13

Lily

Początek listopada oznaczał kolejne spotkanie z Atkinsem.

Po piątkowej kolacji zamiast odpocząć, wspięłam się na poddasze i przeszłam do niedużego pokoju przylegającego do sypialni.

Sądząc po tapecie w tańczące żaby, niegdyś służył on za pokój dziecięcy, ale ja po przeprowadzce zaadaptowałam go na pokój alchemiczny. W centrum ustawiłam wysłużone stanowisko z kociołkiem, które posiadałam, odkąd rozpoczęłam studia (pomalowałyśmy go wtedy z Elin na pastelową żółć, choć po tylu latach farba w wielu miejscach już odpryskiwała). Składniki alchemiczne i książki z przepisami trzymałam na niskim regale, w pozostałych kątach zbierał się kurz. Nie spędzałam tu dużo czasu. Jedynie raz w miesiącu przygotowywałam wywar tojadowy dla Elin.

Zaczęłam zdejmować z półki potrzebne składniki: wysuszone jagody pokrzyku, sproszkowany szybkostrzęp, korzeń mandragory, żywica z drzewa złocienia... wyciągając kolejne słoiki, zauważyłam, że zostały mi już jedynie dwa listki tojadu. Za mało na wywar. Zrobiłam mentalną notkę, żeby złożyć zamówienie u Pippina przed kolejną pełnią.

W pierwszej kolejności przygotowałam truciznę. Była prostsza. Wystarczyło zagotować składniki w odpowiednich proporcjach, ostudzić i przelać do fiolki.

Antidotum było nie tylko skomplikowane, ale też czasochłonne. Przez niemal godzinę stałam przy kociołku, dokładnie wykonując instrukcje zawarte w przepisie od Atkinsa. W skupieniu dodawałam kolejne magiczne składniki, kontrolowałam temperaturę płynu, mieszałam to w lewo, to w prawo.

Trucizna zadziałałaby nawet bez magicznych dodatków – wolniej, ale by zadziałała. Antidotum musiało być niezawodne.

* * *

Nie denerwowałam się tak jak ostatnio. Chciałam tylko jak najszybciej mieć to za sobą, dlatego gdy wspięłam się na szczyt wieży i zastałam puste mieszkanie, wydęłam usta z niezadowoleniem. Ogień trzaskał w kominku, skrzypce lewitowały przy fortepianie, wygrywając spokojną melodię. Na sofie grzbietem do góry leżała otwarta książka, tak jakby coś przerwało Atkinsowi w trakcie czytania i odłożył ją tak, żeby nie zapomnieć, na której stronie skończył. Mój wzrok padł na kamienne schody na końcu pomieszczenia. Atkins musiał znajdować się na piętrze.

– Halo? – rzuciłam.

Cisza. Odczekałam kilka sekund. Weszłam w głąb pokoju, powtórzyłam zawołanie, tym razem głośniej. Cisza.

Nie byłam w nastroju na czekanie. Lśniąca, czarna powierzchnia fortepianu była idealnym miejscem na pozostawienie zawiniątka – tam Atkins z pewnością go nie przeoczy. Ruszyłam w stronę instrumentu, wyciągając pakunek z kieszeni.

Kątem oka złapałam coś, co wyglądało jak szeroko uśmiechnięta twarz Atkinsa. Obraz zgrzytnął w moim umyśle i gwałtownie się zatrzymałam. Myślałam, że się przewidziałam.

Podeszłam do biurka, na którym stała pojedyncza ramka ze zdjęciem. Na niej dwóch młodych chłopaków – Atkins, na oko dwudziestoletni, obejmował nastolatka, który musiał być jego bratem. Obaj mieli czarne włosy do ramion, pełne usta, długie nosy. Zdjęcie uchwyciło zapętlony moment, w którym Atkins przyciąga ramieniem chłopaka do siebie, poprawia okulary, obaj uśmiechają się do kamery, a potem zerkają na siebie kątem oka.

Trudno było mi uwierzyć, że patrzyłam na tego samego mężczyznę, który mieszkał teraz w Hogwarcie.

Jednocześnie na jakimś podstawowym, emocjonalnym poziomie to rozumiałam. Miłość do rodzeństwa. Radość, która cię wypełniała, gdy i oni byli szczęśliwi. Niezależnie od tego, jak bardzo nie zawaliłoby się na wszystkich innych polach swojego życia.

– Czegoś szukasz?

