16

Lily

Końcówka listopada wciąż była całkiem ciepła, choć coraz krótsze dni dawały się we znaki. Gdy wychodziłam z domu, słońce dopiero wschodziło nad wzgórzami, a gdy wracałam, było już ciemno. Odczuwałam ten brak słońca obniżonym nastrojem.

Obowiązki jednak nie zważały na mój nastrój.

Tydzień przed pełnią, gdy wróciłam z pracy, zamiast zalec na łóżku z książką, przeszłam do pokoju alchemicznego. Musiałam przygotować dla Elin wywar tojadowy. Zaczęłam wyciągać składniki z regału, a gdy mój wzrok padł na słoik z tojadem, na dnie którego znajdowały się trzy samotne listki, zaklęłam pod nosem.

Zapomniałam zamówić dostawę, a to nie wystarczyło do przygotowania mikstury.

Westchnęłam, opierając czoło o chłodny regał, pozwalając sobie na chwilę użalania się nad swoją głupotą. O tej porze jedynym miejscem, z którego mogłam jeszcze załatwić tojad, był Hogwart, a nie widziało mi się lecieć tam w deszczu, który obecnie siekł w szyby. Czego jednak nie robiło się dla swojej ukochanej siostrzyczki?

Zeszłam na dół, owinęłam się płaszczem najciaśniej jak mogłam, zabrałam latającą miotłę i wyszłam z domu.

W hogwardzkiej szklarni tylko główne pomieszczenie oświetlone było zwisającymi z sufitu lampami. Przy odrapanych roboczych stołach stały dwie grupki ślizgonów, które rozkrajały na kawałki różne gatunki ziół leczniczych, a potem notowały coś na kartkach, zapewne w ramach pracy domowej. Profesor Sprout nie było w zasięgu wzroku i odetchnęłam z ulgą – nie musiała wiedzieć, że przyszłam podkraść jej kilka listków tojadu do użytku osobistego.

Trzymając się w cieniu, z dala od oczu dzieciaków (choć ci i tak nie byli mną zainteresowani), przemknęłam na tył pomieszczenia i skręciłam do bocznej salki, w której hodowane były wszelkie rodzaje roślin trujących – odizolowane od reszty, żeby żaden nieostrożny uczeń przez przypadek nie spróbował dotknąć ich gołymi rękami albo, co gorsza, zjeść. Drzwi były uchylone. Pchnęłam je i weszłam do środka. Pomimo braku oświetlenia, wnętrze nie było kompletnie ciemne dzięki światłu księżyca wpadającemu przez szklany dach. W widocznym miejscu pod sufitem wisiała drewniana tabliczka "NIE DOTYKAĆ" z dorysowaną czaszką.

Wiedziałam dokładnie, gdzie posadzony był tojad i już chciałam ruszyć w jego kierunku, ale zamarłam, gdy zobaczyłam mroczną postać pochylającą się nad stołem na drugim końcu pomieszczenia. Czarna peleryna sięgała ziemi, tłuste włosy do ramion lśniły w ciemności jak latarnia zwiastująca kłopoty.

Snape wydawał się mnie nie zauważyć. Bez pośpiechu skończył to, co robił, a potem odwrócił się. Gdy mnie zobaczył, jedyną oznaką zaskoczenia mogło być delikatne uniesienie podbródka i wyraz wyższości, który pojawił się na jego twarzy.

– Panna Lockerby – powiedział, jego głos lodowaty.

– Dobry wieczór – przywitałam się niepewnie.

Snape trzymał w jednym ręku różdżkę, a w drugiej nieduży, jutowy woreczek. Skrócił między nami dystans, stanął krok przede mną i spojrzał na mnie z góry. W jego oczach malowała się taka pogarda, że zmiękły mi nogi. Stałam tak kilka długich sekund, nie rozumiejąc, czego ode mnie chce, czekając na jakąś jego reakcję.

– Długo ma pani zamiar blokować wyjście? – wycedził w końcu.

Oprzytomniałam i odskoczyłam w bok, wypuszczając go. Rzucił mi ostatnie niezadowolone spojrzenie – wyjątkowo zasłużone, zważywszy na to, jaką głupotę zrobiłam – po czym wyszedł. Drzwi powoli zamknęły się za nim, a ja stałam jeszcze chwilę w miejscu, próbując uspokoić kołaczące serce. Jego obecność nigdy nie była przyjemna, szczególnie w tak mrocznych okolicznościach. Czasem zastanawiałam się, czy czerpał on jakąś chorą przyjemność z tego, jak odpychająco działał na ludzi wokół. W końcu odwróciłam się i przeszłam do końca sali, do donic z tojadem ustawionych na długim stole i wtedy to do mnie dotarło.

