18

Lily

Po konfrontacji z Remusem było mi zwyczajnie wstyd. Ten jeden raz w życiu odważyłam się wyznać komuś swoje uczucia, stawiając wszystko na jedną kartę, święcie przekonana o tym, że jedyne, co powstrzymywało nas przed byciem razem, jest ta wisząca między nami tajemnica, i pomyliłam się. Nie tylko się pomyliłam, ale przede wszystkim wyszłam na zdesperowaną wariatkę, nie zamykając się, gdy tylko dostałam pierwszy sygnał odrzucenia. Och, dlaczego ja go tak błagałam? Teraz przez kolejne sześć miesięcy będę musiała codziennie patrzeć w twarz mężczyźnie, który widział mnie w jednym z najbardziej żałosnych momentów mojego życia.

To jednak nie było nawet najgorsze. Najgorsze było to, że dotarło do mnie, jak słaba byłam. Gdy tylko wróciłam do domu, usiadłam i uspokoiłam się, dotarło do mnie, że gdyby Remus za chwilę pojawił się pod drzwiami z Ognistą w ręku i przepraszającym uśmiechem, wpuściłabym go bez zastanowienia. Chciałam, żeby to się stało, pomimo tego że ostatnie, co mu powiedziałam, to żeby nigdy więcej do mnie nie przychodził.

Było mi wstyd, że jakikolwiek mężczyzna miał na mnie taki wpływ. Ciężko było się pogodzić z tym, że pomimo zranienia moje uczucia do niego się nie zmieniły, że dalej go kochałam. Jedyne, co się zmieniło, to że każda myśl o nim zamiast przyjemnego poczucia ekscytacji przyprawiała mnie o chęć ukrycia się i zapomnienia. To sprawiło, że postanowiłam go unikać.

Posiłki jadłam w domu zamiast na Wielkiej Sali. Do zamku wchodziłam bocznymi drzwiami, żeby uniknąć przechodzenia przez skrzydło lekcyjne. Idąc którymkolwiek z korytarzy, byłam wyczulona na jakikolwiek dźwięk, widok lub zapach, który mógłby zdradzić, że Remus znajdował się w pobliżu. Mimo tego przez kolejne noce do późna siedziałam przy kuchennym stole z herbatą w ręku, wyglądając za okno, czekając na jakikolwiek ruch lub skrzypienie furtki. Tłumaczyłam sobie, że to dlatego, że nie mogłam zasnąć. Wcale na niego nie czekałam.

Pani Pomfrey szybko zrozumiała, co się stało, ale jej próby pocieszania na niewiele się zdały. W tym momencie ciężko było mi uwierzyć, że "to się jakoś ułoży, będzie dobrze".

W międzyczasie dostałam też od Elin list, w którym pytała, jak poszła moja rozmowa z Remusem. Odłożyłam go do szuflady i nie odpisałam, mając nadzieję, że moje milczenie powie jej wszystko, co musi wiedzieć i że od teraz będziemy udawać, że Remus nigdy nie istniał.

W następny czwartek wypadała pełnia. Gdy pojawiłam się u Elin z naręczem mikstur, byłam zmuszona wygadać się jej z całej sytuacji. Powiedziałam jej prawdę, a potem Elin nie mogła zdecydować, czy "wszystko będzie dobrze", czy "rozerwie Remusa na strzępy jak tylko go zobaczy". Wsparcie siostry podniosło mnie na duchu i kiedy wróciłam do domu, czułam się odrobinę lżej. Wciąż nie chciałam widzieć Remusa na oczy, ale przynajmniej nosiłam w sobie zalążek nadziei, że wyleczę się z tego zauroczenia. Bo właśnie tym to było: zauroczeniem, nie miłością.

W noc pełni po raz pierwszy w życiu nie myślałam o jednym, lecz o dwóch bliskich mi wilkołakach, które cierpiały tej nocy. Leżąc w łóżku, wsłuchując się w stukanie deszczu, wmawiałam sobie, że Remus miał rację: spowalniałby mnie w mojej karierze. Zamiast brać nadgodziny, żeby pracą stłumić wrzącą pod moją skórą samotność, wracałabym do domu i wtulała się w jego ciepłą szyję, a potem rozmawialibyśmy o tym, jak nam minął dzień. To byłoby nieproduktywne. Nic tak nie spowalnia kariery jak radość.

Kolejnego dnia wypadał pierwszy piątek miesiąca.

