował na mojej twarzy mnóstwo czerwonych linii imitujących blizny. James natomiast miał wokół oczu dwa czarne okręgi. Oboje szeroko się uśmiechaliśmy.

Wciąż się śmiejąc, złożyłem rysunek w pół i schowałem twarz w dłoń. Łzy ciekły mi po policzkach, zrobiło mi się w garniturze bardzo gorąco.

Musiałem przyznać: w trakcie urodzin Harry'ego, po kilku drinkach trochę nas poniosło. Po zaśpiewaniu "Sto lat" wypuszczanie konfetti z różdżek szybko zamieniło się w niewinną walkę między mną a Jamesem, a ta z kolei zamieniła się w udawanie, że różdżka to penis, co Harry'ego (i nas, choć do tego oficjalnie bym się nie przyznał) bardzo bawiło. Nie mogłem uwierzyć, że z całych urodzin to właśnie ten moment postanowił uwiecznić.

Gdy w końcu udało mi się otrzeć łzy, zauważyłem, że kilka osób z najbliższego otoczenia zerka na mnie z zaciekawieniem, ale mnie interesowała tylko Lily. W końcu to ona potrzebowała dzisiaj rozweselenia.

– Niech no pani spojrzy.

Podsunąłem bliżej niej rysunek. Gdy na niego spojrzała, w ostatniej chwili zasłoniła usta ręką, parsknęła śmiechem. Sięgnęła szybko po serwetkę i zaczęła się wycierać. Zawtórowałem jej chichotem.

– Jak pani myśli, co ten rysunek przedstawia? – podpuściłem ją i z zadowoleniem obserwowałem zawstydzenie rosnące na jej twarzy. Jej szare oczy zrobiły się okrągłe, a twarz zmieniła kolor na czerwony. Spojrzała na rysunek, jeszcze raz na mnie. Wskazała palcem.

– Czy to jest pan? Och, niech mi pan nie każe mówić tego na głos – poprosiła rozbawionym tonem, zakrywając usta.

Mrugnąłem do niej uspokajająco.

– To rysunek od mojego chrześniaka. To jestem ja, oczywiście. A ten w okularach to jego ojciec, a mój najlepszy przyjaciel. Strzelamy się nawzajem konfetti ze swoich różdżek. Nie wiem, dlaczego Harry postanowił narysować je tak grube, ale zważywszy na to, że na tym rysunku jestem większy od dwupiętrowego domu, zakładam, że to czysty przypadek.

Lily pokiwała głową, zagryzając usta.

– Prawdziwy talent. Niemalże jak drugi Picasso. Powinien pan to powiesić w jakimś widocznym miejscu, na przykład w gabinecie.

– Nie omieszkam – odparłem zgodnie z prawdą. Co by nie mówić na temat przedstawionej sceny, byłem dumny, mogąc być tak integralną częścią życia Harry'ego.

Lily sięgnęła po szklankę z wodą. Pokazałem rysunek również siedzącej po mojej lewej pani Hooch, która zareagowała równie dużym rozbawieniem, a potem schowałem wszystko do koperty, a kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Uśmiech nie schodził mi z twarzy.

Choć odwiedzałem Potterów tylko dwa-trzy razy do roku, pokochałem Harry'ego tak, jakby był moim własnym synem. Wiązał się z tym jednak inherentny, zaszyty głęboko smutek. Sam marzyłem o ustatkowaniu się, ślubie, założeniu rodziny, ale nie było mi to pisane. Pomimo starań, żaden z moich związków nie przetrwał wystarczająco długo.

Odwróciłem się do Lily.

– To jest naprawdę cudowny dzieciak – powiedziałem, nie mogąc się powstrzymać od opowiedzenia o nim więcej. – W lipcu skończył cztery lata. Ma na imię Harry. Jest taki wesoły, taki energiczny. Ciągle gdzieś biega. Chce się bawić w chowanego, ale zamiast czekać na znalezienie, próbuje podbiec od tyłu i cię przestraszyć. A potrafi wyskoczyć dosłownie znikąd. Naprawdę, gdybym nie wiedział, pomyślałbym, że skubaniec naturalnie umie się teleportować. Zdecydowanie ma to po ojcu, James też zawsze był pełen energii.

