~ XXIX ~
Nastar zwiał. Nie mam pojęcia jakim cudem zdołał umknąć. Albo Vimer zdradził mu, gdzie są jakieś przejścia, albo... Ktoś mu pomógł...
Pałętałem się po korytarzach zamczyska, rozmyślając o Nastarze i Vimerze. Miałem przeczucie, że nasze drogi jeszcze się skrzyżują, a nasze spotkanie skończy się tragicznie...
Martwiłem się też faktem, że znów doszło do czterech zabójstw. Ofiarami byli tylko Obrońcy... Nic ich nie łączyło, prócz faktu, że pracowali dla mnie.
Złapano trzech sprawców. Wszyscy mieli dziwne nacięcia na dłoniach w kształcie litery "x". Nie wiem co to mogło oznaczać. Może należeli do jakiejś szajki?
Cóż... Przynajmniej Obrońcy znaleźli ostatnie dwa ostrza. Jedno było srebrne i zostało znalezione przez czysty przypadek. Obrońca niechcący potrącił jakąś rzeźbę, stojącą w którymś z licznych korytarzy. Posąg przewrócił się i roztrzaskał w drobny mak. Okazało się, że ostrze spoczywało we wnętrzu figury.
Drugie zaś było czarne i znajdowało się w skrytce w jednej z cel, jak przewidział Verto.
Wyrwany z rozmyślań, zatrzymałem się przy jednej z mijanych sal, gdy do moich uszu dotarły dziwne dźwięki. Jakby... Brzdęk stali?
Drzwi były uchylone, więc zajrzałem do środka.
Dostrzegłem Kartera, jak walczył z młodym Obrońcą, o imieniu Abbator.
Mieli bardzo ostre sztylety.
Patrzyłem, jak zwinnie wymachują ostrzami i robią imponujące uniki. Po chwili odskoczyli od siebie nieco zdyszani.
- No dalej - Rywal mego brata, obrócił ostrze w dłoni. - Brak ci sił?
Karter uśmiechnął się.
Zdębiałem. On i... uśmiech?!
To nie był wredny grymas, mający na celu przerazić, albo sprowokować do ataku. To był szczery uśmiech.
W końcu skoczył w stronę swojego rywala i machnął nożem. Abbator bez problemu odbił ostrze, po czym przystąpił do ataku.
Najpierw wymierzył w pierś mojego brata. Gdy ten zwinnie uskoczył w tył, młokos wziął kolejny zamach.
Karter uniósł wolną rękę, osłaniając twarz. Zupełnie zignorował draśnięcie i machnął sztyletem na wysokości brzucha przeciwnika.
Obrońca uskoczył w tył, po czym wziął zamach i wolną ręką, zaciśniętą w pięść strzelił Kartera w twarz.
Odrzuciło mu głowę w bok.
Wstrzymałem oddech. Abbator miał przerąbane...
Ku mojemu zdziwieniu Karter spokojnie się wyprostował. Przyłożył dłoń do nosa, by sprawdzić czy nie pociekła krew. Nie wyglądał na wściekłego.
Nie wierzyłem własnym oczom. To naprawdę był Karter? Mój upiorny brat?
- No nieźle, nieźle - Ustawił się w lekkim rozkroku. - Teraz ty zaczynasz.
Abbator zaatakował. Karter szybko odbił jego nóż. Chciał uderzyć pięścią w przeponę rywala, lecz tamten przewidział jego ruch i machnął sztyletem na wysokości szyi.
Brat cudem uchylił się przed poważną raną. Sztych oręża tylko lekko go skaleczył.
W odwecie trzepnął pięścią w żebra Abbatora. Młodzieńcowi zaparło dech. Karter wykorzystując okazję zaatakował. Jego przeciwnik uniósł ostrze, chcąc się osłonić. Sekundę później jego oręż już leżał na ziemi.
- Przegrałeś - Karter uśmiechnął się dumny z siebie, przykładając nóż do szyi Obrońcy.
- Kto powiedział, że to koniec pojedynku? - odparł, uśmiechając się chytrze.
Wytrącił Karterowi sztylet z ręki, po czym machnął pięścią, znów chcąc mu przyłożyć w twarz.
I to był jego błąd. Mój brat bez problemu chwycił jego rękę i wykręcił ją. Młokos zacisnął zęby. Twardo stłumił wrzask boleści. Wykorzystując zaskoczenie, podciął Kartera. Ten runął na podłogę, ale szybko zrobił przewrót w tył i poderwał się na równe nogi.
- Co tak agresywnie, co? - Abbator rozmasował obolałe ramię.
- Agresywnie? - Karter zaśmiał się. - Póki co jestem delikatny.
Zaczęli krążyć wokół siebie. Mierzyli się nieufnymi spojrzeniami.
W końcu Karter skoczył w jego stronę. Szybko się uchylił przed prawym sierpowym rywala i bezlitośnie przyłożył mu w brzuch.
Obrońca zgiął się w pół. Nim zdążył dojść do siebie, Karter przerzucił rękę przez jego szyję i szybko zacisnął chwyt, czym go unieruchomił.
- Puszczaj! - Chłopak wierzgnął, próbując mu się wyrwać.
- I co ty na to? - Zarechotał mój brat.