Remus był po pełni, więc w spokoju mogłam zjeść śniadanie na Wielkiej Sali. Wieczorem według standardowej procedury przygotowałam dla Atkinsa potrzebne mikstury. To była już trzecia tura, tak niewiele pozostało mi do spełnienia układu i uwolnienia się.

O północy wsiadłam na miotłę i poleciałam do wschodniej wieży. Wspięłam się na szczyt, drzwi były uchylone, weszłam do środka. Tym razem Atkins czekał na sofie, czytając książkę. Gdy mnie usłyszał, odłożył ją na bok, a potem podszedł do mnie.

Głos z tyłu mojej głowy błagał, żebym skonfrontowała go w sprawie śmierci Petera i Syriusza. Jeśli to on ich zabił, jak duża była szansa, że następni na jego liście byli James i Remus? W końcu oni wszyscy byli Huncwotami, a Atkins uczęszczał do Hogwartu w tym podobnym czasie, co oni. Mógł mieć wobec nich jakąś zwadę... tylko co byłoby tak straszne, żeby chciał ich wszystkich zabić?

– Co zamierzasz z tym zrobić? – zapytałam, trzymając w dłoni zawiniątko.

Mina Atkinsa pozostała beznamiętna.

– Już o tym rozmawialiśmy.

– To było zanim Peter Pettigrew i Syriusz Black zmarli dwa dni po tym, jak przekazałam ci trucizny – wycedziłam.

– Czy to aż tak nieprawdopodobny zbieg okoliczności, żebyś oskarżała mnie o podwójne morderstwo?

Oblizałam usta. Poza marnym zbiegiem okoliczności i intuicją nie miałam żadnych podstaw do takich oskarżeń. Nie miałam nawet pojęcia, z jakich przyczyn zmarli.

– A nawet jeśli – kontynuował Adam – to co wtedy? Nie oddasz mi tej trucizny? Zerwiesz naszą umowę, splamisz swoją reputację. Skażesz swoją siostrę na resztę życia w bólu i w izolacji tylko po to, żeby uchronić przed śmiercią ludzi, których nawet nie znasz? Skąd w ogóle pewność, że oni nie zasługują na śmierć? Że nie robili rzeczy, przez które powinni trafić do Azkabanu? Uważasz, że życie kilku przestępców jest warte więcej niż szczęście twojej niewinnej siostry? Nie tylko twojej siostry, ale wszystkich dotkniętych wilkołactwem czarodziejów, jacy żyją teraz i będą żyli przez następne setki, może nawet tysiące lat?

Zacisnęłam mocniej dłoń na zawiniątku.

– Odpowiedz na pytanie – ponagliłam, próbując nie dać się wciągnąć w jego głupie gierki.

Atkins wziął powolny wdech, a potem jeszcze wolniejszy wydech. Jakby napawał się moją niepewnością.

– Nie mam z tym nic wspólnego – odpowiedział.

Odrobina napięcia ze mnie zeszła. To wystarczyło. Miałam swoje potwierdzenie, którego tak bardzo potrzebowałam. Wyciągnęłam rękę do przodu i przekazałam mu zawiniątko. Cofnęłam się do samych drzwi, a potem złapałam swoją miotłę i wyszłam. Drzwi za mną zaskrzypiały, ale nie zatrzasnęły się.

– Ty i Remus. – Głos Atkinsa odbił się echem od kamiennych ścian, gdy byłam już kilka schodków niżej. Serce waliło mi w piersi. Przystanęłam i odwróciłam twarz w jego stronę. Światło sączące się z mieszkania oświetlało go od tyłu w taki sposób, że jego twarz była całkowicie skonsumowana przez cień. – Szkoda, że wam nie wyszło. Pasujecie do siebie. Oboje wolicie zasłaniać się najbledszymi wymówkami niż przyznać przed sobą, że nie dbacie o dobro innych ludzi, dopóki bezpośrednio was ono nie dotyczy.

Cofnął się, a potem zamknął za sobą drzwi, a mnie pochłonęła ciemność.

* * *

Widmo poniedziałku dyszało nad moim karkiem przez cały weekend, a ja wychodziłam na spacery i udawałam, że to tylko zimny, grudniowy wiatr. W poniedziałek wstałam wcześniej i pojawiłam się na Wielkiej Sali przed kimkolwiek innym. Rzędy srebrnej zastawy lśniły w rzędach, tu i ówdzie co chwilę pojawiały się kolejne potrawy. Moje kroki odbijały się echem od pustych ścian. Cisza była kojąca, jak chłodny okład na rozgrzanej skórze.