Właśnie tu stał Snape.

Zbierał tojad.

Skrzywiłam się, nic nie rozumiejąc. Po co Snape'owi tojad? Przecież ani trucizny ani wywar tojadowy nie znajdowały się w programie nauczania. Potrzebował go do czegoś prywatnego?

Oddech zamarł mi w piersi. Planował kogoś otruć? A może był w zmowie z Atkinsem? Nie, to nie miało żadnego sensu. Snape nie był przyjemnym typem, ale w przeciwieństwie do Atkinsa uczył tu od wielu lat, a Dumbledore mu ufał. Nie był mordercą.

Wyciągnęłam różdżkę oraz jutowy woreczek i używając zaklęć, zaczęłam zrywać listki tojadu, odliczając pod nosem do dziewięciu. Potem zawiązałam woreczek i schowałam go do kieszeni, a różdżkę za pas.

Więc jeśli nie trucizna, to co? Była jeszcze jedna możliwość – może nawet bardziej nieprawdopodobna niż mordercze zapędy tego mężczyzny.

Snape był wilkołakiem.

Jego oschłe zachowanie, nieprzystępny wygląd, mieszkanie w lochach z dala od wszystkich, zainteresowanie alchemią, no i, oczywiście, zbieranie tojadu akurat na tydzień przed pełnią. Wszystko się zgadzało. Tylko jedno nie pasowało: nie mogłam przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek znikał w okolicy pełni. Nie zwracałam na niego tak dokładnie uwagi.

Ale to tłumaczyłoby tak wiele. Jeśli większość życia zmagał się z odrzuceniem, to normalne, że mógłby zacząć gardzić światem i przestać komukolwiek ufać. A Dumbledore mógłby chcieć mu pomóc, zatrzymując go w Hogwarcie, nawet pomimo tego że nie był powszechnie lubiany jako nauczyciel.

Tylko jakim sposobem udałoby mu się to utrzymać w sekrecie przez tyle lat? Z pewnością ktoś w tym czasie by się domyślił, a prawda wyszłaby na jaw.

* * *

Myśl o Snapie nie dawała mi spokoju do następnego dnia – bo choć w teorii wszystkie oznaki się zgadzały, ja czułam, że to nie było to. Moja intuicja działała wbrew zdrowemu rozsądkowi i nie byłam pewna, czy mogę jej zaufać. Oczywiście, był jeden prosty sposób na przetestowanie tej teorii; taki, który nie wymagał ode mnie żadnego wysiłku – odczekanie kilku dni, aż nadejdzie pełnia. Zniknięcie Snape'a w tym czasie byłoby najlepszym dowodem jego wilkołactwa.

To jednak nie powstrzymywało mnie przed tym, żeby następnego dnia przy śniadaniu moje myśli wciąż krążyły wokół tego tematu, a wzrok mimochodem uciekał w stronę prawego końca stołu, gdzie siedział Severus. Jadł śniadanie mechanicznymi ruchami, milcząc, z pogardą wpatrzony w dzieciaki biegające między stołami domów.

– Ktoś ci wpadł w oko? – usłyszałam tuż za uchem rozbawiony głos Remusa. Gdy to powiedział, musnął mnie jego ciepły oddech i drgnęłam, zaskoczona nie tyle zapytaniem, co nagłą bliskością.

– Co? – Odwróciłam się w jego kierunku, bezskutecznie starając się nie rumienić.

Remus wyprostował się i posłał mi delikatny uśmiech.

– Ciągle patrzysz w tamtą stronę.

– To nic takiego. Krzywo spałam i boli mnie kark.

Remus zmrużył oczy badawczo, a jego uśmiech jeszcze się poszerzył.

– Na takie rzeczy najlepszy jest masaż. – Po jego tonie ciężko mi było wywnioskować, czy to rada, czy propozycja. I choć nie miałabym nic przeciwko dłoniom Remusa błądzących po moich ramionach oraz karku, bezmyślnie odpowiedziałam:

– Mamy na to też maść w skrzydle szpitalnym.

