3
Lily
W niedzielę wreszcie miałam czas, żeby zająć się skrzydłokwiatem, którego odebrałam Elin. Wyniosłam go przed dom i uklękłam na trawie. Ostrożnie wyjęłam roślinę z doniczki, oczyściłam korzenie z ziemi i obejrzałam je dokładnie. Wyglądały na zdrowe i jędrne, bez śladów gnicia, co stanowiło dobry znak. Była dla niego nadzieja. Wypełniłam doniczkę świeżą ziemią wymieszaną z kompostem i z powrotem posadziłam w niej skrzydłokwiat.
– Już jesteś bezpieczny – powiedziałam. – Zła ciocia Elin nigdy cię nie skrzywdzi.
Upewniłam się, że nikt nie przechodzi akurat w okolicy domu, po czym dałam skrzydłokwiatowi buziaka w jeden z niewielu liści, który mu został. Wróciłam do środka i ustawiłam go na parapecie w kuchni.
Pierwsze krople deszczu zaczęły stukać w szybę. Bluszcz przykrywający górną część okna kołysał się na wietrze.
Obmywając w zlewie dłonie z grudek ziemi, po raz kolejny tego poranka myślałam o profesorze Lupinie. W mojej głowie kotłowały się przebłyski poprzedniego dnia. Nasza przerywana rozmowa, to jak nazwał mnie piękną, jak przez cały wieczór nie przestawał się uśmiechać, a uśmiech miał zaraźliwy, psotny w taki ugrzeczniony sposób. Zastanawiałam się, czy to był efekt jego naturalnego uroku, czy tego jasnego wąsa, który wyginał się figlarnie razem z jego ustami.
Największe wrażenie zrobiło jednak na mnie jego spojrzenie.
Od pierwszej sekundy, gdy wpadliśmy na siebie w drzwiach, wydawało się intymne, jakbyśmy nie tylko znali się w poprzednim wcieleniu, ale też byli ze sobą blisko. Jakbyśmy dzielili ze sobą setki wspólnych przeżyć, których żadne z nas nie pamiętało – nie tylko tych dobrych, ale też tych złych. Bo pod warstwą słońca było w jego spojrzeniu coś inherentnie bolesnego. Nie byłam w stanie tego nazwać, ani nawet do końca zrozumieć, ale przypominało mi to o domu, o Elin. Zastanawiałam się, czy blizny, którymi ozdobiona była jego twarz, miały z tym coś wspólnego. Musiały mieć.
Wycierając ręce w ścierkę, odwróciłam się do skrzydłokwiata.
– Elin powiedziałaby, że znalazłam swoją bratnią duszę.
Ona zawsze wierzyła w takie rzeczy. Przeznaczenie, fatum, karma, wróżby, proroctwa. Gdy uczyłam się w Hogwarcie, była bardziej zainteresowana zawartością moich podręczników od numerologii i wróżbiarstwa niż ja sama. Raz czy dwa napisała za mnie wypracowanie w zamian za paczkę musów-świstusów z Miodowego Królestwa. Przez krótki okres była nawet przekonana, że ma prorocze sny.
Z początku myślałam, że to nas różni: ona buja w obłokach, a ja stąpam twardo po ziemi, ona zadziera głowę do gwiazd, a ja patrzę przed siebie. Dopiero potem zrozumiałam, że zupełnie niepoprawnie na to patrzyłam. Nie byłyśmy swoimi przeciwieństwami. Byłyśmy dwiema stronami tej samej monety. Obie szukałyśmy porządku na świecie: ja – w nauce i empiryzmie, ona – w duchowości i sztuce. Od tamtego czasu trochę łatwiej było mi ją zrozumieć.
Odłożyłam ścierkę na blat i oparłam się o niego biodrami.
– Ja nie wierzę w bratnie dusze – wyjaśniłam skrzydłokwiatowi. – To, co zaistniało między mną a profesorem Lupinem, wolę nazywać zwyczajną sympatią.