Nie siadając, zabrałam ze stołu Proroka Codziennego i przeskanowałam nagłówki. Żadnej śmierci. Żadnych trucizn. W nekrologach nie pojawiło się żadne znajome nazwisko. W końcu mogłam w pełni odetchnąć z ulgą. Atkins mówił prawdę, tamte śmierci były tylko zbiegiem okoliczności, a ja niepotrzebnie się martwiłam.

Nagle mój nos wypełnił nieziemski zapach kawy, gdy kolejne dzbanki zaczęły pojawiać się na nauczycielskim stole, ale ja wciąż unikałam Remusa, dlatego odpuściłam sobie śniadanie. Odłożyłam gazetę na miejsce i poszłam do skrzydła szpitalnego. Pani Pomfrey, zapewne usłyszawszy skrzypienie drzwi, wychyliła się zza jednej z kotar.

– Lily, wcześnie dzisiaj przyszłaś.

– Wcześnie wstałam. – Podeszłam bliżej i zajrzałam za kotarę.

Leżała tutaj siódmoklasistka, która od jakiegoś czasu narzekała na nudności — jak się okazało spowodowane ciążą. Jej mina nie zdradzała zadowolenia, ale miło było zobaczyć, że na krześle obok czuwał nad nią jej chłopak.

– Cześć – przywitałam się z nimi, bo już nie spali. – Potrzebuje pani mojej pomocy?

– Nie, tutaj już wszystko załatwione. Możesz sprawdzić, co u tych nygusów, którzy zatruli się wczoraj Fasolkami.

Skinęłam głową.

– Robi się.

* * *

Ten dzień minął wyjątkowo przyjemnie. Nie musiałam się już stale martwić tym, że nieświadomie brałam współudział w morderstwie i to sprawiło, że moja przyszłość zaczęła mi się jawić dużo jaśniej. Nawet ból związany z odrzuceniem Remusa, który wciąż nie zniknął, stał się jakby lżejszy. Choć na dworze królowała zima — szron zamarzał na oknach, a dzieciaki chodziły ciasno owinięte szalami w kolorach swoich domów — ja przeżywałam swego rodzaju wiosnę.

Niestety, moja radość trwała tylko marne kilka godzin.

Na godzinę przed zakończeniem pracy Dumbledore pojawił się za zapleczu skrzydła szpitalnego. Usłyszałam charakterystyczne dla teleportacji "puk", na skraju mojego wzroku zmaterializowała się jego srebrzysta sylwetka, a wraz z nią w powietrzu zakręciła się aura magii. W pierwszej sekundzie pomyślałam sobie o tym nic konkretnego, ale gdy tylko zobaczyłam zmartwioną minę staruszka, coś w moim żołądku się ścisnęło. Naprawdę rzadko widywałam go w takim stanie.

– Panie dyrektorze – przywitałam się uprzejmie. – Nie spodziewałam się pana tutaj. Coś się stało?

– Lily, muszę cię ukraść od pani Pomfrey. Robisz teraz coś ważnego?

Stałam przed kociołkiem pełnym gotującej się mikstury, odkręcając właśnie słoiczek pełen suszonej lawendy.

– Och, zaczęłam właśnie warzyć miksturę cucącą...

Dumbledore skinął głową.

– Myślę, że w takim razie Pomfrey nie będzie miała nic przeciwko.

Podszedł i zanim zdążyłam zrozumieć, co się dzieje, złapał mnie za łokieć i teleportował. Gdy mrugnęłam, znajdowaliśmy się już w jego gabinecie. Stare deski zaskrzypiały pod naszymi nogami. Charakterystyczny zapach miedzi i ognia został zastąpiony przez kurz i stare pergaminy.

Dyrektor obszedł biurko dookoła.

– Usiądź, Lily – poprosił, samemu zajmując swoje miejsce.

Niepewnie zbliżyłam się, zajęłam miejsce, odłożyłam trzymany w ręku słoiczek z lawendą na brzeg biurka. Coś zdecydowanie było nie tak.

