2

Remus

Thurso nie było złym miejscem do życia. Położone na północy wyspy, otoczone polami uprawnymi i wrzosowiskami, liczyło sobie około osiem tysięcy mieszkańców. Lato było o kilka stopni chłodniejsze niż w Londynie. Często padało.

Pracowałem w Jolly Tabby, podupadającym pubie przy głównej ulicy. Podobało mi się w nim tylko jedno: przez witrynę, pomiędzy dwoma domami jednorodzinnymi widać było fragment morza i leżący na nim szaroniebieski pas odległych Orkad. Każdego dnia prom wypływający o godzinie dziewiętnastej z portu Scrabster wyznaczał początek mojej zmiany. Koniec zmiany przypadał na piątą lub szóstą rano.

Wynajmowałem piętro w jednorodzinnym domku w sąsiadującej dzielnicy Burnside. Idąc najkrótszą drogą, wzdłuż głównej ulicy, mogłem wrócić z pracy w przeciągu dwudziestu minut. Ja jednak lubiłem skręcać na Victoria Walk i iść wydeptaną w trawie ścieżką wzdłuż kamiennych klifów. Zimą było wtedy jeszcze ciemno, latem słońce wschodziło za moimi plecami. Nie rosły tam żadne drzewa, wiatr uderzał znad morza. Nikt inny tamtędy nie chodził.

Po wyjątkowo trudnych zmianach, pod koniec ścieżki, zamiast skręcać do domu, nadkładałem około czterystu stóp drogi i odwiedzałem Pałac Biskupów, który już dawno przestał być pałacem. Ot, trochę zakopanych w ziemi kamiennych fundamentów oraz resztki wieży strażniczej. Ruina.

Było to moje ulubione miejsce.

Siadałem na wystającym fundamencie i zwieszałem nogi w dół. Pozwalałem wiatrowi oczyścić mnie z zapachu cudzego alkoholu i cudzych papierosów. Wraz z zapachem, odlatywały ze mnie pojedyncze nitki nerwów. Zbity przypadkiem kufel. Ktoś wymiotujący pod stołem. Ktoś inny wszczynający bójkę. Ktoś kto nie był w stanie wyjść o własnych siłach, gdy o czwartej zamykałem pub.

I gdy te wszystkie codzienne trudności już ze mnie odlatywały, dopiero wtedy wracałem do domu.

Żelazna furtka skrzypiała, więc nie otwierałem jej, tylko przeskakiwałem przez niski murek, nie chcąc obudzić mieszkającego na parterze starszego państwa Jones. Na piętro wchodziłem zewnętrznymi, drewnianymi schodami. Spałem do południa, czasem do czternastej. Potem zajmowałem sobie wolny czas: robiłem zakupy, gotowałem makaron, czytałem Proroka Codziennego, oglądałem mugolskie programy przyrodnicze, słuchałem radia, spacerowałem po wrzosowiskach, wymieniałem listy z Jamesem. Czasem pomagałem pani Jones w ogrodzie, a ona w podziękowaniu częstowała mnie ciastem oraz lemoniadą rabarbarową z rumem. Opowiadała mi o swojej młodości, o tym jak poznała swojego męża, o pracy w szpitalu, o swojej jedynej córce Valerie, o swoich wnuczętach: Marku, Michaelu i Caroline. Nie opowiadała o swoim zięciu. Pan Jones o nim opowiadał, zawsze niepochlebnie.

To była zwykła, mugolska rodzina.

Nie było to życie, o jakim marzyłem, ale czerpałem z tej rutyny, ile mogłem. Skupiałem się na ludziach, którzy byli wobec mnie życzliwi, bo widzieli we mnie to wszystko, co ja sam w sobie widziałem. Uprzejmość, uczciwość, empatię, optymizm, inteligencję. Skupiałem się na ludziach, którzy przymykali oko na moje wady. Na to, że w dzień pełni wychodziłem z domu, wracałem dopiero po dwóch dniach i nigdy nie tłumaczyłem, gdzie byłem; na to, że nie rozmawiałem o swojej przeszłości ani o przyszłości; na to, że gdybym znalazł lepszą pracę, bez ostrzeżenia zniknąłbym z ich życia.

* * *

Pierwszego września byłem już z powrotem w Hogwarcie. Stałem przed wysokim, wolnostojącym lustrem w sypialni i z rękoma w kieszeniach spodni przyglądałem się sobie.