Westchnęłam, przygryzając wargę. Tak, sympatia to było trafne określenie. Choć w czasie swojego życia nie obdarzyłam sympatią wielu mężczyzn, to uczucie nie było mi obce. Nie mogłam zaprzeczyć, że pomimo niechęci bawiłam się poprzedniego wieczora znakomicie i była to zasługa tylko jednego profesora. Profesora o pięknych, brązowych oczach.
Znów westchnęłam, całą swoją energię wkładając w to, żeby nie zacząć się uśmiechać.
– Chyba przejdę się na spacer. – Odepchnęłam się od blatu. Za oknem wciąż padało, ale nie było to nic, z czym nie poradziłaby sobie przeciwdeszczowa kurtka. – Ty odpoczywaj, będziesz potrzebował dużo sił, żeby podnieść się po tym, co zrobiła ci Elin. Ja niedługo wrócę.
* * *
Gdy w poniedziałek weszłam do Wielkiej Sali na śniadanie, bardzo starałam się nie myśleć o tym, że w tym tygodniu będę musiała odwiedzić bibliotekę, żeby wypożyczyć dla siostry "Przepowiednie Dunstana Goodmana".
Choć kiedyś lubiłam to miejsce, odkąd pan Bancroft zmarł, a miejsce bibliotekarza przejął młody Adam Atkins, moja ochota na odwiedzanie tego miejsca spadła do zera. Mężczyzna był oschły i zawsze miał minę, jakby irytowało go, że w ogóle patrzy się w jego kierunku, nie mówiąc już o jakimkolwiek wypożyczaniu książek. Na szczęście na Wielkiej Sali jego miejsce znajdowało się po drugiej stronie stołu, więc nie musiałam przebywać w jego towarzystwie.
Byłam już w połowie drogi do podwyższenia, gdy nagle ktoś wpadł w moje plecy z impetem.
– Oj, przepraszam panią!
Odwróciłam głowę, by zobaczyć stojącego za mną młodego chłopaka, którego twarz zaczęła nabierać odcień czerwieni podobny do naszywki na jego piersi. Jego znajomi siedzący przy stole obok chichotali pod nosem, unikając mojego kontaktu wzrokowego.
Powstrzymałam westchnięcie. Poranna kawa była jeszcze przede mną i nie miałam cierpliwości na jakichś niesfornych Gryfonów.
– Nic nie szkodzi – wycedziłam formułkę i poszłam dalej. Gdy byłam już blisko podestu, profesor Lupin podniósł na mnie wzrok i posłał mi uprzejmy uśmiech, który odwzajemniłam.
Irytacja, którą przed chwilą czułam, zniknęła zastąpiona poruszeniem, jakby kiełkujące nasionko zapuszczało korzonki w moim brzuchu. Miałam wrażenie, jakby Remus widział we mnie o wiele więcej niż powinien. Wzięłam głęboki wdech na uspokojenie, choć uczucie jak na złość wcale nie było nieprzyjemne. Co najwyżej odrobinę kompromitujące. Czy teraz każdy mój poranek będzie tak wyglądał?
Obeszłam stół i zajęłam przypisane mi miejsce pomiędzy Remusem a panią Pomfrey.
– Dzień dobry – rzuciłam w eter, w pierwszej kolejności sięgając po dzbanek z kawą.
Pomfrey nie drgnęła, zajęta rozmową z profesor Sprout. Remus natomiast odwrócił twarz w moją stronę, w rękach trzymał nóż i widelec. Był w trakcie jedzenia kiełbasek, jajecznicy, fasolki w pomidorach i tostów. Mój brzuch zaburczał pożądliwie na ten widok.
– Dzień dobry, panno Lockerby – przywitał się.
Wyglądał inaczej. Choć wciąż gładko ogolony na policzkach i ubrany schludnie w koszulę i szary sweter, wydawał się zmęczony, jakby miał za sobą trudną noc. Ewidentnie stres związany z pierwszym dniem w nowej pracy musiał mu utrudniać zaśnięcie. W pierwszym odruchu chciałam zaproponować, że przygotuję mu na to jakiś eliksir, ale to była głupia myśl. Nie znaliśmy się jeszcze wystarczająco dobrze, żebym mogła ot tak proponować eliksiry.