– Ten cały James... pewnie długo się znacie?

Potaknąłem.

– Zaczęliśmy się przyjaźnić w Hogwarcie. Wtedy jeszcze była nas czwórka: ja, James, Peter i Syriusz... ale wie pani jak to jest ze szkolnymi przyjaźniami. Przychodzi dorosłe życie i każdy idzie w swoją stronę. Nie James. James zawsze zabiegał o to, żeby nasze drogi nie rozeszły się za daleko.

– Taki przyjaciel to skarb.

– Tak, pod tym względem miałem w życiu całkiem duże szczęście. Jest dla mnie bliższy nawet niż rodzina.

W pewnym stopniu zawdzięczałem Jamesowi swoje życie. Nie tylko w Hogwarcie, kiedy razem z Łapą i Glizdkiem pilnowali mnie w trakcie pełni. Również po skończeniu szkoły nigdy nie opuścił mojego boku. Gdy straciłem robotę i mieszkanie, pozwolił mi spać na swojej kanapie. Gdy mój związek z Mary zakończył się niespodziewanie, to on mnie pozbierał. Gdy jeszcze mieszkałem w Londynie i brakowało mi na jedzenie, codziennie zapraszał mnie do siebie na obiady pod pretekstem wspólnego spędzania czasu. Gdybym stracił Jamesa, sam nie wiedziałbym, jak dalej żyć.

Upiłem łyk kawy i tym razem to Lily podjęła rozmowę.

– Dla mnie najbliższa jest moja siostra, Elin. Nikomu nie ufam bardziej niż jej. Chociaż ona chyba nie planuje się ustatkować, a na pewno nie chce mieć dzieci. Jest raczej typem wolnej duszy.

– A pani? Też jest typem wolnej duszy?

– Mi przypadła rola tej odpowiedzialnej siostry – zażartowała. – Ktoś musi trzymać wolną duszę w ryzach.

To do niej pasowało. Stoickie usposobienie musiało być przydatne w pracy pielęgniarki. Czułem jednak, że z Lily to nie było takie oczywiste. Otaczała ją osobliwa aura, świetlista, ale mętna jak mgła. Miała w sobie nutę tajemniczości charakterystyczną dla kogoś o wolnym usposobieniu.

– Wydawało mi się – powiedziałem – że trzymanie w ryzach to rola rodziców, a nie rodzeństwa.

Lily wzruszyła ramionami.

– Wie pan, jak to jest z rodzicami.

Nie powiedziała nic więcej. Nie musiała. Odwrócenie wzroku i przygaszony ton głosu zdradziły jej niechęć. Rozumiałem to doskonale.

– Niestety, wiem – odparłem cicho.

Oboje skupiliśmy się na swoich filiżankach.

Naturalnie kochałem swoich rodziców, ale nasza relacja była skomplikowana. Matka troszczyła się o mnie, ale nigdy w pełni nie pogodziła się z tym, czym się stałem. Z jednej strony ukrywała mnie przed światem, a z drugiej – do samego końca naiwnie wierzyła w to, że czarodzieje już za moment zaakceptują wilkołaki i będę mógł wieść normalne życie.

Ojciec z kolei... dbał o moje dobro, dopóki jeszcze miał nadzieję na moje wyzdrowienie, a potem z każdym rokiem się oddalał. Nigdy nie powiedział mi wprost, że mną gardzi, ale dopilnował, żebym to czuł. Nie patrzył na mnie, jeśli absolutnie nie musiał, a kiedy już podnosił wzrok, gniła w nim ta sama odraza jak wtedy, gdy opowiadał mi na dobranoc historie o złych wilkołakach i prawych urzędnikach Ministerstwa.

Być może dlatego gdy zmarł, odczułem coś w rodzaju ulgi. Nigdy więcej nie musiałem martwić się tym, jaki wstyd mu przynoszę samym faktem swojego istnienia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top