~ XXX ~

Jeszcze nigdy nie widziałem Waymara tak rozwścieczonego. Z emocji ledwie był w stanie oddychać.
On też był ranny. Został draśnięty w pierś, ale w ogóle się tym nie przejął. Całą swoją uwagę skupił na Obrońcy, z którym się szarpał.
Podbiegłem do nich i chwyciłem typa odzianego w biały strój. Wykorzystując całą swoją siłę, powaliłem go i wykręciłem mu jedną z rąk tak mocno, że jego kości trzasnęły upiornie, a tamten ryknął z bólu na całe gardło.

- Co tu się stało? - spytałem Waymara, którego Kora próbowała choć trochę uspokoić.
- Zaatakował nas - wydyszał - Nie spodziewaliśmy się tego. Wyskoczył spomiędzy regałów i zranił Verto, po tym skoczył na mnie - Zmarszczył brwi.

Zamyśliłem się. Czemu nie było straży? Przy bibliotece zawsze czuwało przynajmniej dwóch Obrońców.
A teraz?

- Gdzie jest Verto? - rzekł Waymar, gdy uspokoił się trochę. - Co z nim?
- Nie żyje... - Westchnąłem ciężko.

Zamarł. W sekundę jego oczy stały się szkliste, ale nie uronił łzy. Walczył ze sobą. Nagle zamiast smutku, w jego ślepiach zapłonął gniew.
Jego mięśnie napięły się, gotowe do ataku, a dłonie zacisnęły się w pięści tak mocno, że jego stawy cicho trzasnęły.

- Zajebię - warknął, ruszając w stronę Obrońcy, którego unieruchomiłem.
- Waymar, nie! - Kora krzyknęła, łapiąc go za ramię.
- Zabił Verto! - ryknął wściekły - Musi za to zapłacić!
- I zapłaci - Mimowolnie zacisnąłem chwyt na ręce mordercy. - Kat się nim zajmie.
- O nie - wycedził przez zęby - Pierwszy go wykończę.
- Uspokój się - Kora skoczyła przed niego i oparła ręce na jego piersi.
- Jak mam się uspokoić?! Ten sukinsyn zabił Verto!
- I chcesz się zniżyć do jego żałosnego poziomu? - Spojrzała mu w oczy.

Waymar jeszcze przez chwilę chciał się rzucić na zdrajcę, ale w końcu zrezygnował.
Uspokoił oddech i rozluźnił dłonie.
Jego pełne rozpaczy oczy wlepiły się w mordercę.
Kora sięgnęła do jego policzka, chcąc, by skupił się na niej.
Nie wytrzymał. Wtulił się w nią. Twarz skrył w jej włosach i zaczął szlochać, jak dziecko. Nie dziwiłem mu się. Zdrajca na jego oczach rozpłatał Verto pół szyi.

W końcu chwyciłem mordercę za włosy i siłą go podniosłem.
Dopiero wtedy dostrzegłem coś na jego karku. Nacięcie. Takie, jak u tamtych morderców.
"Strzeż się krzyży."
Może to Verto miał na myśli?

Wyprowadziłem Obrońcę z biblioteki i ruszyłem w stronę lochów.
To było chore. Vimer posunął się za daleko, a moja cierpliwość zaczęła się wypalać.
Po drodze dostrzegłem Kartera i Abbatora. Wpatrywali się w jakąś małą plamę na jasnych drzwiach.

- Rainer - mój brat wskazał na kropkę na wrotach - To krew.
- Ktoś jest w środku?
- Drzwi są zamknięte na klucz, panie - odparł jego towarzysz.
- Wyważcie je.
- Co? - Karter uniósł brew. - Odbiło ci?

Nie odpowiedziałem.
Abbator wymienił się spojrzeniem z moim bratem.
W końcu wziął lekki rozbieg i uderzył barkiem o drzwi. Zamek się rozpadł dopiero po drugim uderzeniu.
Kiedy zajrzałem do środka, zagotowało się we mnie. Już wiedziałem czemu nikt nie strzegł biblioteki. Ci, którzy mieli tam wartę... Właśnie leżeli jeden na drugim, w wielkiej kałuży krwi. Zarżnięci...

- Wiesz co robić - Wściekły pchnąłem zdrajcę w stronę Kartera.

Brat spojrzał na mnie nie kryjąc zdziwienia.
Nigdy nie byłem zwolennikiem tortur, ale moja cierpliwość właśnie się skończyła.

●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●

Niewzruszony patrzyłem, jak Karter i Abbator na zmianę atakują zdrajcę.
Drań wisiał kilka centymetrów nad ziemią, zakuty w żelazne kajdany.
Jego wrzaski rozchodziły się echem po pustych lochach.
Ignorowałem chłód bijący od murów i odór krwi, unoszący się w powietrzu.
Z każdą chwilą mój gniew narastał.
Więzień jeszcze nic nie powiedział, choć katowaliśmy go od dwóch godzin. Miał już za sobą wyrywanie paznokci i przypalanie stóp. Połamaliśmy mu ręce i nogi.
Ale to był dopiero początek.
Karter wziął zamach i nie szczędząc siły, uderzył w nagi brzuch jeńca.
Czym wywołał potworny wrzask boleści. Miał naprawdę dużo krzepy, do tego jego dłonie kryły rękawice z doszytymi stalowymi, ostrymi blaszkami.