* * *

Po śniadaniu poszłam prosto do skrzydła szpitalnego. Poranny obchód Pomfrey zrobiła już przed śniadaniem, a na mojej liście zadań na dzisiaj były ledwie trzy pozycje, więc pozwoliłam sobie zacząć dzień bez pośpiechu. Na zapleczu, w aneksie kuchennym nastawiłam czajnik i zaczęłam przygotowywać herbatę, bardziej dla zajęcia czasu niż cokolwiek innego. Pani Pomfrey usiadła przy biurku zawalonym stosami papieru, przy którym zwykle spisywałyśmy podsumowania dnia, usprawiedliwienia dla dzieciaków lub listy do rodziców, i zaczęła coś pisać na pustej kartce.

Przyglądałam się jej przez chwilę. Zastanawiałam się, czy ona mogłaby coś wiedzieć na temat Snape'a. Była pielęgniarką, a do tego pracowała w Hogwarcie od zarania dziejów, a przynajmniej odkąd ja byłam dzieckiem. Dumbledore musiałby ją uprzedzić, gdyby w szkole znajdował się ktoś zarażony likantropią, żeby w trakcie pełni była w gotowości w razie wypadku, choć przy zażyciu wywaru tojadowego urazy (zarówno wilkołaka jak i osób postronnych) były naprawdę rzadkie.

– Pani Pomfrey? – zwróciłam na siebie jej uwagę.

Kobieta dokończyła pisać zdanie, postawiła kropkę i podniosła głowę.

– Tak?

Postanowiłam nie owijać w bawełnę.

– Czy w Hogwarcie mieszka wilkołak?

– Och, tak, pan... – zachłysnęła się powietrzem, jakby zaskoczyła samą siebie tym, co powiedziała. Zasłoniła sobie usta. Moje serce podskoczyło, słysząc tak jednoznaczne potwierdzenie. Pomfrey odjęła dłoń od twarzy i pokręciła głową. – Wybacz, Lily, nie powinnam ci tego mówić. Myślałam, że już wiesz. Ale jeśli on sam ci nie powiedział... to nie jest mój sekret do rozpowiadania.

– Sam nie powiedział? – zdziwiłam się. Dlaczego Snape miałby mi mówić o swojej chorobie? Dlatego że chciałam pracować nad lekiem?

Chyba, że nie chodziło o Snape'a.

Ziemia osunęła mi się spod nóg, a powietrze stało zbyt lekkie, by móc nim normalnie oddychać.

Blizny na twarzy. "Złe samopoczucie" albo "przeziębienie" w czasie pełni. Niestały tryb życia. Niepewność co do tego, jak długo będzie mógł uczyć w Hogwarcie. I ten dziwny blask w oczach, który od samego początku wydawał mi się znajomy. To dla niego Snape przygotowywał wywar tojadowy.

– Remus – wyszeptałam.

Pani Pomfrey patrzyła na mnie z mieszanką niepewności i żalu.

– Myślałam, że już dawno ci powiedział – przyznała cicho. – Tak często spędzacie razem czas.

Zaskoczyła mnie złość, która się we mnie pojawiła. Zraniło mnie to, że mi nie powiedział.

– Najwyraźniej nie miał do tego okazji – stwierdziłam sucho, choć było to kłamstwo. Miał dziesiątki okazji, po prostu z nich nie skorzystał.

Wiedziałam, że przyznanie się do czegoś takiego nie było łatwe i on nie był mi tego winny, ale jednocześnie myślałam, że sobie ufaliśmy. Spędzaliśmy ze sobą tyle czasu, zwierzyłam mu się ze swojego marzenia wynalezienia lekarstwa. Z pewnością wiedział, że bym go nie odrzuciła. Dlaczego więc mi nie powiedział? Czyżby nie łączyło nas tak dużo, jak mi się do tej pory wydawało?

Zagryzłam usta. Woda w czajniku zaczęła się gotować, dlatego wyłączyłam palnik, ale nie zalałam herbaty. Oparłam się o blat. Pani Pomfrey wstała i podeszła do mnie.

– Zrobię ci herbatki na uspokojenie. – Wyjęła z mojego kubka torebkę czarnej herbaty, a zamiast tego wrzuciła łyżkę suszonych liści melisy i zalała je wrzątkiem. – Jesteś zła? – spytała ostrożnie, gdy cisza się przedłużała.

