~ XXVII ~

Zamurowało mnie, gdy wpadłem do lochów.
To, co zobaczyłem po prostu omal nie zwaliło mnie z nóg.
Patrzyłem zdumiony na schwytanego młokosa. Wściekły wyklinał Obrońców, którzy siłą wepchnęli go do celi. Szarpał prętami, jakby chciał je wyrwać.
Był tak rozwścieczony, że gdybyśmy go uwolnili, to rozerwałby nas na kawałeczki gołymi rękami.
W jego oczach zagościła czysta furia i obłęd.
Byłem przerażony. Zmienił się przez te kilka tygodni. To już nie był mój brat, a jakiś psychopata.
Co Vimer z nim zrobił?
I skoro Joel jest w takim stanie, to Nastar... A on był na wolności...
Joel splunął mi w twarz, gdy tylko się zbliżyłem.
Nie poruszyło mnie to. Kiedy byłem strażnikiem, jeńcy ciągle na mnie pluli. Zwłaszcza gdy byli pijani.
Ze stoickim spokojem starłem rękawem ślinę Joela, po czym splotłem ręce za sobą i wlepiłem w niego chłodne spojrzenie.

- Macie tupet - prychnąłem w końcu - Nie dość, że zrujnowaliście mi życie, to jeszcze atakujecie moich ludzi.

- I będzie więcej ofiar - warknął - Wybijemy twoich Obrońców. Jednego po drugim - ścisnął pręty - Wykończymy też ciebie. Będziesz zdychał w męczarniach, jak ojciec.
Później załatwimy Waymara, Kartera i Verto.

Uniosłem brew.
Jak ojciec? Waymar mówił, że zaczął podupadać na zdrowiu. Długo się męczył, aż w końcu zmarł. Chwila... To nie była zaraza, a...
Chwyciłem Joela za szaty i szarpnąłem nim w swoją stronę. Jego pusty łeb trzepnął o żelazne pręty.

- Maczaliście paluchy też w jego śmierci? - syknąłem.

Zaczął się śmiać, jak opętaniec.
Naprawdę mu odbiło. Vimer zrobił z niego potwora...

- Osobiście trułem posiłki przygotowane dla niego. Nastar dbał, by zamiast leków dostawał kolejne dawki trutki.

Wtedy dotarło do mnie, że tu nie chodziło tylko o chorą, nieuzasadnioną zazdrość. Vimer ostrzył sobie zęby na koronę. Eliminował tych co stali mu na drodze. Po trupach do celu... Choć nie rozumiałem jednego. Czemu spalił Lameros? A może specjalnie poświęcił nasz majątek, by przenieść się do Gillis i położyć łapy na skarbie, który ukryto w zapieczętowanej komnacie?

Spojrzałem w puste ślepia Joela.
W końcu odepchnąłem go i cofnąłem się. Stałem przez chwilę w milczeniu i powoli analizowałem co mówił. Jemu już nie można było pomóc...
I musiałem go ukarać. A za morderstwo... była kara śmierci.
Łypnąłem na Obrońców, którzy pilnowali, by nie odwalił żadnego numeru.

- Niech kat się szykuje do egzekucji - starałem się brzmieć oschle.

Próbowałem nie pokazać, że nie było mi łatwo skazać własnego brata na śmierć. Chciałem mu udowodnić, że umiem być równie bezwzględny co on, Nastar i Vimer. Choć... Tak nie było... Bolało mnie to, że Joel zginie i to na mój rozkaz. Ale... Prawo jest prawem. Za odebrane życie płaci się życiem...

Odwróciłem się i ruszyłem ku wyjściu z lochów.

- Sądzisz, że się lękam? - prychnął Joel.

Zatrzymałem się. Walczyłem ze sobą, aby się nie odwrócić. Chciałem wyjść, by już na niego nie patrzeć. Ale... Popełniłem ten błąd i... Obróciłem się.

- Nie straszna mi śmierć - rzekł mój brat, spokojnie opierając się o kraty - Przyjmę ją z przyjemnością - na jego usta wkradł się pełen okrucieństwa uśmieszek - Chaos i cierpienie moimi narzędziami, a zbrodnia mą radością. Bójcie się wszyscy, gdy się zjawię. Bowiem gdzie ja, tam poleje się krew - cofnął się do cienia.

Jego ponury pomruk, przypominający śmiech rozniósł się po lochach.
Stałem przez chwilę w zupełnym bezruchu. Byłem przerażony zachowaniem mojego brata.
To nie mogły być jego słowa. Kogoś cytował. I domyślałem się, kto mu napchał do łba te brednie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top