– Poranny spacer? – zapytał.
Odruchowo sięgnęłam dłonią do włosów i przygładziłam je. Wiatr musiał je roztrzepać nawet pomimo tego, że rano upięłam je w ciasny kok z tyłu głowy.
– Tak. To dlatego, że mieszkam w Hogsmeade – wyjaśniłam szybko.
Remus pokiwał głową ze zrozumieniem. Wrócił do jedzenia. Zaczęłam nakładać sobie na talerz te same składniki, które on wybrał dzisiaj dla siebie.
– Dobry wybór – rzucił, gdy skończyłam.
Znów wymieniliśmy się uprzejmymi uśmiechami, a łaskotanie w moim wnętrzu wzmogło się.
– Narobił mi pan ochoty.
– W takim razie: nie ma za co. A może: przepraszam?
Zaśmiałam się krótko.
– Dziękuję.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, jedząc. Kolejni uczniowie wchodzili i wychodzili z sali, krzątali się między stołami, rozmawiali i śmiali się. Przypominali mrowisko, z tą różnicą, że nie robili niczego pożytecznego.
Pani Pomfrey wstała od stołu. Pochyliła się do mnie i złapała za ramię. Jej zastawa zniknęła z blatu.
– Zjedz dzisiaj porządne śniadanie – poleciła ciepło. – Teraz ze szkołą pełną dzieciaków to dopiero będziemy miały ręce pełne roboty.
Miałam usta pełne jajek, więc tylko potaknęłam, a kobieta odeszła.
Kompletnie o tym nie pomyślałam, ale miała rację. Przez wakacje zajmowałyśmy się głównie przygotowywaniem składników, warzeniem długoterminowych mikstur, porządkowaniem archiwum. Dopiero teraz zacznie się prawdziwa praca: leczenie dzieciaków. To zdecydowanie była część, na którą najmniej miałam ochotę. Ściślej mówiąc: nie miałam na nią ochoty wcale.
Byłam naukowcem, alchemiczką. Nie niańką. Umiałam z zamkniętymi oczami rozpoznać metal, z jakiego został wykonany dowolny kociołek, wymienić więcej łacińskich nazw roślin niż to było potrzebne i uwarzyć najbardziej skomplikowane lekarstwa, ale nie zajmowałam się diagnozowaniem ani leczeniem pacjentów. Pracowałam na materiale, który nie rozmawiał, nie miał uczuć i nie potrzebował mojej natychmiastowej pomocy. Dlatego miałam nadzieję, że Pomfrey zlituje się nade mną i weźmie na siebie rozmawianie z pacjentami, a moja rola ograniczy się do przynoszenia mikstur ze składzika i robienia notatek.
Przełknęłam jedzenie i popiłam wodą. Zapowiadało się ciężkie osiem godzin.
– A jak pan się zapatruje na swój pierwszy dzień? – zwróciłam się do profesora Lupina. Jego talerz leżał pusty, a mężczyzna dopijał swoją kawę.
– Całkiem optymistycznie – powiedział, wbrew temu co widziałam po jego podkrążonych oczach. – Merytorycznie jestem przygotowany. Mam tylko nadzieję, że opanowanie uczniów nie będzie tak skomplikowane, jak mi się wydaje.
Uśmiechnęłam się, przypominając sobie, jak chaotyczne potrafiły być niektóre zajęcia, jeśli nauczyciel nie potrafił utrzymać uczniów w ryzach.
– Jeśli chodzi o to drugie, to mogę tylko życzyć panu powodzenia.
– A liczyłem, że jest na to może jakaś mikstura – zażartował.
– Trucizna, wtedy przez całe zajęcia będzie cisza jak makiem zasiał – odparłam bez zastanowienia. – Tylko uczniowie mogą być mało aktywni.
Po wybałuszonych oczach profesora Lupina widziałam, że nie był gotowy na taką odpowiedź. Uderzyła mnie fala gorąca. Co ja właśnie palnęłam?
– Na Merlina, myślałem o czymś delikatniejszym – próbował obrócić to w żart, ale ja tonęłam już w zażenowaniu. – Nie macie w skrzydle jakichś mikstur uspokajających?