Uśmiechnęłam się gorzko.

– Myślałam, że mi ufa.

Pomfrey dotknęła mojego ramienia uspokajająco.

– Jestem przekonana, że wkrótce by ci powiedział. Remus ceni sobie swoją prywatność, ale nie lubi ukrywać prawdy przed ludźmi, na których im zależy. Z pewnością już wiele razy chciał to zrobić, po prostu nie mógł się przemóc.

Pokiwałam powoli głową. Znała go dobrze, ufałam jej osądowi. Może właśnie tak było. Może chciał mi to powiedzieć, ale sam nie czuł się jeszcze gotowy.

– Musisz też zrozumieć, że podobnie do twojej siostry borykał się z tym od małego i jeszcze w czasach szkolnych kilka razy sparzył się przez to, że zaufał nieodpowiednim ludziom. Kto wie, przez co przechodził już po wejściu w dorosłość... Przy sekretach takich jak ten ostrożność jest zrozumiała.

Zaczęła do mnie docierać jeszcze jedna rzecz.

Remus był wyszkolonym czarodziejem. W czasie gdy moja siostra uczęszczała do mugolskiej szkoły i błagała mnie w listach choćby o możliwość odwiedzenia Hogwartu na kilka dni, Remus uczył się tutaj magii. Całe osiem lat.

Trafiłam na kolejne źródło złości, tym razem na niesprawiedliwość. Dlaczego on mógł uczyć się w Hogwarcie, a Elin nie? Dlaczego Dumbledore odrzucił moją siostrę? Nie była przecież w niczym gorsza od Remusa.

W oddali rozległo się skrzypienie oznaczające, że ktoś wchodził właśnie do skrzydła szpitalnego.

– Sprawdzę, o co chodzi, a ty spróbuj odrobinkę ochłonąć – powiedziała Pomfrey, po czym wyszła, zostawiając mnie sam na sam z herbatką z melisy i swoimi myślami.

* * *

Wieczorem pojawiłam się w kominku swojej siostry bez zapowiedzi. W salonie paliło się światło, ale Elin nigdzie nie było. Rozejrzałam się i zauważyłam, że paliło się też światło w łazience, do której drzwi były uchylone. Wyszłam z kominka.

– Elin, to ja! – uprzedziłam ją podniesionym głosem.

– Lily? Czekaj, nie podchodź. – Rozległy się jakieś stuknięcia, jakby odkładała rzeczy na półkę, a potem szelest zakładanych ubrań. Gdy wyszła, ubrana była w dresy i biały podkoszulek, a włosy miała wilgotne. Zbliżyłam się do niej i pocałowałam w policzek na powitanie. Pachniała intensywnie piwoniami.

– Coś się stało? – zapytała, zaskoczona. Wczoraj przekazałam jej wywar tojadowy, a nie miałam w zwyczaju odwiedzania jej bez powodu dwa dni z rzędu. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, Elin złapała mnie za ramiona i zmrużyła oczy. – Co to za negatywna energia?

– Powinnyśmy usiąść.

– Aż tak źle?

Pokiwałam głową.

– Chodzi o Remusa?

Uśmiechnęłam się krzywo.

– Aż tak łatwo to ze mnie wyczytać? – spytałam.

Elin zaprowadziła mnie za rękę do kuchni i usadziła przy stole. Sama usiadła naprzeciwko i, nie puszczając mojej dłoni, spojrzała na mnie pytająco. Widziałam, że się o mnie martwiła, dlatego szybko ukróciłam jej domysły.

– Remus jest wilkołakiem – oznajmiłam. Przez cały dzień zdążyłam się już z tą myślą oswoić i połączenie tych słów nie wydawało mi się tak dziwne jak na początku. Ładunek emocjonalny z tym związany wciąż jednak na mnie ciążył i dlatego postanowiłam odwiedzić swoją siostrę. Była jedyną osobą, która mogła mnie teraz zrozumieć.

Usłyszawszy te wieści, Elin zamrugała. Przechyliła głowę w bok. Przez kilka sekund próbowała przeprocesować informację, po czym spytała:

– Jesteś pewna?

– Tak.

Powoli wypuściła powietrze z płuc. Puściła też moją dłoń i odchyliła się, opierając o oparcie krzesła.