W odpowiedzi Abbator wpakował łokieć w jego krocze.
- Ha! - Uśmiechnął się triumfalnie, gdy się uswobodził. - Masz za swoje!
- Przegiąłeś - Karter zrobił groźną minę.
- Daj spokój - Młokos zaczął się wycofywać.
- Już nie jesteś taki odważny?
- Dobra, wygrałeś! - Uniósł ręce w obronnym geście. - Poddaję się!
To nie powstrzymało mojego brata. Powalił Abbatora i docisnął go do podłogi swoim ciężarem.
- Złaź ze mnie! Jesteś ciężki!
- Sądziłem, że już do tego przywykłeś - Karter uśmiechnął się łobuzersko.
- Głośniej, głupku - Obrońca mruknął, zmieszany.
- Jak sobie życzysz.
Karter już miał wrzasnąć, gdy chłopak, na którym siedział zasłonił mu usta dłonią.
Mój brat zaczął się śmiać. W końcu podniósł się i wyciągnął rękę w stronę Abbatora. Młodzieniec przyjął pomoc.
- Nigdy więcej z tobą nie ćwiczę - mruknął.
- Co ja mam powiedzieć? Przypieprzyłeś mi w ryj - Karter wskazał na rażącą czerwienią ranę, szpecącą jego twarz. - Swoją drogą, to bolało.
- Myślałby kto, że jesteś taki wrażliwy.
- Wrażliwy? - Parsknął śmiechem. - Chyba sobie kpisz - Na jego usta wkradł się upiorny uśmieszek. - Za to jestem mściwy.
Abbator pokręcił głową, wzdychając przy tym ciężko.
- Przestań w końcu udawać - Bez zawahania ujął dłonią podbródek mojego brata. - Nie jesteś zimnym draniem, którego tak zaciekle zgrywasz.
- Tylko ty to wiesz i tak ma zostać.
Obrońca przewrócił oczami, po czym... pocałował Kartera. Prosto w usta. A on nie protestował.
Zatkało mnie.
Szybko się wycofałem.
Nie wierzyłem w to, co zobaczyłem. Mojego brata pociągali mężczyźni.
Spodziewałem się po nim naprawę wielu rzeczy, ale czegoś takiego? Nie. To mi nigdy nie przeszło przez myśl.
Może to było powodem, że ciągle warczał na wszystkich, jak pies?
W końcu jaki debil wtykałby nos w sprawy wiecznie wkurwionego typa, który za krzywe spojrzenie potrafi przypieprzyć w ryj?
No cóż... To jego sprawa.
Ruszyłem dalej, powracając do rozmyślań.
Po tym co widziałem chyba już nic mnie nie zaskoczy.
Obróciłem się nagle, słysząc, że ktoś biegnie. Dostrzegłem Korę.
Wyglądała na przerażoną.
- Rainer! - Chwyciła mnie za rękę. - Chodź szybko!
- Co się dzieje?
- Verto... - Pociągnęła mnie za sobą. -Jest ranny!
Biegliśmy ile sił w nogach. W końcu wpadliśmy do komnaty mego najmłodszego brata.
Poczułem, że nogi się pode mną uginają, gdy go dostrzegłem. Był cały we krwi i potwornie zbladł...
Dławił się własną posoką.
Lekarz próbował zatamować krwotok, lecz rana na jego szyi była bardzo rozległa.
Byłem przerażony. Verto umierał... A ja nic nie mogłem zrobić...
Młody wlepił we mnie otępiały wzrok i wyciągnął w moją stronę ubabraną krwią rękę.
Poszedłem do niego. Wykorzystując resztki sił, chwycił mój nadgarstek.
- Rainer... - wydusił z siebie, po czym z trudem przełknął ślinę.
- Spokojne, młody - Zmusiłem gardło do posłuszeństwa. - Będzie dobrze.
Walczył ze sobą. Chciał coś jeszcze powiedzieć. Ścisnął moją rękę nieco mocniej.
- Strzeż się krzyży... - wymamrotał w końcu.
- Co? Krzyży? Jakich krzyży?
Wlepił wzrok gdzieś przed siebie.
Z każdą sekundą jego chwyt słabł, aż w końcu jego dłoń puściła mój nadgarstek i bezwładnie opadła.
Jego powieki zaczęły powoli się zamykać.
- Nie zasypiaj! - Desperacko poklepałem go po policzku. - Błagam, młody, nie rób mi tego...
Spojrzałem przerażony na lekarza, który wciąż walczył z krwotokiem.
- Zrób coś! - ryknąłem, gdy Verto przestał oddychać.
- Przykro mi, ale... - Zabrał ręce. - Odszedł...
Załamany cofnąłem się nieco. Pokręciłem głową. Nie mogłem uwierzyć, że Verto już nie żył...
Nie zasłużył na śmierć... Nie on...
Łzy umknęły mi z oczu.
- Gdzie jest Waymar? - spytałem w końcu, skupiając się na Korze.
- W bibliotece - odparła niepewnie - Dorwał napastnika...
Byłem wściekły. Wypadłem z komnaty i ruszyłem w stronę biblioteki. Zamarłem, gdy wpadłem do pomieszczenia i dostrzegłem Waymara. Rozeźlony szarpał... Obrońcę...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top