~ XLII ~
Nie wiele pamiętam ze sztormu jaki się rozpętał na morzu La Magar. W pamięci zapadły mi trzaski pękających desek, krzyki zmywanych z pokładu członków załogi i potworne rżenie mojego konia, bezskutecznie walczącego o życie z bezlitosnym morzem. Żagle rozdzierały się, jakby były z kruchego pergaminu. Pamiętam ból jaki ogarnął moją głowę, gdy wypadając za burtę, uderzyłem głową o kawałek kadłuba. Ledwie przytomny dotarłem na brzeg małej wyspy, przy której statek zepchnięty, przez ogromne fale, ugrzązł na mieliźnie. Zdołałem jeszcze zobaczyć jak De Severo przechyla się na bok, uderzony przez kolejną falę. Po tym straciłem przytomność.
Ocknąłem się rano, ocucony przez dość mocne szarpnięcia i klepanie po twarzy. Kiedy otworzyłem oczy, dostrzegłem nad sobą twarz jednego z członków załogi. Pomógł mi usiąść.
Zdałem siebie wtedy sprawę, że byłem nieprzytomny kilka godzin. Był ranek. Pogoda znacznie się poprawiła. Może i na niebie wciąż wisiały upiorne chmury, ale przynajmniej już nie lało i było dość ciepło.
- Wszyscy cali? - spytałem, masując obolałą głowę.
- Ponad połowa załogi nie żyje.
Westchnąłem ciężko, wlepiając wzrok w pozostałości po statku.
Biedni ludzie... Ale taki los żeglarza. Muszą się liczyć, że nadejdzie chwila, gdy odbędą swój ostatni rejs. Przynajmniej zmarli na morzu, które tak kochali.
Z rozmyślań o poległych nagle wyrwała mnie myśl o mieczach. Poderwałem się z miejsca, płacąc za to wzmożeniem bólu głowy. Ruszyłem do wody. Musiałem sprawdzić, czy moje miecze wciąż były na pokładzie De Severo, czy przepadły.
- A ty gdzie?! – ryknął facet, który mnie ocucił.
Nie odpowiedziałem. Choć wszystko mnie bolało, jak diabli, zacząłem płynąć do łajby. De Severo leżał lekko przechylony na bok. Wspierał się na jednym z połamanych masztów. W kadłubie była duża dziura, przez którą można było się dostać do ładowni. Jednak sprawę utrudniały zatopione deski i resztki żagli, pływające tuż przy wyrwie. Podpłynąłem do jednego z masztów i złapałem się go, by chwilę odpocząć. Walka z falami wymagała wielu sił. W końcu wziąłem głęboki wdech i zacząłem płynąć w stronę wyrwy. Próbowałem ominąć żagle, jednak szybko się w nie zaplątałem. Byłem przerażony. Materiał szybko owinął mi nogi, a próbując się wydostać, zaplątywałem się jeszcze bardziej.
Nagle dostrzegłem czyjąś sylwetkę. Czyjaś silna ręka chwyciła żagiel, a druga dzierżąca nóż, rozpłatała go, uwalniając mnie. Poczułem szarpnięcie za szaty. W jednej chwili znalazłem się z powrotem na powierzchni, przy maszcie.
- Czyś ty zgłupiał?! – burknął mężczyzna, który mnie ocucił, a teraz ocalił mnie przed utonięciem.
- Dziękuję za ratunek, panie...? – Spojrzałem na niego pytająco, bo nie znałem nawet jego imienia.
- Coner – odparł.
- Rainer – Wyciągnąłem rękę w jego stronę.
Uścisnął moją dłoń.
- Powiesz mi co jest takie ważne, że postanowiłeś ryzykować życiem? – spytał już spokojniejszym głosem.
- Muszę sprawdzić czy jest mój bagaż.
Coner spojrzał na mnie jak na kretyna. Nawet nie starał się ukrywać, że nie widzi sensu w moim postępowaniu.
- Może później ci wyjaśnię. Teraz muszę znaleźć skrzynię, w której spoczywają miecze. Mają podpisane klingi.
