20
Remus
Szpital Świętego Munga był renesansowym pałacykiem na planie prostokąta rozpychającym się między kamienicami obok parku Bloomsbury Square. Jasnożółtą fasadę pokrywał rytmiczny wzór okien, frontonów i pilastrów, a szczyt koronował ząbkowany gzyms. Było już po zmroku i we wszystkich frontowych oknach paliły się światła, choć nie było za nimi śladu żywej duszy.
Sam widok tego budynku sprawił, że mięśnie w moim ciele spięły się, jakby pamiętając ból, który czułem za każdym razem, kiedy tu przychodziłem. Czy to po pełniach, na wpół świadomy, niesiony przez kogokolwiek, kto wystarczająco się o mnie troszczył, czy to po nielicznych nieudanych akcjach kłusowniczych, czy to gdy żegnałem się ze swoją matką w ostatnich dniach jej życia.
Wspomnienia były nieprzyjemne, ale były tylko tym: wspomnieniami. Dużo bardziej obawiałem się tego, co czeka mnie tam dzisiaj.
Rączka walizki wysuwała mi się z wilgotnej dłoni, dlatego ścisnąłem ją mocniej i przeszedłem przez ulicę. Wspiąłem się na schodki i przez dwuskrzydłowe drzwi wkroczyłem do pustego korytarza ciągnącego się od lewej do prawej przez całą długość budynku. Naprzeciwko mnie znajdowały się kolejne, tym razem mniejsze drzwi – to właściwe wejście, ukryte przed wzrokiem mugoli. Wyciągnąłem różdżkę, zastukałem jej czubkiem w klamkę, schowałem i wkroczyłem do środka.
Gwar dziesiątek rozmów i plątanina obcych zapachów wyparła jakikolwiek spokój otaczający mnie do tej pory. Główny hol szpitala było dużo dłuższy niż wskazywałaby na to bryła budynku. Ściany pokrywała ciemna boazeria, a podłogi drewniane panele. Całość sprawiała wrażenie faktycznego pałacu niż szpitala i gdyby nie krzątające się pielęgniarki w białych uniformach oraz rozwieszone pod sufitem znaki, można by pomyśleć, że trafiło się w złe miejsce.
Stojący przy recepcji czarodzieje omietli mnie obojętnym spojrzeniem. Ustawiłem się na końcu kolejki i obserwowałem, jak stary recepcjonista biega między okienkiem a archiwum z większą werwą niż wskazywałaby na to głębokość zmarszczek na jego twarzy. Drzwi wejściowe znów się otworzyły, odruchowo zwróciłem się w ich kierunku.
Moje serce podskoczyło, gdy próg przekroczyła młoda kobieta o jasnych, puszystych włosach i choć szybko zauważyłem, że nie była to Lily, nie mogłem już zawrócić swoich myśli.
Wspomnienia zacisnęły się wokół mojego gardła.
Chciałem o niej zapomnieć. Wymazać nie tylko ostatnie wspólne miesiące, ale przede wszystkim uczucia, jakimi ją darzyłem. Wiele przewinień mogłem wybaczyć, ale nie kłamstwo, nie oszustwo, nie krzywdzenie moich najbliższych. Wstydziłem się, że nie przejrzałem tego wcześniej. Myślałem, że jest tak perfekcyjnie dobra, że nie zasługuję na jej bliskość, bo tylko rozdeptałbym tę iskrę, którą w sobie nosi. Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że to mogła być tylko maska. Czy naprawdę byłem aż tak naiwny? A może to ona tak bezbłędnie udawała?
– Dobry wieczór, witamy w Szpitalu Świętego Munga. W czym mogę panu pomóc? – powtórzył formułkę recepcjonista, gdy nadeszła moja kolej.
Odchrząknąłem i sprowadziłem swoje myśli na ziemię. To nie był czas ani miejsce na myślenie o złamanym sercu. Wspomniałem nazwisko Pottera, a recepcjonista zniknął na kilka sekund między regałami archiwum, po czym wrócił i podał mi kierunek:
– Do końca, w lewo, schodami na trzecie piętro. Pokój numer 301.
Podziękowałem i odszedłem.
Przez całą długość korytarza, po obu stronach wisiały oprawione w pozłacane ramy portrety lekarzy, którzy niegdyś pracowali w Świętym Mungu. Część z nich patrzyła na mnie dumnym spojrzeniem, część witała skinieniem głowy i ciepłym uśmiechem. Ich twarze wyglądały znajomo, ale nie byłbym w stanie podać nawet jednego nazwiska. Nigdy się nimi nie interesowałem i teraz też nie zamierzałem.
Bez problemu odnalazłem drogę na piętro, a potem drzwi z odpowiednim numerem.