Dotarło do mnie, że delikatnie się uśmiechałam, dopiero gdy mięśnie mojej twarzy ściągnęły się na dźwięk głosu Atkinsa. Odwróciłam się w kierunku schodów. Jakąkolwiek nić porozumienia, która połączyła mnie z mężczyzną na zdjęciu, nie dotyczyła osoby, która stała teraz przede mną.

Adam pokonał ostatnie stopnie, wyminął fortepian i ruszył w moją stronę. Wyszłam mu naprzeciw. Zignorowałam jego pytanie. Wyjęłam zawiniątko z kieszeni i przekazałam mu. Skinął głową w podziękowaniu.

Odwróciłam się na pięcie i wyszłam, żeby jak najszybciej móc wrócić do udawania, że nie byłam wplątana w nic podejrzanego. Że jeszcze tylko dwa miesiące i ten koszmar dobiegnie końca.

* * *

– Pan Black nie żyje.

Zamarłam z widelcem w połowie drogi do ust.

Profesor Sprout podniosła wzrok znad Proroka Codziennego i z niedowierzaniem przenosiła go to na panią Pomfrey, to na mnie. Na kilka sekund wszystkie trzy zamarłyśmy w bezruchu.

– Syriusz? Niemożliwe – żachnęła się Pomfrey. – Przecież pan Pettigrew dopiero... – Wyrwała gazetę z jej rąk i sama zaczęła czytać. Stopniowo jej zmarszczki wykrzywiły się w wyraz współczucia. – Na Merlina...

– To takie potworne – mówiła Sprout. – Byli jeszcze tacy młodzi. Mieli przed sobą całe życie.

Pomfrey zamknęła i odłożyła gazetę. Pokręciła głową.

– Biedny Remus... Stracić dwóch przyjaciół w przeciągu miesiąca. Co się dzieje z tym światem?

Poczułam się, jakbym zanurzyła głowę pod wodę. Dźwięki dalszej rozmowy brzmiały znajomo, ale słowa straciły znaczenie. Gwar sali zniknął, została tylko krew szumiąca mi w uszach, przyspieszone bicie serca.

Syriusz Black zmarł.

Trzy dni po przekazaniu Atkinsowi trucizny, tak samo jak Peter Pettigrew.

Zbieg okoliczności był niesamowity. Nie do przeoczenia, a jednocześnie taki prawdopodobny. Ludzie umierają. Czasem w krótkich odstępach czasu. To, że trafiło akurat na nich, nie udowadniało niczego poza okrutnością naszego świata.

Odłożyłam widelec i sięgnęłam po Proroka Codziennego. Zaczęłam gorączkowo przeglądać nagłówki, skanując je pod kątem słów takich jak trucizna lub morderstwo. Przecież gdyby zmarli w wyniku trucizny, ktoś musiał by się tym zainteresować, prawda? Media kochały kontrowersje, a nie było lepszej kontrowersji niż tajemnicze śmierci...

Znalazłam jeden artykuł o tytule "Truciciel z Townsbury. Głupiec, geniusz czy morderca?", ale po pobieżnym przeczytaniu odkryłam, że nie miał on nic wspólnego z Syriuszem. Niejaki Gerald Y., aptekarz z magicznej wioski Townsbury, przez ostatnie tygodnie wylewał nieudane mikstury do rzeki, przyprawiając tym populację wioski o chroniczną niestrawność.

Dla mnie oznaczało to tyle, że nie miałam nic wspólnego ze śmiercią Syriusza.

Przecież gdyby obaj umarli z tak nienaturalnych przyczyn, wszyscy by już o tym wiedzieli. Śmierci od trucizny nie dało się pomylić z niczym innym. Proste zbadanie składu krwi wykazałoby, że zostali otruci tojadem. Gazety trąbiłyby o tym na lewo i prawo.

Odetchnęłam z ulgą.

Gdyby to okazała się prawda, byłabym w poważnych kłopotach. Okradnięcie Dumbledore'a, żeby wejść w posiadanie zakazanej księgi było wystarczająco złe, ale współudział w morderstwie? Tej reputacji nigdy nie udałoby mi się naprawić.

Oczywiście, bycie odpowiedzialną za śmierć dwójki przyjaciół Remusa też gryzłoby moje sumienie.

Przynajmniej tak mi się wydawało.

Nie chciałam, żeby cierpiał. Lecz gdyby to było jedyne wyjście, żeby zachować sprawę w sekrecie... czy pozwoliłabym mu cierpieć w ten sposób? Dla Elin? I dla wszystkich innych wilkołaków, które potrzebowały lekarstwa? Być może. Pewne rzeczy były zwyczajnie ważniejsze od osobistych uczuć.