- Ile ich jest?
- Pięć.
Coner łypnął na żagiel, przez który o mało nie utonąłem. Chwycił materiał, po czym przeskoczył na drugą stronę masztu, by zaprzeć się o niego nogami i zaczął z całych sił ciągnąć żagiel. Pomogłem mu. Odciągnęliśmy materiał jak najdalej od wyrwy, po czym wpłynęliśmy do środka. Coner płynął przodem. Nagle dostrzegłem jak płynie w górę. Znalazł powietrze. Woda na szczęście nie zalała całego statku. Było za płytko. Po wzięciu kolejnego wdechu, zanurkowaliśmy i zaczęliśmy płynąć przez ładownię, w stronę kubryku. Minęliśmy porozrzucane skrzynie, z których wypadły żywność, broń, butelki i materiały. Widzieliśmy też wiele ciał. Aż w końcu dotarliśmy do kajut. Drzwi były lekko uchylone. Serce podeszło mi do gardła, gdy pchnąłem drzwi, a mojej kajuty wypłynął nieduży rekin i śmignął między mną, a Conerem. Poczułem muśnięcie jego płetwy na swojej ręce. Na szczęście był młodziutki. Może skusiły go ryby, które były w ładowi, bo nie wyglądał na agresywnego ludojada.
Spokojniejszy zajrzałem do swojej kajuty. Ku mojemu przerażeniu dostrzegłem wyrwę w ścianie, która prowadziła do składu na rufie. Śmierć była w kajucie. Leżała na pozostałościach po podłodze. Wziął ją Coner. Popłynęliśmy przez wyrwę na rufę. Zamarłem. Tu spoczął jeden z masztów. Złamany, przebił się przez pokład i przeciął ładownię. Kawałki zmiażdżonego kadłuba były wszędzie i uniemożliwiały przeciśnięcie się dalej. Jednak musieliśmy sobie jakoś poradzić i musieliśmy się spieszyć, bo czułem już nieprzyjemny ucisk w płucach. Coner podpłynął do zbitego, prostokątnego okna. Ryzykując zranieniem wypłynął między ostrym szkłem. Zrobiłem to, co on. Wynurzyliśmy się.
- Widziałeś resztę mieczy? – spytałem.
- Wydawało mi się, że jeden leżał między skrzyniami.
Uspokoiliśmy oddechy, po czym z powrotem wpłynęliśmy przez okno do ładowni. Coner znalazł Życie. Mi udało się wykopać Równowagę i Bezprawie. Jednak z Pychą był problem. Leżała akurat w miejscu, gdzie było najwięcej desek. Nie mieliśmy szans się do niej dostać... No trudno. Postanowiłem, że tam zostanie.
Machnąłem do Conera, dając mu znak, że może już opuścić ładownię. Zamarłem, widząc jak zahacza ramieniem o zbitą szybę. Jednak nie przejął się tym. Płynął dalej.
Kiedy wyszliśmy na brzeg, Coner wbił miecze w ziemię, po czym usiadł na piachu. Usiadłem obok niego. Dyszeliśmy ze zmęczenia.
- No dobra – Odgarnął mokre włosy w tył. – Miecze odzyskane, teraz mów dlaczego są takie ważne.
- To rodowe pamiątki i swego rodzaju klucze. Planuję je ukryć.
- No to tamte ostrze masz z głowy – Wskazał na statek.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Najwyraźniej tak okrojona historia mu wystarczyła.
- Dokąd zmierzasz? – zagadnął.
- Wpierw do Elesaid. Dalej los pokaże.
- O, jak dobrze się składa – Coner spojrzał na mnie. – Planuję wyprawę jeszcze do Talwyn i muszę na jakiś czas odwiedzić Oliverto. Chętny?
- Każdemu obcemu proponujesz wspólną podróż?
- Nie lubię samotnych wypraw – Wzruszył ramionami. – Towarzyszący mi najemnik utonął. A ty wyglądasz na porządnego i wprawionego w boju, faceta. Kartografom przydają się uzbrojeni towarzysze.