Pokoje w Szpitalu Świętego Munga różniły się od tych z mugolskich szpitali. Nie było w nich pikających aparatur ani szpetnej zielonej farby na ścianach. W dużej mierze, wyglądały jak zwyczajne sypialnie. Możliwość uprzątnięcia każdego zabrudzenia jednym machnięciem różdżki sprawiała, że nie było potrzeby projektowania elementów wystroju tak, żeby były łatwe do czyszczenia, a dzięki zaklęciom naprawiającym nie było potrzeby wymiany mebli prawdopodobnie odkąd szpital został założony. Ściany pokryte były staromodną tapetą, podłogi panelami. Meble były proste, drewniane. Lubiłem, jak przytulną atmosferę to tworzyło. Nawet w trudnym momencie dawało to namiastkę normalności.
Zamknąłem za sobą drzwi.
Na łóżku, w ciepłym świetle kinkietu leżały dwie postaci. Lily Potter kuliła się na kołdrze na skraju łóżka, obejmując ramieniem leżącego na wznak Jamesa. Rude kosmyki jej włosów uciekały z gumki i kotłowały się na poduszce.
Mogłem się jej spodziewać. Jeśli ktokolwiek miałby być przy Jamesie o każdej porze dnia i nocy, to właśnie ona.
Najciszej jak mogłem, odłożyłem walizkę pod ścianę, a potem zdjąłem płaszcz i odwiesiłem go na wieszak obok purpurowej kurtki Lily. Wszedłem w głąb pokoju. Pościel zaszeleściła, gdy Lily się poruszyła. Sapnęła cicho, a potem podniosła się na łokciu i odwróciła głowę w moją stronę, zlękniona. Natychmiast posłałem jej uspokajający uśmiech.
– Remusie – wymamrotała. Przetarła oczy. – Nie spodziewałam się ciebie.
– To była spontaniczna decyzja. Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć.
Bez pośpiechu podniosła się do pozycji siedzącej i spuściła nogi na podłogę. Była ubrana w elegancki komplet i buty na obcasie, musiała tu przyjść prosto z pracy.
– Nie szkodzi. – Odwzajemniła blado uśmiech. – Cieszę się, że jesteś.
W jej spuchniętych, zaczerwienionych oczach malowała się wdzięczność.
Podszedłem bliżej i usiadłem na skraju materaca obok niej. Przekręciłem głowę, żeby przyjrzeć się Jamesowi. Wyglądał zupełnie tak, jakby spał. Jego włosy były uczesane, zarost ogolony, a cera rumiana. Żadnych śladów traumy, którą przeżył, nawet zadrapania. Nie wiedziałem, czy to dlatego, że nie walczył z Atkinsem, czy może magomedycy uleczyli jego rany. Mogłem zapytać o to Lily, ale nie chciałem, żeby dla głupiego zaspokojenia mojej ciekawości musiała przeżywać od nowa to, co się stało. To, jakie rany mógł zadać Jamesowi Atkins w trakcie szarpaniny, nie miało znaczenia w porównaniu z faktem, że usiłował go otruć.
– Powinien wrócić do zdrowia w przeciągu tygodnia albo dwóch – wyjaśniła Lily, podążając za moim wzrokiem.
Pokiwałem powoli głową. To było pewne pocieszenie. Sam nie wiem, co bym zrobił, gdyby James z tego nie wyszedł. Nie chciałem nawet rozważać takiej opcji. Przeniosłem wzrok z powrotem na nią.
– A jak ty się czujesz? – spytałem.
Z Lily nie przyjaźniłem się tak długo jak z Jamesem; tak naprawdę zbliżyliśmy się do siebie dopiero po ich ślubie, ale to nie oznaczało, że była dla mnie mniej istotna. Kochałem ją jak siostrę.
Wypuściła powoli powietrze z płuc i przygładziła roztrzepane włosy.
– Jestem wyczerpana.
Położyłem jej dłoń na plecach i potarłem pocieszająco.
– Domyślam się, że to nie były łatwe dni.
– Zawsze byłeś taki spostrzegawczy – rzuciła i nie byłem pewien, czy to był żartobliwy sarkazm czy przejaw złośliwości.
– Auć – odparłem z uśmieszkiem, zdejmując dłoń z jej pleców.
Lily westchnęła i po tej reakcji wiedziałem już, że jej wcześniejsza uwaga była złośliwa.
– Wybacz. Nie powinnam się na tobie wyładowywać. To wszystko musi być dla ciebie tak samo trudne jak dla mnie.
Postanowiłem nie kontynuować tematu. Rozumiałem, że przy takim natłoku emocji mogła mieć problem z utrzymaniem nerwów na wodzy, a do tego ostatnie, czego potrzebowała, to żebym jeszcze ja zrzucał na nią swój ciężar..
– Jak Harry to znosi? – zmieniłem temat.