– Oczywiście, że musiało być z nim coś nie tak – mruknęła, ale nie rozbrzmiewała w tym odraza do Remusa, a zwyczajne uświadomienie sobie prawdy. – Zapalę.

Wstała, podeszła do okna, otworzyła je i wyciągnęła papierosa z pudełka, które leżało na parapecie. W tej jednej sytuacji nie dziwiłam jej się, że chciała to zrobić. Takich wieści nie słyszało się na co dzień.

– Co o tym uważasz? – zapytałam.

Sama miałam na zastanowienie się cały dzień i im dłużej o tym myślałam, tym bardziej skołowana byłam. Czułam się jak roślina wyjęta z doniczki. Bez podłoża, na którym mogłabym się oprzeć, naga, zagubiona. Liczyłam na to, że Elin wsadzi mnie z powrotem do ziemi, żebym znów poczuła się stabilna, nawet jeśli nowe warunki będą wymagały ode mnie przystosowania się.

Elin długo milczała. Pociągnęła papierosa dwa razy, zanim się odezwała.

– Czy twoje uczucia do niego się zmieniły?

Zaskoczyła mnie tym pytaniem. Przygryzłam usta, zastanawiając się nad odpowiedzią. Przywołałam w pamięci obraz Remusa.

Jego jasnobrązowe oczy, tak smutne w swojej radości i optymistyczne w smutku, szczere i ufne. Znajome. Jego wąsy, które z początku mi się nie podobały, ale z czasem doceniłam, jak zabawnie się wyginały, gdy tylko się uśmiechał i nie potrafiłam już go sobie wyobrazić bez nich. Jego zmechacone swetry, które już dawno powinien wymienić na nowe, ale gdyby to zrobił, to nigdy bym mu tego nie wybaczyła, bo pragnęłam wsadzić nos w każdy z nich i powąchać osadzony na nich przez lata zapach Remusa – proszek do prania, mydło, perfumy, wiatr i pot. Ton jego głosu, gdy ze mną rozmawiał i każda, nawet najnudniejsza wypowiedź o pogodzie, brzmiała w jego ustach jak konspiracja, o której wiedzieliśmy tylko my dwoje. Gesty jego dłoni, gdy bez różdżki i bez inkantacji zapalał świece, albo podsycał ogień w kominku, albo przesuwał drobne przedmioty. Miał takie smukłe palce. Mogłabym przysiąc, że nawet gdyby nie znał magii, świat wciąż naginałby się do jego woli, byle tylko go zadowolić. Tak jak ja pragnęłam się do niego nagiąć, choć nie rzucił na mnie żadnego zaklęcia.

I jego likantropia nie zmieniała ani jednej z tych rzeczy. Nie patrzyłam na niego inaczej przez jej pryzmat. W pewnym sensie wydawało mi się to naturalne. Od dziecka żyjąc z Elin, nie było dla mnie nic oczywistszego niż to, że tydzień przed pełnią przygotowywałam wywar tojadowy, że dzień lub dwa przed pełnią dawałam Elin przestrzeń do przeżycia przemiany, że w noc pełni zamartwiałam się, a dwa dni po pełni pisałam do niej list, żeby upewnić się, że wszystko wróciło do normy. Żyłam według tego księżycowego zegara odkąd pamiętałam. Jaką różnicę zrobiłoby mi wspieranie dwóch osób zamiast jednej?

– Nie zmieniły się – powiedziałam z całą pewnością.

Elin pokiwała powoli głową. Posłała mi uśmiech.

– Nie mogłaś się zakochać w kimś normalnym, co? – spytała żartobliwie. – Twoja wrażliwość jest jakimś magnesem na dziwaków.

Zaśmiałam się. Zaraz potem spoważniałam, gdy przypomniałam sobie coś jeszcze. Przyjrzałam się minie siostry, próbując znaleźć w niej jakiekolwiek oznaki niezadowolenia. Widziałam tam tylko zamyślenie, może zmęczenie.

– Ty nie jesteś zła? – upewniłam się.

– Dlaczego miałabym być? – Elin strąciła popiół do popielniczki.

– Wiesz... był wilkołakiem od dziecka, a mimo to uczył się w Hogwarcie.

Elin powoli wciągnęła powietrze, a potem równie wolno je wypuściła, zastanawiając się. Jej powieka drgnęła. Zaciągnęła się dymem.

– To się już działo tak dawno — odparła.