Wypiąłem pierś i uniosłem podbródek. Kilka minut wcześniej ogoliłem się, zostawiając jedynie wąsy, które przyciąłem krótko, i choć odsłoniło to kilka zapomnianych blizn na policzkach, od dawna nie czułem się tak czysto. Ubrałem się też w garnitur, miejscami dziurawy, pozaciągany i wytarty, pamiętający czasy moich nieudanych studiów. Jedyny jaki posiadałem.

Profesor Remus Lupin – powiedziałem, wyraźnie intonując swój nowy tytuł.

Uśmiechnąłem się. Wyglądałem stosownie do tytułu i podobałem się sobie w tym nowym wydaniu. Byłem gotowy.

Przed wyjściem musiałem zadbać jeszcze tylko o jedną rzecz.

Przeszedłem do kuchni, gdzie zgodnie z instrukcjami Dumbledore'a na drewnianej tacy czekało na mnie siedem fiolek z błękitnym eliksirem. Odkorkowałem jedną z nich, z szyjki wyciekła smużka gęstego dymu. Ostry zapach tojadu zakłuł mnie w nos. Wypiłem zawartość jednym haustem, starając się nie skupiać na smaku, tego jednak nie dało się zignorować. Gorycz zalała moje usta i gardło, skrzywiłem się.

Spojrzałem na zegarek na nadgarstku. Ceremonia rozpoczęcia roku szkolnego miała się rozpocząć za siedem minut.

Balansowałem na granicy spóźnienia, więc szybkim krokiem opuściłem mieszkanie i zamknąłem za sobą drzwi. Kluczyk schowałem do kieszeni marynarki. Przeszedłem środkiem sali lekcyjnej i wyszedłem na korytarz. Zamykane drzwi zaskrzypiały, trzasnęły, dźwięk odbił się echem po pustych ścianach. Poprawiając mankiety, ruszyłem w stronę drewnianego mostu prowadzącego do głównego skrzydła zamku.

Dotarłem do drzwi i sięgnąłem do klamki. Nie zdążyłem jej złapać, gdy skrzydło popędziło w moją stronę. W ostatniej chwili odskoczyłem.

Owiał mnie zimny podmuch wieczornego wiatru, a wraz z nim mieszanka zapachów: subtelny dym papierosowy, lawenda, mydło cedrowe i... tojad?

– Ojej! Nie uderzyłam pana?

Zamrugałem, zaskoczony.

Młoda kobieta wyglądała skromnie. Przytrzymując drzwi jedną ręką, przyglądała mi się zza dużych, okrągłych okularów. Jej jasne, puszyste włosy upięte w koka sprawiały wrażenie, jakby pieniły się wokół jej głowy. Ubrana w prosty strój: wzorzysta koszula wystająca spod bordowego sweterka oraz rozkloszowana spódnica do połowy łydki. W uszach lśniły złote kolczyki w kształcie lilii.

– Nic się nie stało – powiedziałem, odzyskując rezon, i posłałem jej uprzejmy uśmiech. – Mam świetny refleks.

Odetchnęła i niepewnie odwzajemniła mój uśmiech, jej policzki zarumieniły się.

– To dobrze. – Odchrząknęła. – Właśnie szłam po profesora. Wszyscy oczekują pana w Wielkiej Sali.

– Oczywiście. W takim razie chodźmy, nie ma czasu do stracenia.

Podzieliliśmy się jeszcze szybkimi spojrzeniami i uśmiechami, po czym wyszliśmy na most. Deski skrzypiały cicho pod ciężarem naszych kroków. Wiszące na drewnianych kolumnach pochodnie oświetlały drogę ciepłym światłem. Kobieta patrzyła przed siebie, więc pozwoliłem sobie zerknąć na nią kątem oka.

Miała ładny profil twarzy – zgrabny nos, łagodne policzki, różowe usta. Z pewnością nie była uczennicą, wiekiem musiała być zbliżona do mnie; być może nawet uczyła się w Hogwarcie w tym czasie co ja.

– Nie mieliśmy chyba jeszcze przyjemności się poznać? – zapytałem.

– Nie wydaje mi się. Pracuję tu dopiero od dwóch miesięcy, a do tego większość czasu przebywam w skrzydle szpitalnym, bo jestem tam pielęgniarką. Lily Lockerby.

Wyciągnęła do mnie rękę, ale nie zwolniła kroku, więc uścisnąłem ją w ruchu.

– Remus Lupin, profesor Obrony Przed Czarną Magią. Ja pracuję tutaj... mniej więcej od godziny.