Feniks za plecami Dumbledore'a wyglądał naprawdę marnie, był wychudzony i wyliniały. Pewnie tym też bym się zmartwiła, gdybym nie wiedziała, że wynikało z tego, że zbliżał się dzień jego przeistoczenia i w przeciągu parunastu dni znów wróci do stanu świetności.

Dumbledore oparł łokcie o blat biurka i złożył palce w piramidkę. Odchrząknął, zwracając tym na siebie moją uwagę.

– Lily, ty i Remus jesteście ze sobą całkiem blisko, prawda?

Znieruchomiałam, zaskoczona pytaniem. W pierwszej sekundzie myśl o tym, że Remus nie żyje, pojawia się w mojej głowie – w końcu po co innego Dumbledore zapraszałby mnie do swojego gabinetu na bardzo poważną rozmowę i zaczynał ją od takiego pytania? – ale zaraz dotarło do mnie, że to niemożliwe. Gdyby na terenie Hogwartu stało się coś takiego, od rana wszyscy by już o tym wiedzieli, prawda? Szybko potaknęłam głową, czekając na dalsze wyjaśnienia. Niezależnie od tematu tej rozmowy, nie zamierzałam spowiadać się dyrektorowi z zawiłości mojej relacji z Remusem.

– Z pewnością jesteś świadoma tego – kontynuował – że ostatnio w niedużym odstępie czasu odeszło z tego świata dwóch przyjaciół Remusa. Otóż, w tę sobotę miał miejsce jeszcze jeden wypadek. Tym razem dotyczył on Jamesa Pottera.

Zaschło mi w ustach. Przecież sprawdzałam rano w gazecie i nie pojawił się tam żaden nekrolog.

– Czy on...?

– Żyje. Jest w szpitalu. Niestety, w bardzo ciężkim stanie. – Staruszek westchnął. Zdjął okulary i potarł nasadę nosa. – Wybacz, to był dla mnie stresujący dzień. Chyba będę musiał ukraść dzisiaj od was coś na migrenę. – Uśmiechnął się blado, po czym z powrotem nałożył okulary na nos. – Lilith, nie będę cię oszukiwał. Sytuacja jest poważna. Skontaktował się ze mną dziś rano Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Istnieje podejrzenie graniczące z pewnością, że te... wypadki nie tylko nie były przypadkowe, ale też że są sprawką jednej i tej samej osoby. Zważywszy na to, kto padł ich ofiarą, łatwo można wywnioskować, że ktoś wziął sobie na cel Huncwotów.

Ta wiadomość spadła na mnie większym ciężarem niż powinna. Przecież o tym wiedziałam. Wszystkie przesłanki prowadziły dokładnie ku temu. Nie mniej, usłyszenie tego na głos było jak usłyszenie "powinniśmy się rozstać" po tygodniach kłótni i rozszarpywania się wzajemnie na strzępy — spodziewane, może nawet nieuniknione, ale przytłaczające.

Wbiłam spojrzenie w doniczkę stojącą po prawej stronie na starej komodzie. Rosła w niej jakaś karłowata odmiana dyptamu, której nie znałam. Jej łodygi miały ledwo wysokość łokcia, ale zakończone były wyjątkowo gęstymi i okazałymi pękami białych kwiatów.

– Do tej pory Ministerstwo miało problem ze zidentyfikowaniem sprawcy, ale teraz, kiedy mają jego rysopis, będzie to dużo łatwiejsze. Lily Potter mówiła coś o mężczyźnie, raczej młodym, średniego wzrostu, z ciemnymi włosami. W ciemności nie widziała dokładnie jego twarzy, ale to już jakiś początek. Wybiegł z ich domu, a potem teleportował się, więc jest to czarodziej. Nie używał do zabijania magii, lecz trucizn i to jest chyba coś, czego nikt do końca nie rozumie. Mimo to, na ile mi wiadomo, mają już kilkoro podejrzanych.

Pokiwałam głową, przyswajając te informacje. Jeśli rzeczywiście to były wszystkie poszlaki, jakie mieli, nie byli raczej blisko odkrycia, że chodziło o Atkinsa. Mogli go podejrzewać, ale podejrzenia to zbyt mało, żeby złożyć oficjalne oskarżenia.