- No proszę, a zatem jesteś kartografem. Nie wolałbyś siedzieć w przytulnym biurze i tam szkicować mapy?
- Zanudziłbym się na śmierć. Nie chcę bazować na czyichś rysunkach i opisach. Wolę podróżować i samodzielnie szykować materiały. I lubię poznawać innych ludzi i ich tradycje.
Zmierzyłem go wzrokiem. Miał nieco ciemniejszą karnację, ciemne włosy i oczy.
- Skąd pochodzisz, jeśli mogę spytać?
- Z Oliverto. A konkretnie z miasta Enlil, na pustyni Tibilisi.
- Zadziwiająco dobrze mówisz po Naughtońsku – stwierdziłem, choć w jego głosie byłem wstanie wychwycić lekki, zagraniczny akcent.
- Bo moja matka była z Naughton – Chwycił czarne ostrze, które sterczało wbite w piach, tuż obok niego. – Śmierć – Odczytał grawerunek. – Czemu akurat taki napis?
- Nazwałem tak to ostrze, z myślą o moim bracie.
- Musi być z niego przyjemny typ – prychnął, dokładnie oglądając miecz.
- Trochę się pogubił i zszedł na złą drogę... Myślę, że gdyby nie zazdrość i chęć zemsty, to byłby naprawdę w porządku.
- Używasz czasu przeszłego. On...?
- Nie żyje. Tak samo jak moich pięciu, pozostałych braci.
Nie wypytywał. Wychodził z założenia, że jeśli będę chciał mu coś powiedzieć, to po prostu to zrobię. Był dość gadatliwy, ale potrafił też milczeć, gdy widział, że nie mam ochoty na rozmowy.
Przyznam, że mając go u boku, byłem spokojniejszy, gdy czekaliśmy, na ratunek. Na szczęście utknęliśmy na wysepce, obok której mknął najczęściej uczęszczany szlak handlowy. Szybko wydostaliśmy się z wysepki, zabrani przez inny statek i dotarliśmy do portu w Elesaid.
Coner z przyjemnością pokazywał mi szlaki, o których jeszcze mało kto wiedział. Pokazał mi miasta, będące chlubą Elesaid i liczne małe, przyjemne wioski. Często też nocowaliśmy pod gołym niebem. Coner godzinami potrafił wskazywać mi znane mu gwiazdozbiory i pokazywał, jak można z pomocą gwiazd odnaleźć drogę.
Któregoś dnia zatrzymaliśmy się nad sporym jeziorem. Nie odważyliśmy się w nim pływać, ani z niego pić. Woda była ciemna i głęboka. Już na brzegu można było dostrzec gęste zarośla i nagłe spadki. Ale uznałem, że to będzie dobre miejsce na porzucenie kolejnego miecza. Śmierci. Patrząc na te zarośla czające się w wodzie, myślałem ile żyć mogła już pochłonąć ta upiorna woda. Myślałem o Vimerze. Już miałem wziąć zamach i wyrzucić miecz, gdy poczułem dłoń na swoim ramieniu.
- Poczekaj – rzekł Coner.
Nie wiedziałem co knuje. Przynajmniej do chwili, gdy nie podpłynął do mnie maleńką łódeczką.
- Skąd ją wytrzasnąłeś? – zdziwiłem się.
- Była w trzcinie. Niedaleko stąd jest chatka, więc najwyraźniej ktoś tu łowi – Wyciągnął ręce. – Daj. Wyrzucę go na środku jeziora.
Skinąłem głową, podając mu miecz. Następnie patrzyłem jak powoli wiosłując, oddala się na sam środek tego upiornego zbiornika. Jak powiedział, wrzucił Śmierć do wody. Bez wahania, choć wiedziałem, że czarne ostrza naprawdę mu się podobają.
Nigdy nie kwestionował moich decyzji. Najwyraźniej, jak kiedyś Venir, Coner uznał, że nie musi rozumieć wszystkiego co robię. Ale widziałem, że czasem go korci, aby o coś spytać.