Figlarna iskra pojawiła się w jej spojrzeniu. Miała takie łagodne, błękitne oczy.

– Pracuje pan od godziny i już się spóźnia?

– Ależ ja się nie spóźniam – odpowiedziałem lekko. – Zamierzam być zupełnie na czas.

– Tylko dlatego, że pani Hooch wysłała mnie po pana.

– Pozwolę sobie przypomnieć, że wpadliśmy na siebie, gdy już zmierzałem na Wielką Salę. Jeśli już, to pani mnie spowolniła, próbując znokautować mnie drzwiami.

– Jeśli dziesięciosekundowe zdarzenie tak pana spowolniło, to znaczy, że był już pan spóźniony.

Otworzyłem usta, ale z tą logiką trudno było się kłócić. Ku zadowoleniu Lily, westchnąłem w geście poddania.

– Być może ma pani trochę racji – przyznałem. – Ale proszę mi wierzyć, zazwyczaj jestem punktualny. Dzisiaj po prostu miałem trudność ze zdecydowaniem, czy zaczesać grzywkę na lewo czy na prawo.

Chciałem ją rozbawić i udało mi się. Lily zaśmiała się, odchylając głowę do tyłu i wywołało to też u mnie szerszy uśmiech. Jeśli wychodząc, czułem się pewny siebie, to teraz to uczucie wzmogło się dwukrotnie.

Dotarliśmy do końca mostu, otworzyłem przed nią drzwi. Stąd było już słychać odległy gwar Wielkiej Sali. Szliśmy dalej ramię w ramię. Choć korytarze Hogwartu zawsze były chłodne, mnie grzało nie tylko szybkie tempo marszu, ale też miłe towarzystwo.

– Więc... pielęgniarstwo? – kontynuowałem rozmowę. – To naprawdę wspaniała kariera. Pomaganie dzieciom.

Lily wzruszyła ramionami.

– Chyba tak.

Ta skromność mnie rozbawiła.

Chyba? Mnie się jednak wydaje, że na pewno. Ktoś musi dbać o zdrowie tych gałganów! Ja sam w swoich czasach byłem stałym bywalcem skrzydła szpitalnego, więc mogę pani powiedzieć z całą pewnością, że jest to wspaniała kariera. Bardzo potrzebna i bardzo niedoceniana. Godna podziwu.

Lily zarumieniła się, wbijając spojrzenie pod nogi. Minęliśmy wejście do wieży Ravenclaw.

– Dziękuję. – Znów podniosła wzrok na mnie. – Nauczycielstwo to też potrzebna i niedoceniana praca, tak więc proszę nie umniejszać swoich własnych zasług.

Pokręciłem głową.

– Ach, jakich zasług? – Machnąłem ręką. – Jeszcze nawet nie zacząłem. Proszę mi dać kilka miesięcy i dopiero wtedy będziemy mogli mówić o jakichkolwiek zasługach... o ile w ogóle sprawdzę się w tej roli.

Lily zaśmiała się cicho.

– Więc wcześniej nie był pan nauczycielem?

– Nie, nie byłem.

W pierwszym odruchu chciałem powiedzieć więcej, ale powstrzymałem się. Moje poprzednie prace nie były czymś, czym chciałbym się chwalić. Barman, sowiarz, sprzedawca w księgarni, magikłusownik, kelner, znowu barman. Z moimi uwarunkowaniami trudno było o cokolwiek lepszego.

Odgłosy Wielkiej Sali podnosiły się w miarę, gdy zbliżaliśmy się do Wielkich Schodów.

– Ale z pewnością jest pan świetnym czarodziejem – powiedziała Lily – skoro uczy pan tak trudnego przedmiotu jak Obrona Przed Czarną Magią.

Rozmawiając z kimkolwiek innym, zapewne zachowałbym skromność, ale przed nią chciałem pokazać się od swojej lepszej strony.

– A i owszem – przyznałem z dumą. – Być może nie wypada mi tak o sobie powiedzieć, ale jestem całkiem nie najgorszy.

Lily zachichotała.

– Proszę się nie krępować. Ja sama byłam beznadziejna z tego przedmiotu... i w ogóle, zaklęcia to nie jest moja mocna strona. Może stąd to pielęgniarstwo? Dużo lepiej czuję się w ziołach i miksturach.

Pokiwałem głową ze zrozumieniem.