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

Uśmiechnęła się. Nic więcej nie powiedziała i poczułam się w obowiązku, żeby stanąć po jej stronie.

– Ja jestem zła – powiedziałam. – Nie pojmuję, dlaczego Dumbledore pozbawił cię takiej szansy na lepsze życie. Dlaczego pozwolił Remusowi na uczęszczanie do szkoły, a ciebie odrzucił, jakbyś była w jakiś sposób od niego gorsza. To niesprawiedliwe.

– To nie jego wina, Lily.

– Jak to nie? Pamiętam jakby to było dziś. Jak krzyczałaś i tupałaś nogami, aż zastawa trzęsła się w komodzie, a rodzice tylko w kółko powtarzali, że cię nie przyjęli. Że nie da się z tym nic zrobić. I jak potem planowałyśmy w nocy, że spakuję cię do wielkiej walizki i zabiorę ze sobą w tajemnicy przed nimi.

Elin uśmiechnęła się na to wspomnienie.

– Wiem, też to pamiętam.

– Więc jak możesz mówić, że to nie jest wina Dumbledore'a?

Elin pociągnęła papierosa po raz ostatni, a potem go zgasiła. Wróciła do stołu i usiadła. Owiał mnie gryzący zapach dymu. Nakryła moją dłoń swoją i przesunęła opuszkami palców po moich kostkach.

– Lily. Przez długi czas też myślałam, że to on nie chciał mnie przyjąć. Ale kilka lat temu, gdy rozmawiałam z rodzicami, wymsknęło im się, że to było kłamstwo. Dumbledore bardzo chciał, żebym poszła do Hogwartu. Podobno nawet odwiedził ich kilka razy i próbował przekonać, że nic złego się nie stanie. I to oni nie chcieli się zgodzić. Według nich to było za duże ryzyko. Chcieli mnie ochronić.

Zamarłam, zszokowana. Po pierwsze dlatego, że rodzice pozbawili Elin takiej szansy. Po drugie dlatego, że ją okłamali. A po trzecie dlatego, że nikt mi o tym nie powiedział, gdy prawda wyszła już na jaw. Zaczęłam się jąkać, nie mogąc wykrztusić z siebie zdania.

– I nie jesteś na nich zła? – powiedziałam w końcu.

– Lily, ty myślisz, że czemu ja jestem nałogową palaczką? Na pewno nie dlatego, że moje życie jest usiane różami! Nie byłam na nich zła, byłam wściekła. Pamiętasz, jak na drugim roku studiów do ciebie przyjechałam i przez ponad tydzień mieszkałam z tobą w pokoju, dopóki władze akademika mnie nie przyłapały i nie wyrzuciły? Nie chciałam już nigdy widzieć rodziców na oczy. – Westchnęła. – Ale w końcu mi przeszło. W gruncie rzeczy mieli rację. Nie powinnam była iść do Hogwartu. Przypominam ci, Lily, że wtedy nie istniał jeszcze wywar tojadowy. To byłoby zwyczajnie niebezpieczne.

– Remus jakoś mógł tam chodzić.

Elin wzruszyła ramionami.

– To tym lepiej dla niego. Czy jestem zazdrosna? Tak, oczywiście, że tak. Ale oboje dostaliśmy tę szansę. I to nie jest jego wina, że ja nie mogłam ze swojej skorzystać. Jeśli dla niego ten układ wyszedł, powinnaś się z tego cieszyć. Dzięki temu mogliście się teraz poznać i zbliżyć do siebie.

Westchnęłam. Złość wciąż gotowała się pod moją skórą, teraz skierowana była na moich rodziców. Już dawno temu przestałam do nich żywić jakiekolwiek pozytywne uczucia, ale teraz osiągnęłam nowe dno. Nie byłam pewna, czy kiedykolwiek będę w stanie spojrzeć im w oczy.

Wstałam. Nie mogłam dłużej siedzieć. Miałam wrażenie, że każda uśmiechnięta twarz rodziców, która patrzyła na mnie ze zdjęć wiszących na ścianie, śmiała mi się w twarz. Zacisnęłam zęby.

– Nie denerwuj się tak, Lily – poprosiła łagodnie Elin, również wstając. – Chodź, przejdziemy się na spacer. Dobrze ci to zrobi.

Skinęłam głową. Naprawdę potrzebowałam się przejść. Inaczej istniało ryzyko, że wybuchnę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top