Pewnego wieczoru, gdy byliśmy już w Talwyn, jednak dał upust swej ciekawości.
- Jak straciłeś oko? – zagadnął, grzebiąc przy tym patykiem w ognisku.
- Zaatakował mnie bandzior, gdy byłem jeszcze młodzieniaszkiem – odparłem bez zawahania.
Spędziliśmy ze sobą wiele czasu. Nie należę do najufniejszych, ale po długich miesiącach w podróży, mając Conera za towarzysza, w końcu uznałem, że zasługuje, by czegoś się o mnie dowiedzieć. Ja wiedziałem czym się zajmuje, skąd pochodzi, a nawet wiedziałem, że ma trzy siostry, które wyniosły się ze swoimi mężami z Enlil. A on o mnie w sumie nic nie wiedział. Przede wszystkim nie wiedział o moich korzeniach.
- Musiało boleć.
- Nawet bardzo. Ale i tak najgorsze były pierwsze tygodnie, gdy musiałem się przyzwyczaić do faktu, że widzę tylko na jedno oko. Wiesz jak trudno było mi przejść przez drzwi, bez zahaczenia o nie ramieniem?
- Wyobrażam sobie. A co z twoją rodziną? Co cię podkusiło, aby wyruszać w taką wędrówkę bez celu?
- Nie mam już rodziny.
- Żadnej? A żona? Dzieci? Jacyś krewni?
- Żona i dziecko zginęli dawno temu w pożarze, a moi wszyscy bracia już nie żyją, przez... dość ostry, rodzinny konflikt.
- O, to co wy na noże poszliście?
Łypnąłem na niego. Coner wytrzeszczył oczy w zdumieniu.
- Nie żartuj... Naprawdę rzuciliście się na siebie z nożami?
- To trochę skomplikowane... Trzech z moich braci byli przeciwko mnie i eliminowali każdego, kto mnie wspierał. W tym własnych braci.
- Chyba nie chcę wiedzieć o co wam poszło.
- Na początku jednemu z mych braci zależało na koronie Naughton.
- Ty...? – Zamarł. – Masz królewskie korzenie?
Pokiwałem głową.
- A później to już było czyste okrucieństwo. Vimer manipulował ludźmi. Chcąc mi jak najbardziej dokopać, zasyłając zabójców, wybijał kolejnych naszych braci. Chciał, abym stracił wszystko i wszystkich.
- I chyba mu się udało, hm?
- W sumie to tak... Ale zapłacił za to życiem.
- Ha... Jednak się cieszę, że nie mam braci – Uśmiechnął się, chcąc nieco rozluźnić, przygnębiającą atmosferę. - Moje siostry przynajmniej, nie mają pojęcia, jak używać broni.
- Nic, tylko się cieszyć – Uśmiechnąłem się słabo.
- No dobra, czyli każdy miecz nazywa się na cześć jednego z twoich braci – Wskazał na leżącą obok mnie Równowagę. – Każdy odnosi się do cechy? Czynów?
Skinąłem głową.
- A dlaczego chcesz je ukryć?
- Bo otwierają komnatę w zamczysku Gillis, a jej zawartość mogłaby poróżnić tych, którzy mieliby w posiadaniu jej bogactwo. Najlepiej, aby odeszła w zapomnienie.
- A co w niej takiego jest? Złoto?
- Też.
- W sumie to słuszne posunięcie, aby ukryć te miecze – Znów zaczął grzebać patykiem w ogniu. – Pieniądze zmieniają ludzi w potwory – Spojrzał na mnie. – Chcesz je ukryć w jakimś konkretnym miejscu?
- W sumie to sam nie wiem – Wzruszyłem ramionami. – A co?
- Bo znam miejsce, gdzie możesz ukryć kolejny miecz – Podniósł się z miejsca. – Wybierz któryś i chodź.
Wybrałem Równowagę. Długo szedłem za Conerem, nie wiedząc co knuje, aż nagle doprowadził mnie do wielkiej, kamiennej ściany.