Odchrząknęłam.
– Mamy, oczywiście. Liście kozłka, płatki męczennicy, szyszki chmielu. Podstawowa mikstura, stosowana nawet przez mugoli, choć w trochę innej formie.
Zajęłam się piciem kawy, jakby to miało wymazać ostatnie dziesięć sekund rozmowy. Remus odstawił swoją filiżankę.
– Przeproszę panią, ale muszę iść przygotować się do zajęć. Miłego dnia.
Gdy wstał, jego brudne naczynia zniknęły ze stołu.
– Miłego dnia – odparłam.
Odprowadzałam go wzrokiem znad swojej filiżanki, gdy szedł środkiem sali w kierunku wyjścia. Tym razem to na niego wpadł jakiś uczeń ze stołu Ravenclaw. Remus uśmiechnął się wesoło, złapał go za ramiona i ewidentnie powiedział coś śmiesznego, bo chłopak potaknął i zaśmiał się.
Zażenowanie utrzymywało się z tyłu mojego gardła jak żółć. Czułam, że po tym, co powiedziałam, sama mogłam potrzebować mikstury uspokajającej. Albo trucizny.
* * *
Okazało się, że choć faktycznie w roku szkolnym pracy w skrzydle szpitalnym było więcej, wciąż mieściła się ona w ramach rozsądku. Uczniowie przychodzili o różnych godzinach, skarżąc się głównie na mdłości, bóle głowy albo bóle brzucha – wszystkie te objawy leczyłyśmy prostymi miksturami uspokajającymi.
– Dzieciaki po prostu stresują się nowym rokiem szkolnym – powiedziała Pomfrey, gdy stałyśmy razem na zapleczu. – Najważniejsze to nie dawać im wolnego dnia, bo potem będą symulować, żeby wymigać się od sprawdzianów.
W poniedziałek około godziny piętnastej do skrzydła została przyprowadzona nieprzytomna dziewczyna, która wedle czuwającej nad nią profesor McGonagall: "zemdlała, bo ten hultaj Beaumont z czwartej klasy wrzucił jej za szatę pająka, a biedna dziewczyna ma arachnofobię".
We wtorek o jedenastej Beaumont trafił do nas, wymiotując ropuchami. Choć nie dałam tego po sobie poznać, ucieszyłam się, że dostał za swoje. Przez resztę dnia miałam dobry nastrój.
Środa była zaskakująco spokojna. Po skończonej pracy, zamiast iść na obiad, skierowałam się w przeciwną stronę – do biblioteki. Miałam szczęście (a może nieszczęście), bo pan Atkins stał jeszcze przy swoim stanowisku. Jego biurko znajdowało się niedaleko wejścia, było pełne stosów ksiąg i papierów, które on właśnie układał wedle sobie znanych kryteriów.
Gdy się zbliżyłam, rzucił mi bezbarwne spojrzenie.
Skrzętnie ułożone, czarne włosy opadały mu równo na obie skronie. Obojętne oczy otoczone były przez delikatne oprawki okularów. Czarne ubrania były zbyt dobrze dopasowane do jego sylwetki jak na stanowisko, które zajmował. Otaczała go aura obojętności. Musiałam przyznać, gdybym znowu miała piętnaście lat, z pewnością wzdychałabym do niego z ukrycia. Teraz jednak jedyne co do niego czułam to niechęć.
– Dzień dobry – zmusiłam się do uprzejmości – przepraszam, nie chcę pana zatrzymywać przed obiadem, ale chciałam wypożyczyć jedną książkę.
Uśmiechnęłam się delikatnie, licząc, że to obudzi w nim jakiekolwiek ludzkie uczucia, ale na próżno.
– Czego pani szuka? – Jego głos senny, monotonny.
– "Przepowiednie Dunstana Goodmana".
Mężczyzna zamrugał. Pokręcił głową i nachylił się w moją stronę.
– Przepraszam, chyba się przesłyszałem?
– "Przepowiednie Dunstana Goodmana" – powtórzyłam, już mniej pewnie.