– Ja zawsze byłem beznadziejny w ziołach i jeszcze gorszy w miksturach.

Minęliśmy Wielkie Schody i przeszliśmy do korytarza przylegającego bezpośrednio do Wielkiej Sali. Spojrzałem na zegarek i w tym momencie wskazówka przeskoczyła z 19.29 na 19.30.

– Dziewiętnasta trzydzieści – oznajmiłem, widząc pytające spojrzenie Lily.

Przez chwilę wyglądała, jakby chciała spiorunować mnie wzrokiem, ale uśmiechnąłem się do niej przepraszająco i tylko przewróciła oczami z rozbawieniem.

– Spóźniliśmy się – powiedziała.

– Dotarliśmy perfekcyjnie na czas.

Drzwi wejściowe do Wielkiej Sali były otwarte. Weszliśmy w gwar setek rozmów, otoczyło nas duszne powietrze, moje serce przyspieszyło.

Na moment przeniosłem się do innego świata.

Rok '77, szósta klasa. Siedziałem przy stole Gryffindoru na czwartym miejscu od końca, tam gdzie teraz pulchna dziewczyna przekomarzała się ze swoją znajomą. Po mojej prawej siedział James, a naprzeciwko Peter i Syriusz. Wokół nas zawsze się coś działo, byliśmy tymi do zadań specjalnych. Młodsi uczniowie zgłaszali się do nas, prosząc o wykradanie ksiąg z działu zakazanego, trudno dostępnych składników, podrabianie zgód na wyjście do Hogsmeade. Co miesiąc nowa dziewczyna zdzielała Syriusza w łeb i nazywała go dupkiem, czasem wylewały na niego swoje napoje. Wyjce od rodziców były codziennością. Wtedy byliśmy na szczycie i wszystko wydawało się możliwe.

Teraz szliśmy środkiem sali pomiędzy stołami Ravenclaw i Gryffindoru. Uczniowie nie zwracali na nas uwagi, za to nauczyciele patrzyli wyczekująco. Złapałem spojrzenie Dumbledore'a i skinąłem mu głową z przepraszającą miną. Ukłoniłem się także w stronę profesor McGonagall, którą minęliśmy, wchodząc na podwyższenie. Pilnowała stojącej obok grupy pierwszaków czekającej na swój przydział.

Lily poprowadziła mnie do prawego skrzydła stołu, gdzie obok siebie znajdowały się dwa puste miejsca. Zajęła to po prawej, więc ja usiadłem między nią a panią Hooch, która patrzyła na mnie najsurowiej ze wszystkich nauczycieli.

– Wreszcie – powiedziała, gdy skinąłem jej głową. – No naprawdę, Remusie, żebym musiała po ciebie kogoś posyłać przy takiej ważnej uroczystości. Co ci tyle zajęło?

– Nic takiego, pani profesor, po prostu się zagapiłem. Bardzo przepraszam za spóźnienie. I oczywiście, dziękuję za czujność.

Ten krótki wyraz skruchy wystarczył, żeby ją uspokoić. Jej mina złagodniała.

– To nie mnie powinieneś przepraszać, tylko szanownego dyrektora, ale niech będzie – westchnęła.

Wyprostowaliśmy się na krzesłach, bo Dumbledore wstał, a sala momentalnie ucichła, jakby ktoś zarzucił na wszystkich gruby koc. Ktoś kichnął.

– Na zdrowie – powiedział Dumbledore z pobłażliwym uśmieszkiem, krótkie chichoty przeszły po sali i znów nastała cisza.

Dumbledore przedstawił się, uroczyście powitał uczniów jak i kadrę, a potem zaprosił profesor McGonagall, aby przeprowadziła procedurę sortowania. Starsza kobieta weszła na środek podwyższenia, machnęła różdżką; stołek z leżącą na nią Tiarą Przydziału przyleciał zza kolumny i ustawił się obok niej. Przedstawiła zwięźle zasady przydziału, po czym rozłożyła pergamin i zaczęła wyczytywać pierwsze nazwiska.

Z każdym kolejnym przydziałem rozlegały się krótkie oklaski. Slytherin, Gryffindor, Hufflepuff, znowu Gryffindor. Kątem oka zauważyłem, że po którymś z kolei przydziale, Lily przestała klaskać i znieruchomiała. Nieobecny wzrok wznosiła w stronę zaczarowanego sufitu i mimochodem podążyłem za nią.

Szara chmura snuła się po wieczornym niebie, obok lśnił księżyc w fazie rosnącego garbu.