– Wiem, że to wszystko brzmi poważnie – kontynuował Dumbledore – i z pewnością martwisz się o to, że ten... przestępca obierze sobie teraz na cel pana Lupina, ale Hogwart to w tym momencie najbezpieczniejsze miejsce, w jakim mógłby się on znajdować. Dlatego chciałbym, żebyś nie przejmowała się tym nadmiernie, choć domyślam się, że łatwiej jest powiedzieć niż zrobić. Postanowiłem powiedzieć ci o tym, ponieważ wiem, że przez ostatnie tygodnie spędzaliście ze sobą dużo czasu i chciałbym prosić, żebyś zwróciła uwagę na jakiekolwiek niepokojące zachowania, jakie mogłyby się pojawić w okolicy Remusa. Remus oczywiście też jest o tym wszystkim powiadomiony.

– A James?

– James trafił do Świętego Munga, na ten moment znajduje się w śpiączce, ale jego stan jest stabilny. Mamy wszelkie powody podejrzewać, że wyzdrowieje. Wiem, że to wiele do przetrawienia jak na poniedziałkowe popołudnie, ale tak jak już wspomniałem: postaraj się tym nadmiernie nie przejmować. Remus jest tutaj bezpieczny. To, o czym mówiłem, to są tylko dodatkowe środki ostrożności.

Skinęłam głową.

– Dziękuję ci, Lily. Nie będę cię dłużej trzymać. Gdyby cokolwiek się działo, wiesz, gdzie mnie znaleźć.

Niemal automatycznie wstałam i wyszłam. Drzwi same się za mną zatrzasnęły, ich echo poniosło się po pustej wieży. Zeszłam w dół Wielkich Schodów ledwie dwa piętra, gdy poczułam zawroty głowy. Pokonałam jeszcze kilka stopni i schowałam się we wnęce okiennej, opierając plecami o zimny kamień. Wzięłam głęboki wdech.

Przede wszystkim, cokolwiek by się nie działo, nie mogłam panikować. Jeszcze nie teraz. Z pewnością musiało istnieć jakieś sensowne wyjście z tego bałaganu.

Nie mogłam zerwać swojego układu z Atkinsem, na to było już za późno. Nie mogłam też oddać go w ręce Aurorów – wtedy szybko zostałabym powiązana z morderstwami. Pozornie najlepszym wyjściem byłoby po prostu nie robić nic, czekać w milczeniu na rozwój sytuacji, ale z tego samego powodu, dla którego nie mogłam wydać Atkinsa, nie mogłam też dopuścić, żeby go schwytano. Jakoś wątpiłam, że gdyby stanął przed sądem, to kryłby się z tym, kto przygotowywał dla niego trucizny.

Co mi więc zostało? Dać Atkinsowi tak po prostu ostatnią dawkę trucizny, ryzykując tym samym życie Remusa, i liczyć na to, że nie tylko nie uda mu się go otruć, ale także że nie zostanie przyłapany i nie będzie chciał kontynuować swojej zemsty po tym, jak śledztwo zostanie zamknięte?

Naprawdę nie istniało żadne wyjście z tej sytuacji. Byłam w pułapce. Moje serce przyspieszyło.

Zamiast strachu czy żalu niespodziewanie wezbrała we mnie złość. Po co w ogóle Dumbledore mi o tym mówił? To, że lubiliśmy się z Remusem i raz na jakiś czas spotkaliśmy się w czasie wolnym, nie oznaczało, że powinnam zostać wtajemniczona w tak poważną sprawę! Szczególnie po naszej ostatniej rozmowie nad jeziorem, która pozbawiła mnie złudzeń co do tego, że łączy mnie z Remusem cokolwiek poważnego.

Oderwałam się od ściany. Popędziłam w dół schodów, a potem przez korytarz i Drewniany Most. W rekordowym czasie dotarłam do skrzydła lekcyjnego. Zza drzwi sali OPCM-u wydostawał się przytłumiony głos, Remus prowadził zajęcia. Nie zważając na to, pociągnęłam za klamkę i wkroczyłam do środka.

Dwa tuziny par oczu momentalnie zwróciły się w moją stronę. Uczniowie Gryffindoru i Hufflepuffu stali w grupie, trzymając przed sobą wyciągnięte różdżki, najpewniej ćwiczyli przed sekundą jakieś zaklęcie. Remus zamilkł. Gdy po kilku sekundach pierwsze zaskoczenie minęło, tłum rozstąpił się, tworząc wąski korytarz prosto do stojącego na środku sali Remusa. Ubrany był w tweedowy garnitur, jedną rękę miał włożoną nonszalancko do kieszeni spodni, w drugiej trzymał różdżkę. Wbijał we mnie zaskoczony wzrok.