Na szczęście, nie miałam z tym wszystkim nic wspólnego. Uspokoiłam się, a dźwięki otoczenia wróciły, jakbym wyjęła głowę spod wody. Odłożyłam gazetę. Pomfrey i Sprout dalej rozmawiały z ożywieniem.

– Remus nie będzie skłonny do przyjmowania dzisiaj gości – mówiła pani Pomfrey.

– Och, daj spokój, Poppy. Mówimy o naszej kochanej Lily. Naprawdę myślisz, że jej nie wpuści?

Usłyszawszy swoje imię, wsłuchałam się uważniej.

– Nie twierdzę, że nie wpuści, tylko że powinien odpoczywać. Nic się nie stanie, jeśli dowie się wieczorem.

– Do wieczora dowie się już z gazety.

– Zapewniam cię, że dzisiaj nie będzie wychodził z mieszkania.

Profesor Sprout prychnęła pobłażająco. Spojrzała prosto na mnie.

– Nie słuchaj tej starej jędzy, Lily. – W określeniu "stara jędza" wybrzmiała życzliwość. – Remus powinien się dowiedzieć o Syriuszu od ciebie i to jak najszybciej.

Potrzebowałam chwili, żeby przeprocesować te informacje.

– Dowiedzieć? Ode mnie?

Pani Pomfrey westchnęła w geście poddania.

– No już dobrze. Niech do niego idzie. – Zwróciła się do mnie. – Tylko nie siedź tam za długo, będę dzisiaj potrzebowała twojej pomocy przy pacjentach.

Byłam tak przyzwyczajona do wykonywania poleceń Pomfrey, że zadziałałam szybciej niż pomyślałam. Wciąż skołowana, wstałam. Nogi niemal wbrew mojej woli poniosły mnie w stronę wyjścia.

Nawet wykluczywszy podejrzenie zatrucia Syriusza, wciąż miałam do czynienia z tragedią i zaczynało to we mnie wsiąkać. Remus stracił kolejnego przyjaciela i to nie takiego, z którym kontakt dawno mu się urwał, lecz takiego z którym wciąż czuł się blisko związany. To z pewnością będzie dla niego cios.

Korytarze Hogwartu były dzisiaj względnie spokojne. W poniedziałkowe poranki dzieciaki nie miały energii na rozrabianie albo nawet podekscytowane rozmowy, tylko pokornie żegnały się z weekendem.

Choć doskonale znałam tę drogę, tym razem wydawała mi się krótsza. Stojąc przed drzwiami do mieszkania Remusa, nie miałam jeszcze przygotowanego sposobu, w jaki przekażę mu wieści.

Sala OPCM-u była wysprzątana, gotowa na zajęcia, ale duszna. Pewnie przez cały weekend nikt tu nie wietrzył. Kiedyś nienawidziłam tego miejsca. Profesor White była miła, ale wymagająca i to wcale nie ułatwiało zdania z moim marnym talentem magicznym. Dopiero odkąd Remus został profesorem OPCM-u, moja niechęć do tego miejsca zmieniła się w obojętność, co i tak było już niewyobrażalną poprawą.

Zapukałam do drzwi. Splotłam ręce uprzejmie przed sobą, czekając, ale nic się nie działo. Zapukałam jeszcze raz, bardziej stanowczo. Tak jak wcześniej, brak odpowiedzi.

Pani Pomfrey wspominała, że Remus źle się czuł. Nie chciałam go obudzić ani się narzucać, dlatego zapukałam po raz ostatni z postanowieniem, że jeśli teraz nie otworzy, odpuszczę i wrócę przed obiadem.

Usłyszałam za drzwiami zbliżające się kroki, a potem klucz przekręcany w zamku.

Remus uchylił drzwi nie szerzej niż na szerokość głowy. Ubranie musiał zarzucić na szybko – koszula była zapięta do połowy, a do tego krzywo. Po raz pierwszy widziałam ten kawałek jego skóry: zagłębienie między obojczykami, wąski pionowy pasek klatki piersiowej porośnięty ciemnymi włosami.

Podekscytowany dreszcz przebiegł w dół mojego kręgosłupa, szybko jednak rozpłynął się, gdy podniosłam wzrok na jego twarz. Wyglądał nie tylko tak, jakby nie przespał tej nocy, ale tak, jakby spędził ją, walcząc o życie. Przekrwione oczy, przepocone i roztrzepane włosy, kilkudniowy zarost. Jego cera była blada, ale wszystkie blizny jakby bardziej zaczerwienione niż zazwyczaj. Wyglądał tak samo beznadziejnie, jak Elin po przemianie.