- Oto góra Umarah – rzekł Coner, wskazując gdzieś górę – Na jej szczycie znajduje się Grota Wrzasków. Talwyńczycy nie chętnie o niej opowiadają, więc nie wielu o niej wie. Do tego tubylcy za żadne skarby nie chcą tam wejść. Miecz będzie tu bezpieczny – Wyciągnął rękę w moją stronę. – Daj mi go, a zaniosę go na górę. I mogę przygotować pułapkę.
- Jaką?
- Pamiętasz proszek, którego użyłem do rozpalenia ognia? Cały mieszek może doprowadzić do wybuchu. A tak się składa, że mam w sakwie takie trzy – Poklepał się po boku, gdzie miał sakwę. – Wystarczy jedna iskra.
Podałem mu Równowagę. Wiedziałem, że takie wspinaczki, już nie były dla mnie. Za to Coner nie miał żadnego problemu. Młody, silny i zwinny. Szybko pokonał przeszkodę, jaką była kamienna ściana. Przeszło mi przez myśl, że byłby z niego dobry Likwidator. Ale nie miałem zamiaru go w to wtajemniczać. Przecież chciałem, aby Likwidatorzy zrezygnowali.
Jednak w Oliverto czekał mnie szok. W Enlil, nim udaliśmy się do domu Conera, zajrzeliśmy do przyjemnej gospody. Część stolików znajdowała się w sporym ogrodzie, gdzie była piękna, choć mała fontanna i krzewy z cudownymi kwiatami. Byłem ciekaw ile ogrodnicy pracy włożyli w utrzymanie tego ogródka, zważając na temperatury panujące na pustyni.
Po posiłku, dostaliśmy wino, by móc spokojnie się cieszyć popołudniem i widokiem ogrodu.
- Muszę cię prosić o chwilę cierpliwości – rzekł Coner, gdy siedzieliśmy już przez dość długą chwilę – Mam pewien interes do załatwienia.
Już parę minut później do naszego stolika podeszło dwóch mężczyzn. Zamarłem widząc czarne tuniki z kapturami i blizny na odkrytych ramionach. Likwidatorzy... Byli nawet tu...
Ich wrogie spojrzenia zmroziły mi krew żyłach.
- Spokojnie – zapewni Coner - Można mu ufać.
Byłem w jeszcze większym szoku, gdy wyciągnął plik kartek z jego rysunkami, które wykonał w Elesaid.
- Plany z Fearghas niestety się utopiły podczas sztormu. Ale te również powinny się nadać – rzekł. – A szkic przebiegu nurtu podziemnej rzeki powinniście otrzymać miesiąc temu od Lilith.
Jeden z Likwidatorów sięgnął po rysunki. Szybko je przejrzał.
- Zadowoleni? – spytał Coner.
Skinęli głowami, po czym położyli na stole woreczek, zapewne z zapłatą. Nie mówiąc nawet słowa po prostu odeszli.
- Spokojnie to były tylko szkice akweduktów i studni. Chcą udoskonalić wydobywanie wody w ich obozie, daleko w sercu pustyni. To... Jakby ci to wytłumaczyć?
- Wiem kim byli ci ludzie.
Drgnął niespokojnie, wyraźnie zaskoczony.
- Serio?
W odpowiedzi nieco rozciągnąłem koszulę, aby pokazać mu starą bliznę na ramieniu.
- Ach, to dlatego przebierając się, ciągle odwracałeś się tak, abym nie widział tej ręki. Jesteś jednym z nich.
- To ja ich stworzyłem.
Jego szczęka omal nie dotknęła stołu.
- Ty? Ale po co?
- Żeby chronili niewinnych poddanych, którzy zamieszkali pod Gillis i pomogli mi rozprawić się z braćmi. Mieli zrezygnować... Przestać istnieć...
- Zdajesz sobie sprawę co oni teraz robią? Kim są?
Rzuciłem mu pytające spojrzenie.