– Musimy porozmawiać – huknęłam głośniej, niż sądziłam, że jestem w stanie. Ruszyłam przed siebie. Mogłabym przysiąc, że z każdym krokiem sala trzęsła się posadach.

– Panno Lockerby, czy to nie mogłoby zacze-...

– Nie, nie mogłoby, profesorze Lupinie!

Nawet nie mrugnął, gdy zatrzymałam się tuż przed nim i zmierzyłam go groźnym spojrzeniem. Kąciki jego ust drgnęły, jakby go to rozbawiło, i zadziałało to na mnie jak płachta na byka. Złapałam garścią za jego krawat i pociągnęłam w stronę drzwi do jego mieszkania. Remus ruszył za mną, nie stawiając oporu. Kilkoro dzieciaków zaśmiało się cicho.

– Dobrze, przećwiczcie sobie jeszcze wymowę, ja zaraz wracam – oznajmił, jakby nie działo się nic dziwnego. – Tylko żadnych głupot! Patrzę w szczególności na ciebie, Weasley. Będę tuż za ścianą.

Szarpnęłam za klamkę i wciągnęłam Remusa do gabinetu. Z rozpędu trzasnęłam za nami drzwiami.

– Co ty sobie myślisz?! – wyplułam, nie wypuszczając go. Remus, zamiast odpowiedzieć, złapał mnie za dłoń i zaczął delikatnie rozprostowywać moje palce zaciśnięte na jego krawacie.

– Zastanawiam się, czym sobie zasłużyłem na...

– To było pytanie retoryczne! – Oderwałam rękę i odsunęłam się o kilka kroków, próbując uspokoić swój oddech. – Mówiłeś, że nie możemy być razem, bo nie chcesz być dla mnie ciężarem, a teraz mam cię pilnować przed śmiercią? Naprawdę jesteś tak zadufany w sobie, żeby myśleć, że po tym jak mnie potraktowałeś, przejmę się twoim losem? Że w ogóle masz prawo prosić mnie o to, żebym się przejęła?

Spoważniał. Przygryzł dolną wargę. Odchrząknął.

– Nie oczekuję, że...

– Najwyraźniej oczekujesz, skoro "ustaliłeś z Dumbledorem"... żeby wtajemniczyć mnie w to wszystko... jako jedyną osobę w całym Hogwarcie. – Im bardziej próbowałam się uspokoić, tym szybszy i bardziej urywany stawał się mój oddech.

– Lily, pozwól mi...

– Nie! Nie pozwolę ci... Pozwoliłam ci już... na zbyt dużo... nie możesz oczekiwać... że cały czas...

Nie płakałam, ale świat i tak rozmazał się, jakbym widziała go przez łzy, a potem zaczął pochylać się na bok.

– Lily. – Głos Remusa był niski, nieznoszący sprzeciwu. Dobiegał jakby z daleka.

Poczułam na ramionach jego palce, a potem pchnięcie, jakby próbował mnie posadzić. Nogi się pode mną ugięły. Spięłam się, oczekując bolesnego spotkania z podłogą, ale zamiast tego wpadłam prosto w miękki fotel, którego jeszcze chwilę wcześniej tam nie było. Nie wiedziałam, kiedy się tam znalazł. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować takiemu traktowaniu, ale nie byłam pewna, czy wyszły z nich jakiekolwiek słowa.

Remus uklęknął. Coś stuknęło w okolicy okna, owiał mnie lodowaty podmuch wiatru. Potem Remus wsadził mi w ręce szklankę z wodą, która tak samo jak fotel wydawała mi się pojawić dosłownie znikąd.

– Napij się.

Wykonałam polecenie. Gdy tylko skończyłam, Remus, nie wstając, odłożył szklankę na biurko znajdujące się tuż obok. Mój wzrok na przemian wyostrzał się, a potem znowu rozmazywał.

– Postaraj się uspokoić oddech – poinstruował. – Zaraz ci wszystko wyjaśnię, tylko na litość Merlina, uspokój się, bo zaraz zemdlejesz.

Wciąż byłam na niego zła i tylko dlatego nie zamierzałam go słuchać. Choć nie miałam pewności, czy moje nogi są wystarczająco silne, żeby mnie utrzymać, wstałam, a krzesło odjechało do tyłu ze zgrzytem. Remus wstał zaraz za mną i wyciągnął do mnie ręce, ale odrzuciłam je.