Kąciki jego ust uniosły się w rozbawieniu, a mnie włosy stanęły dęba na rękach, bo wyglądało to tak nienaturalnie.
– Nie mamy takiej książki na stanie – wyjaśnił.
– Och? Nie zamierza pan nawet sprawdzić, czy...
Atkins wrócił do przekładania papierów, mówiąc:
– "Przepowiednie Dunstana Goodmana" są doskonale mi znaną pozycją. Proszę mi wierzyć, gdyby była częścią hogwardzkich zbiorów, już dawno miałbym ją w swoich rękach. Do dziś zachowały się jedynie trzy kopie tej książki, z której dwie należą do amerykańskich kolekcjonerów, a jedna znajduje się w gabinecie naszego szanownego dyrektora Albusa Dumbledora.
To było dziwne.
— W takim razie... – zaczęłam, ale bibliotekarz mi przerwał.
– Proszę też nie myśleć, że uda się pani pożyczyć tę książkę od niego. Strzeże jej dokładnie w swoim gabinecie.
– Strzeże?
Mężczyzna pokręcił głową i spojrzał na mnie tak, że poczułam się mała i głupia.
– Przepraszam, ale czy pani wie w ogóle, czego szuka? Może pomyliła pani tytuł?
Kilka sekund ciszy, która zapadła, dźwięczała mi w uszach głośniej niż gwar na Wielkiej Sali w czasie posiłków. Zrobiło mi się goręcej. Chciałam zapytać o szczegóły, ale bałam się tego, jaką odpowiedź usłyszę.
Atkins westchnął cicho, zapewne widząc moją skrzywioną minę, i znów wyjaśnił:
– "Przepowiednie Dunstana Goodmana" są znane ze swoich... całkiem nieciekawych, acz trafnych przepowiedni. Wiele z nich związanych jest z wydarzeniami takimi jak wojny, kataklizmy, wyginięcie czarodziejów, zagłada ludzkości, a nawet koniec całego świata. Nie tylko to, ale też zawiera w sobie instrukcję, w jaki sposób wywoływać prorocze wizje wydarzeń związane właśnie z dużą kumulacją negatywnej energii. Książka została wydana w 1890 roku i zakazana w 1891 roku po fali samobójstw popełnianych przez jej czytelników. Można ją posiadać tylko za specjalną zgodą Ministerstwa, do celów naukowych bądź archiwizacyjnych.
Zaniemówiłam. Proroctwa, wojny, kataklizmy... to wszystko zgadzało się z kręgiem zainteresowań Elin. Co mnie zastanawiało, to skąd w ogóle dowiedziała się o istnieniu takiej książki?
– Na Merlina, może ja rzeczywiście pomyliłam tytuł – zaśmiałam się nerwowo. Nie chciałam być posądzona o poszukiwania jakiejś zakazanej wiedzy i mrocznych rytuałów.
– Może miała pani na myśli: "Przewidywania Tychona Dodonusa"? Brzmi bardzo podobnie.
Pokiwałam głową gorliwie.
– Tak, tak, to musiało być to! Bardzo pana przepraszam za zamieszanie.
– Nie ma żadnego problemu – powiedział i posłał mi suchy uśmiech, a ja ledwo powstrzymałam się od grymasu. Nawet gdy próbował być uprzejmy, było to podszyte fałszem. Skąd w ogóle Dumbledore wytrzasnął takiego gbura?
Gestem założył kosmyki czarnych włosów za ucho, a potem przyłożył koniec różdżki do grubej księgi archiwum bibliotecznego, na głos wypowiedział tytuł "Przepowiedni..." i księga otworzyła się na odpowiedniej stronie. Machnął różdżką jeszcze raz, rzucając Accio. Z głębi sali, machając okładką jak ptak, książka przyleciała wprost do jego rąk.
Pan Atkins wyjął kartę biblioteczną, zapisał coś na niej i wręczył mi wolumin. Był prosty, obity rudą skórą, z przeszyciami na rogach i na grzbiecie.