- To najemnicy, Rainer. Zabójcy, przyjmujący zlecenia tylko z uzasadnionych powodów. W nocy kręcą się po ulicach i zabijają każdego bandziora, jaki wpadnie im w ręce.
- Najemnicy... - Odwróciłem wzrok.
Tego właśnie się obawiałem...
- Są trochę upiorni, ale ogólnie są w porządku. Nie krzywdzą, nikogo kto na to nie zasłużył.
- Zatem bawią się w sędziów.
- I katów zarazem – Coner podniósł się z miejsca. – Możesz być spokojny. Nie rozrabiają. A teraz chodźmy.
Ciągle po głowie chodziło mi słówko „najemnicy"... Nie mogłem uwierzyć, że to już zaszło tak daleko. Likwidatorzy byli na drugim końcu świata... I wiodło im się nie najgorzej, sądząc po tym, co miałem okazję zobaczyć i usłyszeć.
Coner zbliżył się do metalowej kraty, będącej wejściem na dość mały ale ładny dziedziniec. Minęliśmy drobną studnię z białego kamienia i podeszliśmy do drewnianych drzwi. Coner zapukał, nie szczędząc siły.
Po chwili otworzyła drobna panienka. Dostrzegając Conera, natychmiast otworzyła szerzej drzwi i grzecznie dygnęła. Po jej zachowaniu domyśliłem się, że była to służąca. Jednak wygląd zupełnie na to nie wskazywał. Miała ładną, choć skromną, błękitną sukienkę. Miała czyste dłonie i twarz. Ciemne, zadbane włosy były spięte w nieco niedokładnego koka. Chodziła boso, ale jej stopy również wyglądały na dokładnie wyczyszczone i zadbane. Niecodzienny widok.
- Witaj w domu, panie Moore – rzekła cichutko.
- Witaj, Lilith – Coner uśmiechnął się do niej serdecznie, wpadając od razu do przytulnego saloniku. – Widzę, że dbałaś o moje gniazdko.
- Oczywiście – Zamknęła za mną drzwi, po czym przeszła z nami do pokoju.
Widziałem ciekawskie spojrzenie, jej pięknych oczu, o barwie pitnego miodu.
- Podać coś do picia? A może przygotować kolację?
- Spokojnie. Już jesteśmy po posiłku – Coner podszedł do niej, po czym dał jej mieszek, który otrzymał od Likwidatorów. – To dla ciebie, za dopilnowanie moich interesów. Mam nadzieję, że moi znajomi w czerni cię nie przerazili.
- Nie. Byli nawet sympatyczni.
- Cieszę się. No, możesz iść. Masz wolne.
- Dziękuję, panie Moore.
Kiedy Lilith nas opuściła, Coner opadł na dużą poduchę, leżącą na podłodze.
- Nie ma jak w domu – Westchnął zadowolony. – Szkoda tylko, że nie mogę go przenieść do Elesaid.
- Planujesz się tam przenieść na stałe? – zagadnąłem, siadając na poduszce obok niego.
- Tak. Tam jest więcej zleceń. Zresztą z Elesaid łatwiej mi będzie się dostać do Fearghas czy Naughton. A nie jestem tylko kartografem, jestem też architektem. Myślę, że w Elesaid będę bardziej potrzebny - Zmierzył wzrokiem kamienne ściany. – Może oddam ten dom Lilith? Jest sumienna i uczciwa. A i tak tu mieszka, bo nie ma nikogo.
- Czy znasz jakieś miejsce gdzie mógłbym ukryć ostatnie ostrze? I chciałbym tam przenieść zwłoki swych braci.
- Jeśli liczysz, że nikt ich nie znajdzie, to proponuję las Ingala. Tam jest świątynia. Podobno coraz częściej widuje się tam kanibali, ale wiem jak sobie z nimi radzić. Chwila... Powiedziałeś ostatnie? Przecież masz dwa miecze.
- Jeden jest twój – Wyciągnąłem Bezprawie i przysunąłem w jego stronę. – Jestem pewien, że będziesz go dobrze strzec.