– Poradzę sobie.

Chwiejnym krokiem podeszłam do okna. Oparłam się o parapet i zwiesiłam głowę. Moje włosy zsunęły się do przodu, odsłaniając kark. Zimny wiatr niemal natychmiast osuszył pot. Otrzeźwiło mnie to. Przymknęłam powieki. Wciągnęłam w płuca świeże powietrze. Raz, drugi, trzeci.

Mój oddech powoli zaczął się uspokajać, tak samo jak rytm serca. Nie wiem, ile czasu minęło, może kilkadziesiąt sekund, a może kilka minut, ale w końcu odważyłam się podnieść głowę i otworzyć oczy.

Z szarego, jasnego nieba spadały pierwsze w tym roku płatki śniegu, grube i puszyste. Kilka z nich przykleiło się do szkieł moich okularów i natychmiast się rozpuściło. Kątem oka widziałam też, jak wplątują się we włosy okalające moją twarz. Błonia wciąż były zielone, więc musiało dopiero zacząć padać.

Za mną rozległ się szelest papieru, dwa kroki, a potem obok mnie pojawiła się wyciągnięta ręka z otwartą tabliczką czekolady. Wyprostowałam się i odwróciłam w kierunku Remusa. Spodziewałam się zobaczyć na jego twarzy współczucie, ale zobaczyłam tam... wstyd?

– Nie przekupisz mnie czekoladą – odparłam słabo.

– Nie próbuję.

Wierzyłam mu. Wydawało mi się tylko, że było coś niepoprawnego w przyjmowaniu pomocy po tym, jaką scenę zrobiłam.

Wzięłam głęboki wdech, a potem przełknęłam swoją dumę. Ułamałam kostkę czekolady. Odwróciłam się z powrotem w kierunku okna, żeby nie musieć patrzeć na Remusa.

Zaczynało do mnie docierać, że niezależnie od tego, jak wściekła byłam, przesadziłam. To, co mu wygarnęłam, może i było prawdą, ale nie usprawiedliwiało tego, że wtargnęłam na jego zajęcia, wyciągnęłam go za krawat, a potem zbeształam jak niegrzeczne dziecko.

A prawda była taka, że ja nawet nie byłam na niego zła. Byłam zła na samą siebie. To przeze mnie to wszystko się zaczęło, a teraz, gdy doganiały mnie konsekwencje moich czynów, przyznanie winy przed samą sobą było tak trudne.

Ugryzłam czekoladę i choć magicznie nie poprawiło mi to humoru, poczucie w ustach tak przyjemnego smaku oderwało na kilka sekund moje myśli.

– Wybacz, że cię w to wciągnąłem – powiedział Remus cicho, stając obok mnie i wyglądając za okno. – Spanikowałem. Dumbledore powiedział mi, co się stało. Zapytał, czy jest jeszcze ktoś, kogo chciałbym poinformować... – Nie dokończył zdania.

A ja dalej miałam mętlik w głowie. Jednego dnia mówił mi, że nie możemy być razem, że nie chce być dla mnie ciężarem, a następnego dnia wtajemniczał mnie w rzeczy, w które wtajemnicza się tylko najbliższych członków swojej rodziny. Nawet tamtej nocy, kiedy wyznałam mu miłość, najpierw mnie odrzucił, potem pocałował, a potem znów odrzucił. Próbowałam jakoś to zrozumieć, ale im dłużej o tym myślałam, tym bardziej odnosiłam wrażenie, że on sam tego nie rozumie. Że on sam nie wie, co wobec mnie czuje, czego ode mnie oczekuje. Frustrowało mnie to do granic możliwości.

– To żadne wytłumaczenie – mruknęłam, ale nie był to zarzut, a jedynie stwierdzenie faktu

– Wiem. Nie oczekuję, że weźmiesz na siebie taką odpowiedzialność, Lily. Nie jesteś mi absolutnie nic winna.

Nie miał pojęcia, jak bardzo się teraz mylił.

Moje serce znów przyspieszyło, gdy dotarło do mnie, że ja też jestem mu winna wyjaśnienia, choć w kompletnie innej kwestii. Jeśli ktokolwiek zasługiwał na to, żeby wiedzieć o Atkinsie, był to Remus. A ja musiałam to w końcu komuś wyznać. Ten sekret zjadał mnie od środka.

– Rzecz w tym, że jestem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top