– Nie najgorzej. Na razie zajmuje się nim Petunia. Ja chyba nie dałabym rady w tym stanie... – jej głos się załamał i odchrząknęła. Odwróciła wzrok.
Przyciągnąłem ją do siebie i przytuliłem. Pachniała kwaśno, kawą i stresem.
– Będzie dobrze – powiedziałem, próbując przekonać nie tylko ją, ale też siebie.
– To nie ma sensu... – Pokręciła głową.
– Co takiego?
Odsunęła się. Nie płakała, choć jej oczy były zaczerwienione. Przygryzła wnętrze policzka.
– To, co się stało. Co mu zrobili. I Peterowi, i Syriuszowi.
Milczałem. Co mogłem odpowiedzieć? Zgadzałem się: to nie miało sensu. Nic, co zrobiliśmy w czasach szkolnych nie było wystarczająco potworne, abyśmy zasłużyli na śmierć. Ale przemoc miała to do siebie, że nie kierowała się logiką, tylko emocjami: prymitywnym poczuciem niesprawiedliwości albo wyższości nad innymi. Logika przychodziła po wszystkim i służyła tylko temu, żeby móc łatwiej spojrzeć na siebie w lustrze.
Lily wstała i zaczęła krążyć po pokoju. Wsunęła palce we włosy i zacisnęła je u nasady.
– Dlaczego miał przy sobie antidotum? – spytała. – Jeśli planował go otruć, po co mu było lekarstwo?
To było dobre pytanie. Przy tym natłoku informacji i emocji, zupełnie nie zwróciłem na to uwagi. Dlaczego miał przy sobie antidotum? Jako środek bezpieczeństwa, gdyby przypadkiem sam się otruł? Może to była jakaś chora gra, w której otruwał nas, a potem wymuszał coś w zamian za antidotum?
– To nie był Severus. – Lily myślała dalej na głos. – Wydaje mi się, że oni go podejrzewają, bo pasuje do rysopisu, ale ja wiem, że to nie był Severus. Poznałabym go wszędzie. Poza tym on by tego nie zrobił. Nie jest złym człowiekiem.
Nie mogłem patrzeć, jak zżerają ją nerwy. Wstałem i zaszedłem jej drogę, tym samym zmuszając do zatrzymania.
Wskazanie jej winnego byłoby tak proste, ale czułem, że nie powinienem. Nie tylko dlatego, że obiecałem zachować to dla siebie, ale przede wszystkim dlatego, że poznanie tego sekretu w niczym by jej nie pomogło. Nie odwróciłoby tego, co się stało.
– Nie zadręczaj się tym – poprosiłem. – To nie twoja wina.
– Nie zadręczam się, ja po prostu... – przerwała. Splotła ręce na piersi, nerwowo uderzając palcami o swoje ramię. Wyraźnie mełła przez chwilę słowa. – To nic takiego.
– Możesz mi powiedzieć. – Posłałem jej zapewniające spojrzenie.
– Wiem, że mogę, ja tylko... – Wzięła głęboki wdech. – Nie chodzi nawet o to, że nie ufam Aurorom. Wierzę w to, że złapią tego mężczyznę i wsadzą go za kratki. – Wbiła wzrok w Jamesa, zaciskając szczękę. Gdy kontynuowała, jej głos był cichy, ale nie słaby: – Moim zdaniem więzienie to za mało. Ktokolwiek to był, chciałabym, żeby zginął w takich męczarniach, jakich jeszcze nigdy nie czuł.
Słowa zawisły między nami jakby ktoś wyrył je w powietrzu.
Lily naprawdę tak uważała. W jej spojrzeniu widziałem, że gdyby dostała taką szansę, samodzielnie spowodowałaby to cierpienie. To była jedna z cech, które tak uwielbiał w niej James: nie była bierna. Jeśli ktoś ją krzywdził, była w stanie odgryźć się z podwójną siłą. Nie wahała się, nawet jeśli czasem konsekwencje tego były dwa razy gorsze.
– Ktokolwiek to był, dostanie to, na co zasłużył – obiecałem.
Mogła przemawiać przez nią wściekłość, ale miała rację. Atkins zasługiwał na taki sam ból, jaki powodował nam przez ostatnie miesiące.
A ja byłem jedyną osobą, która mogła tego własnoręcznie dopilnować.
* * *
Zamierzałem wynająć na noc pokój w jakimś skromnym hoteliku, ale Lily nalegała, żebym spał u nich w domu. Wracając ze Świętego Munga, wstąpiliśmy do baru po rybę z frytkami na wynos. Otworzyliśmy zamówienie na sofie w salonie, oglądając w telewizji kreskówkę, która akurat leciała na kanale dla dzieci. Nie mieliśmy siły na nic ambitniejszego.
– Więc – zagadnęła Lily, układając sobie opakowanie na podołku i przegrzebując widelcem frytki – jak się rozwija sytuacja z moją imienniczką?