- Oddajesz mi go? – Coner nie kryjąc szoku, wziął czarne ostrze. – Ale dlaczego?
- Ocaliłeś mi życie przy De Severo. Towarzyszyłeś mi w wędrówce i pomogłeś ukryć miecze. No i jesteś wtajemniczony w sprawę Likwidatorów. No i widziałem, jak ci się oczy świecą, widząc czarne miecze – Uśmiechnąłem się nieco. - Myślę, że robię słusznie.
- To dla mnie zaszczyt. Ukryję go najlepiej jak się da i będę go strzec.
Skinąłem głową, zadowolony z jego zapewnień. Przynajmniej miałem pewność, że oddałem miecz w dobre ręce.
A już kilka tygodni później, Coner zaprowadził mnie do świątyni, w której miałem zamiar ukryć ostatni miecz i ciała braci. Przyznam, że podziwiałem Moore'a, że odważył się tu przychodzić. Wszędzie w okolicy byli kanibale... Ale na moje szczęście Coner znał dialekt, którego używał przerażający i morderczy lud Ugarto. Oszczędzili go, bo zawsze, gdy wchodził na ich terytorium przynosił im bardzo drogie smakołyki. Pokazywał im inne smaki. Tak też zrobił i tym razem. Oczywiście ludzie Ugarto, nie mieli zamiaru rezygnować z ludzkiego mięsa, ale przynajmniej można było się jakoś z nimi dogadać. Mnie oszczędzili zapewne tylko dlatego, że wzbudziłem w nich zainteresowanie i za razem lęk. Byłem pierwszym wśród nich, który nosił broń ze stali, a nie z kości, kamienia, bądź drewna. No i przyprowadził mnie do nich Coner, którego znali i tolerowali.
Moore spełnił swą obietnicę, choć zrobił to niechętnie po tym jak poznał moje zamiary co do tego miejsca. Jednak wiedział, że mnie od niego nie odwiedzie... Odkąd opuściłem Naughton, miałem wiele czasu by to wszystko przemyśleć i podjąłem decyzję, której byłem absolutnie pewien...
◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇
To mój ostatni wpis.
Po raz ostatni trzymam pióro i słucham, jak cicho skrobie o papier.
Po raz ostatni pokonam ścieżkę do krypty, w której spoczęły ciała moich braci i tam zakończę swój żywot.
Już nic mnie nie trzyma na tym podłym świecie.
Gdy wejdę do krypty Coner, uruchomi pułapki.
Po raz kolejny zerkam na małą buteleczkę, w której czai się potężna trucizna. Nie wiem z czego się składa, ale Moore zapewnił mnie, że działa szybko. Sprawia, że człowiek czuje się senny i powoli zasypia, lecz już się nie budzi. Tego właśnie chcę. Po prostu zamknąć oczy i odejść.
Wspominam jeszcze te wszystkie dobre i złe chwile. Przypominam sobie Aishę i moich braci. Ileż to było cierpień... Ile łez, krwi i śmieci... Myślę o Conerze i Venirze, którzy wciąż próbują mnie odwieść od samobójstwa. Tak. Lagun przybył na wezwanie Moore'a, pilnując aby ciała mych braci bezpiecznie dotarły do świątyni, w której lud Ugarto przygotował kryptę.
Wciąż w głowie brzmiały mi głosy ważnych dla mnie ludzi. Słyszałem ich wszystkich. Aishę. Verto. Kartera. Waymara. Oni wszyscy zapłacili swym niewinnym życiem za co, za co powinienem płacić tylko ja. Wśród tych wszystkich głosów był też krzyk Venira, gdy się dowiedział, że mam zamiar się otruć. Lecz już nic nie mógł wskurać.
To koniec. Zabieram Życie, które jak Waymar, było ze mną do końca. Za chwilę po raz ostatni zamknę swój dziennik i udam się do krypty, by zasiąść na fotelu, wśród grobów mych braci i po prostu zasnąć...
Nazywam się Rainer Larkin. Oto moja historia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top