Moje serce przyspieszyło. Otoczył mnie chłód, włosy stanęły na rękach, dreszcz przebiegł w dół kręgosłupa. Pewność siebie i radość, które do tej pory czułem, zostały przyćmione przez niepokój, jakby ktoś przycisnął mi do twarzy poduszkę.

Oderwałem wzrok i wbiłem go z powrotem w Tiarę Przydziału. Nieprzyjemne odczucia puściły. Wziąłem głęboki oddech.

Do pełni jeszcze tydzień, a ja, mając pod ręką wywar tojadowy, nie miałem się czym martwić. Byłem bezpieczny.

Kolejne dziecko zostało przydzielone do Ravenclaw, rozległy się oklaski. Chcąc nakierować myśli na przyjemniejsze tory, nachyliłem się do Lily na stosowną odległość. Drgnęła i zwróciła twarz w moim kierunku.

– A pani do jakiego domu należała? – zagaiłem przyciszonym głosem.

– Gryffindor.

– Naprawdę?

– Co w tym dziwnego?

– Nic takiego, po prostu.... Nie wygląda pani na Gryfonkę.

Otaczała ją aura spokoju i uprzejmości, wydawała się niemal nieśmiała. Siedziała z perfekcyjnie prostymi plecami, dłońmi splecionymi na podołku. Do tego te okulary, wyprasowany kołnierzyk i stosowna długa spódnica. Zazwyczaj nie przypisywałbym takich atrybutów eks-Gryfonom. Być może jednak nie powinienem oceniać jej tak szybko. Samemu byłem doskonałym przykładem tego, że nie trzeba wyglądać ani zachowywać się lekkomyślnie, żeby mieć w swoim sercu prawdziwą odwagę.

Lily musiała mieć podobne zdanie, bo zmarszczyła brwi i posłała mi niemal urażone spojrzenie.

– Nie wyglądam panu na odważną, lojalną i szlachetną osobę?

Uśmiechnąłem się, rozbawiony. Rozległ się aplauz, gdy kolejne dziecko zostało przypisane do swojego domu.

Istniał tylko jeden sposób na wybrnięcie z takiego pytania.

– Wygląda mi pani na piękną, inteligentną i empatyczną osobę: na przykład Puchonkę.

Ku mojej satysfakcji, Lily odwróciła wzrok, a jej policzki zalały się czerwienią.

– Cóż, tiara przydziału miała dylemat między posadzeniem mnie w Ravenclaw a Gryffindorem, ale o Hufflepuff to jeszcze nikt mnie nigdy nie posądził. – Przerwała, gdy Tiara wykrzyknęła "Slytherin!" i znowu rozległy się oklaski. – A profesor? Do jakiego domu należał?

– Do Gryffindoru.

Lily pokiwała głową, a na jej usta zbłądził uśmieszek.

– Ach, więc przyganiał kocioł garnkowi.

– Sugeruje pani, że nie wyglądam na odważną, lojalną i szlachetną osobę?

Wzruszyła ramionami.

– Pozostawię to do pana interpretacji.

– O czym wy tam tak nadajecie? – Pani Hooch nachyliła się do mnie z syknięciem. – Trochę ciszej, to wielka chwila dla pierwszaków.

– Przepraszam, pani profesor, ma pani rację. To moja wina – odparłem. – Zagaduję drogą pannę Lockerby o jej przydział. Jak się okazuje: Gryffindor. A pani profesor? Z jakiego jest domu?

– Też jestem Gryfonką – odpowiedziała. – A teraz ciii! Wytrzymacie chyba jeszcze dziesięć minut do uczty?

Miała całkowitą rację. Przywołałem się do porządku, jednak widok Lily na skraju mojego pola widzenia dalej mnie rozpraszał. Ceremonię przydziału widziałem już osiem razy, nie była dla mnie niczym ciekawym, za to posmak przerwanej rozmowy pozostał mi na końcu języka. Kiedy Lily zerknęła na mnie kątem oka, nie wytrzymałem i nachyliłem się do niej.

– Chyba właśnie zostaliśmy opieprzeni jak niesforne dzieciaki – powiedziałem przyciszonym głosem.

Lily pokiwała głową z uśmieszkiem.

– I profesor bohatersko wziął na siebie całą winę. Jestem niezmiernie wdzięczna.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odparłem szczerze.

Wyprostowałem się, tym razem już naprawdę skupiając się na pozostałej ceremonii.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top