Udawałem, że wyjątkowo długo przeżuwam kawałek ryby. Pokiwałem głową.
– Dobrze.
– Powiedziałeś jej, co czujesz?
Nie byłem w stanie skłamać, ale nie chciałem przyznać prawdy.
– Mhm.
– I jak zareagowała?
– Adekwatnie.
Lily parsknęła śmiechem. Pokręciła głową.
– Rozumiem. Mam się nie wtrącać.
– To po prostu skomplikowane – odparłem, byle tylko nie zostawiać jej z poczuciem odrzucenia.
– Jak bardzo skomplikowane to może być? Z tego co rozumiem, to ty lubisz ją, ona lubi ciebie, oboje jesteście samotni i robicie do siebie maślane oczy praktycznie od pierwszego dnia. Nie ma nic prostszego niż to.
Nie odpowiedziałem. Zająłem się jedzeniem i udawałem, że wyjątkowo zaciekawiły mnie gadające zwierzęta na ekranie telewizora. Lilka milczała przez chwilę i myślałem, że nie kontynuuje tematu, ale potem znów się odezwała.
– Nie chodzi o twoją likantropię?
– Nie. I jeśli zadasz jeszcze jedno pytanie w tej sprawie, to transmutuję twoje frytki w dżdżownice. – Posłałem jej znaczące spojrzenie, które oznaczało, że choć mówię to żartobliwym tonem, to naprawdę nie chcę dłużej o tym rozmawiać. Lilka odpowiedziała mi krzywym uśmiechem.
– Dobrze, profesorze Gburowaty.
Oboje odwróciliśmy twarze w stronę telewizora. Gdy skończyłem jeść, zamknąłem pudełko i odłożyłem je na stolik. Rozsiadłem się wygodniej na sofie, przygładziłem palcami wąsy. Lily również odłożyła pudełko, po czym wyprostowała nogi na stoliku i przykryła się kocem. Przez chwilę siedzieliśmy tak w milczeniu.
– Jeśli nie ta, to inna – powiedziała sennym głosem. Oparła głową o moje ramię. – Każda miałaby szczęście, będąc z tobą. Nie znam drugiej tak lojalnej osoby jak ty. No, nie licząc Jamesa, oczywiście. Mam wrażenie, że wy oboje bylibyście w stanie zabić bez mrugnięcia okiem, gdyby to miało pomóc komuś, na kim wam zależy.
Lily ziewnęła, a ja zatopiłem się w myślach.
Nie tylko byłbym w stanie zabić dla kogoś, na kim mi zależy, ale już raz to zrobiłem. Trzy lata wcześniej obroniłem Syriusza przed atakiem Rajnisha. Nie zabiłem go celowo, ale jednocześnie nie miałem wyrzutów sumienia z powodu tej śmierci i gdybym znów stanął przed tym wyborem, zrobiłbym to samo. Tak samo jak zabiłbym kogokolwiek trzeba, gdyby to miało przywrócić życie Syriusza.
Gula w moim gardle rosła w miarę jak powoli uświadamiałem sobie bolesną prawdę.
Czy nie to samo robiła Lily, przygotowując dla Atkinsa trucizny? Chroniła przyszłość swojej siostry, chroniła jej szansę na wyzdrowienie. Fakt, działo się to kosztem moich przyjaciół, potencjalnie nawet moim kosztem, ale to z pewnością było dla niej sprawą drugorzędną. Gdy to wszystko się zaczęło, znaliśmy się ledwie dwa tygodnie.
A prawda była taka, że gdyby otruty został ktokolwiek inny, przyjąłbym to bez mrugnięcia okiem. Zaakceptowałbym to, że Lily zrobiła, co mogła dla swojej siostry; może nawet uważałbym jej lojalność za godną podziwu. Ja zrobiłbym to samo dla Jamesa, gdybym był w jej sytuacji.
Czy mogłem być tak jawnym hipokrytą? Krytykować jej zachowanie, a usprawiedliwiać swoje?
Wciąż wypełniała mnie złość, wstyd i zranienie. Ale zmieniło się jedno: zrozumiałem, dlaczego Lily tak mnie skrzywdziła i nie mogłem jej dłużej winić. Bo jeśli winiłbym ją, musiałbym winić też siebie, a ja nigdy nie mógłbym winić samego siebie za lojalność. Nie istniało nic ważniejszego od rodziny.
Rozległo się ciche chrapanie. Spuściłem wzrok na Lily, upewniając się, że śpi. Gestem dłoni przyciszyłem telewizor. Kolejnym gestem zgasiłem światło na suficie, zostawiając zapaloną jedynie lampkę na komodzie w rogu pokoju. Nie minęło dużo czasu gdy i mnie zmorzył sen.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top