Wspomnienie siostry na sekundę zdominowało moje myśli (tej nocy była pełnia, powinnam napisać do niej i zapytać, jak się czuje), ale szybko odrzuciłam je na boczny tor.

– Co się stało? – zapytaliśmy w tym samym momencie. Jego słaby głos był ledwo słyszalny pod moim zdziwieniem.

Kolejne kilka sekund staliśmy, patrząc na siebie tępo. Zapomniałam, po co przyszłam. Remus przetarł dłonią twarz. Odsunął grzywkę do tyłu, ale ta zaraz opadła na jego czoło. Westchnął.

– Potrzebujesz pomocy? – spytałam niepewnie. – Zaprowadzić się do skrzydła?

Pokręcił głową.

– Nic mi nie jest. Potrzebuję tylko śniadania i prysznica.

Wyrwało mi się parsknięcie. Śniadania i prysznica, dobre sobie. Na jego miejscu wzięłabym pół apteczki, a potem poszła spać na trzy dni.

Remus nie podzielał mojego rozbawienia. Otworzył usta, gdy nagle w gabinecie rozległo się puknięcie. Remus odwrócił się, uchylając przy tym drzwi na tyle, że mogłam zajrzeć do środka.

Skrzat domowy, który właśnie musiał się tu pojawić, podchodził do biurka, balansując w swoich łapkach tacę pełną jedzenia. Widząc nasze zainteresowanie, znieruchomiał, jakby został przyłapany na czymś nieodpowiednim.

– Śniadanie dla profesora – wytłumaczył z przestrachem w wielkich oczach.

Remus skinął głową.

– Dziękuję. Możesz je zostawić na biurku.

Skrzat posłusznie odstawił tacę, a potem kolejne puk! – zniknął tak samo nagle, jak się pojawił. Poczułam zapach jajek, boczku oraz kawy.

Remus odwrócił się w moją stronę i uniósł brwi pytająco.

– Więc...?

– Nie wyglądasz najlepiej... – zaczęłam bez przekonania.

– Nic mi nie jest.

– Na pewno?

– Tak, na pewno – niemal wycedził. Drobny mięsień na jego szczęce uwydatnił się, gdy zacisnął zęby.

Natrafiłam na granicę, więc natychmiast się wycofałam.

– W porządku, wybacz. – Odwróciłam wzrok. Miał rację: to nie była moja sprawa. Przez ostatnie dwa miesiące zbliżyliśmy się do siebie, ale nie na tyle, żebym zmuszała go do przyjęcia mojej pomocy lub troski. Był dorosłym, odpowiedzialnym za siebie mężczyzną.

Znów odsunął włosy z czoła. Westchnął.

– Naprawdę nic mi nie jest, Lily – jego głos złagodniał. – Tak jak już wspomniałem, chciałbym zjeść śniadanie i wziąć prysznic. Potrzebujesz czegoś?

Mój żołądek zacisnął się w supeł. Zbadałam jego twarz wzrokiem, szukając w niej potwierdzenia, że wieści o Syriuszu jeszcze do niego nie dotarły.

– Nie wiesz, co się stało, prawda? – upewniłam się.

– Co takiego?

– Mogę wejść? Nie zajmę ci dużo czasu, obiecuję.

Zawahał się. Poczułam frustrację. Nie rozumiałam, dlaczego tak bardzo się wzbraniał. Pracowałam jako pielęgniarka, widziałam ludzi w dużo gorszym stanie niż on. Posłałam mu lodowate spojrzenie.

– Na Merlina, Remusie! – powiedziałam ostrzej niż zamierzałam – przecież widzę, w jakim jesteś stanie! Nie zawracałabym ci głowy, gdyby to nie było ważne.

Ten wyraz frustracji musiał coś w nim przestawić, bo w końcu odsunął się i wpuścił mnie do środka.

– Dziękuję – mruknęłam, wchodząc.

Remus zamknął za mną drzwi. Podchodząc do swojego biurka, zapiął do końca swoją koszulę. Oparł się o blat biodrami, założył ręce na piersi i wbił we mnie zmęczone spojrzenie.

– Więc...? Co to za niecierpiąca zwłoki, bardzo poważna sprawa?

Wypowiedzenie tego na głos przyszło mi z ogromnym trudem. Wiedziałam, że gdy tylko wypowiem te słowa, dla niego wszystko się zmieni.

– Chodzi o Syriusza – oznajmiłam. A potem było tylko gorzej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top