Szczęśliwa, że już po wszystkim, podziękowałam mu i odeszłam w stronę drzwi. Przestałam być głodna, więc zamiast skręcić na obiad w stronę Wielkiej Sali, wyszłam z zamku, przeszłam przez błonia i ruszyłam drogą w stronę Hogsmeade.
Mój dom znajdował się tuż przed strumieniem wyznaczającymi granicę miasteczka. Prowadziła do niego długa na około sto stóp wydeptana ścieżka. Stał na samej granicy lasu, jakby był ostatnim strażnikiem strzegącym wioski przed byciem pochłoniętą przez dzicz, sam jednak już ledwo się jej opierał. Było to częściowo moją winą – wbrew życzeniom właścicielki, pani Wells, przez wakacje zaniedbałam pielęgnację ogrodu – trawa urosła niemal do połowy łydki, krzewy róż i hortensji rozrosły się niedbale, a uschnięte kwiatostany tkwiły dalej między gałęziami. Sam budynek porośnięty był bluszczem, który trzeba było przyciąć przy oknach.
Zrobiłam sobie mentalną notkę, żeby zająć się w tym, dopóki nie opuściła nas jeszcze ciepła pogoda.
Weszłam do domu i po stromych schodach wspięłam się na poddasze, do sypialni, gdzie znajdowało się nieduże biurko. Na nim – wazon z gałązkami słodko pachnącej lawendy, którą nazbierałam na wczorajszym spacerze. Wyjęłam przybory piśmiennicze i napisałam list do siostry.
Moja Droga Siostrzyczko,
Czy z Tobą jest coś nie tak?
Odwiedziłam bibliotekę, aby wypożyczyć dla Ciebie "Przepowiednie Dunstana Goodmana" i dzięki uprzejmości pana Atkinsa (nowego bibliotekarza) dowiedziałam się, że jest to wysoce niebezpieczna, a do tego ZAKAZANA książka. Nie znajdzie się jej w żadnej bibliotece. Jedyne trzy istniejące egzemplarze znajdują się w zbiorach dwóch amerykanów (pan Atkins nie uściślił, kogo dokładnie) oraz w gabinecie Albusa Dumbledora.
Powiedz mi, proszę, co przyszło Ci do głowy, żeby chcieć czytać takie paskudne rzeczy?
Całuję,
Lily.
PS. Nawet mnie nie proś o zapytanie o to Dumbledora. Jak już wspomniałam, jest to ZAKAZANA książka i żadna z nas nie ma uprawnień do jej dostępu.
⭑ ๋ ࣭ ☾ ๋ ࣭ ⭑
Hej, hej! Wpadam tylko na moment z ogłoszeniem parafialnym, a tak dokładnie to z bezwstydną reklamą 😝
Jeśli ktoś narzeka na nudę pomiędzy kolejnymi rozdziałami "Lilii i tojadu", to serdecznie zapraszam do zapoznania się z moim drugim, zakończonym niedawno opowiadaniem z uniwersum magicznego pt. "Poprawka z Krukonką || Sebastian Sallow".
Jest to bardzo lekka, humorystyczna historia (w przeciwieństwie do "Lilii..." XD) z wątkiem romantycznym, a do tego niedługa, bo licząca sobie jedynie 22 000 słów podzielone na 8 rozdziałów 😊
Jeśli chodzi o fabułę, to w ogromnym skrócie: Sebastian oraz tytułowa Krukonka, Mallory O'Dire, nie zdają Owutemów i muszą wrócić na wakacje do Hogwartu, aby przygotować się do poprawki. Obserwujemy nie tylko rozwijającą się między nimi sympatię, ale także powoli odkrywamy wstydliwą tajemnicę tego, dlaczego Krukonka nie zdała egzaminu. Jako postaci poboczne występują Leander Prewett i Garreth Weasley, którzy jak to na Gryfonów przystało, przysparzają naszej dwójce trochę problemów 😉
Znajomość lore Hogwart's Legacy jest tutaj właściwie niepotrzebna, bo nie odnoszę się do wydarzeń z gry. Spojlerów też tam nie znajdziecie.
➡️Link w komentarzu
Miłego dnia 💜
Regina
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top