- Przysłał cię Vimer? - Zadałem to pytanie po raz setny, choć byłem pewny, że to jeden z pionków w chorej grze mojego bezwzględnego brata.
- Nic nie powiem - warknął.

Łypnąłem na Abbatora.
Ten parę razy machnął rękami, by trochę rozluźnić mięśnie.
Wiedziałem, że i on, i Karter już mieli dość, ale trzeba było złamać tego bydlaka.
Obrońca wziął zamach i trzepnął jeńca w twarz.
Nos katowanego trzasnął, niczym gałązka. Krew szybko spłynęła mu do ust.
Wciąż milczał. Imponował mi jego upór i za razem doprowadzał do szału.

Obróciłem się, gdy drzwi celi skrzypnęły straszliwie.
Wlepiłem spojrzenie w kata, który przyniósł kolejne narzędzia do tortur.

- To bez sensu - mruknął Karter - Ukręcę mu łeb i będzie po kłopocie.

W odpowiedzi więzień splunął na niego.
Mój brat nawet nie drgnął, gdy ślina wymieszana z krwią go dosięgła. Ze stoickim spokojem otarł twarz.
Nagle uderzył zdrajcę w przeponę. Zaparło mu dech.

- Karter! - Zmarszczyłem brwi.
- Skończmy tą durną zabawę - syknął.
- Nie - odparłem - Nie możemy pozwolić mu umrzeć, póki wszystkiego nie wyśpiewa - Spojrzałem na kata. - Oślep go.

Wrzaski więźnia znów rozniosły się po lochach. Aż przeszły mnie ciarki. Dawno nie słyszałem, by ktoś tak się darł.

Jednak jeniec nie miał zamiaru ulec.
Zaczął mamrotać pod nosem. W kółko powtarzał, że nie straszne mu żadne cierpienia, ani śmierć.

Kat sięgnął po flagrum i rzucił mi pytające spojrzenie.
Skinąłem głową, pozwalając by przystąpił do działania.
Zdrajca wrzasnął, gdy bicz wzbogacony o ostre haki, rozpłatał mu plecy.
Zemdlał po pięciu ciosach, ale to nie był koniec. O nie.
Karter go ocucił.

- Proponuję oblać go wrzątkiem - Uśmiechnął się okrutnie.

Zgodziłem się na to.
Abbator przyniósł gar pełen gorącej wody.
Połowę zawartości wylał na pocięte plecy zdrajcy, a resztą oblał jego tors, szyję i kawałek twarzy.
Nieszczęśnik wrzeszczał, jak opętaniec i pomimo rozległych obrażeń zaczął się rzucać.
Po chwili zawisł bezwładnie. Ciężko dyszał. Zapewne zacząłby płakać, gdyby nie fakt, że jego oczodoły były puste.

- Odpowiedz na pytania, a ukrócimy twe cierpienia.
- Nic nie powiem - wychrypiał.
- Dobrze - Łypnąłem na kata. - Przyprowadź na dziedziciec dwa konie - spojrzałem na Abbatora - A ty znajdź jakieś grube sznury - Wbiłem srogi wzrok w zabójcę - Myślę, że to cię przekona.
- Nie poznaję cię - mruknął Karter - To nie w twoim stylu.

Miał rację. W tamtej chwili nie byłem sobą. Po prostu coś we mnie pękło. Emocje wzięły górę. Za długo tłumiłem gniew i w końcu czara goryczy się przelała. Zbyt wiele złego się wydarzyło.
Zdrada mych braci. Pożar, który pochłonął Lameros, moją ukochaną żonę i nasze nienarodzone maleństwo. Do tego co rusz jakiś bandyta mordował moich poddanych. A teraz... do listy ofiar dołączył Verto...
To zabrnęło za daleko.

Vimer chciał mnie sprowokować? To mu się udało. Obudził we mnie żądzę zemsty.

- Wydałem wam polecenie - warknąłem na Abbatora i kata, po czym zwróciłem się w stronę drzwi celi.
- Dość... - wychrypiał jeniec.
- Słucham? - Zerknąłem przez ramię.
- Mam dość... - Nieco uniósł głowę. - Zabijcie mnie w końcu...
- Wyśpiewaj wszystko, a tortury się skończą.
- Powiem... Powiem wszystko...
- Pracujesz dla Vimera, prawda?
- Nie... Nie pracuję dla niego, a z nim.
- Niewielka różnica - prychnąłem.
- Obiecał nam... Obiecał, że razem podbijemy wpierw Naughton, a następnie kolejne kraje. Stworzymy imperium.
- Wam?
- Jest nas wielu. Osiągniemy swój cel i nic na to nie poradźcie.
- Kim jesteście?

Dyszał ciężko przez dłuższą chwilę.
W końcu wziął głęboki wdech.

- Zwiemy się... - Przerwał, by przełknąć ślinę. - Zdobywcami.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top