~ IV ~
- Zostaw mnie! Ratunku!
Goniłem jednego z nastolatków, którzy zabili bezbronnego chłopca.
Gówniarz działał mi na nerwy. Bez zawahania bił młodszych i słabszych od siebie, ale nigdy sam. Zawsze miał jakiegoś, równie głupiego, towarzysza.
Teraz uciekał przede mną, drąc się na całe gardło. Taki "groźny" chłopak, a rzucił się do ucieczki, jak tylko mnie zobaczył.
Szczerze? Trochę mnie bawił ten pościg. Mina tego knypka, gdy zacząłem go ścigać, była bezcenna.
Podobał mi się strach, jaki w nim wzbudziłem.
W końcu zbliżyłem się do niego na wyciągnięcie ręki. Chwyciłem go za koszulkę i mocno szarpnąłem do tyłu. Chłopak upadł. Nie pozwoliłem mu wstać. Usiadłem na nim okrakiem, dociskając go do ziemi swoim cieżarem. Chwyciłem go za gardło, ale nie zacisnąłem chwytu, aby nie zaczął się dusić.
Czułem pod palcami pulsowanie jego tętnicy. Oddychał szybko i chaotycznie. Nie dziwiło mnie to. W końcu przebiegliśmy pół miasteczka. Ja też byłem zmęczony biegiem, ale szybko uspokoiłem oddech. Jedna z wielu sztuczek, których nauczył mnie Warner.
Dzieciak leżący pode mną zaczął drżeć. Dobrze. Chciałem, by się bał, tak, jak ten dzieciak, którego razem z kolegami pobił na śmierć.
Chciałem widzieć w jego oczach przerażenie. Chciałem, by błagał o litość.
Wyciągnąłem nóż i przyłożyłem do jego policzka. Zaczął płakać.
- Czego ode mnie chcesz? - pociągnął nosem.
Mimowolnie ścisnąłem jego szyję nieco mocniej, ale szybko okiełznałem nerwy. Nie chciałem przecież żeby chłopak mi się udusił. Nie. Miałem inne plany.
- Tydzień temu, wraz z trzema innymi małolatami katowałeś chłopca, który mógł mieć maksymalnie dziesięć lat.
- To nie ja - Bezczelnie spojrzał mi w oczy. - Nie mnie pan szuka.
- Nie kłam, szczeniaku - Zacisnąłem chwyt na rękojeści noża. - Bo potnę ci gębę.
Łkał, jak małe dziecko. Ignorowałem jego łzy. Nie miałem litości dla takich, jak on.
- Ten chłopak nie żyje - warknąłem - Zabiliście go.
- Nie mam z tym nic wspólnego.
W odpowiedzi powoli, bezlitośnie przesunąłem ostrzem po jego policzku, zostawiając głęboką szramę.
Darł się najgłośniej, jak umiał. Nie ruszyło mnie to.
- Bawi cię cierpienie innych? - syknąłem - To teraz na własnej skórze poczujesz, jak to jest, gdy ktoś się nad tobą znęca.
Z jego oczu znów umknęło kilka łez.
- Błagam... Nigdy więcej nie podniosę na nikogo ręki. Przysięgam!
- Ile warte jest twoje słowo? - mruknąłem, przysuwając sztylet do kącika ust małolata.
- Co mam zrobić, żeby pan mi uwierzył?
Spojrzałem mu w oczy.
- Pokażesz mi twoich znajomych, z którymi katowałeś dzieciaki.
- Oczywiście - Szybko pokiwał głową.
- Staw się jutro w nocy, przy piekarni - mruknąłem, lekko dociskając nóż do jego twarzy - Jak się nazywasz?
- Linus.
- Posłuchaj mnie uważnie, Linus - starałem się brzmieć groźnie - Jeśli ostrzeżesz tych gówniarzy, to obiecuję, że dokończę dzieła - Uniosłem sztylet, by chłopak mógł mu się przyjrzeć. - Twoja własna matka cię nie pozna.
- Nic im nie powiem - rzekł niepewnie, jakby bał się, że strzelę go w pysk za każde słowo.
Nie ukrywam, że miałem ochotę użyć pięści, gdy tylko otwierał usta.
- Dobrze - Schowałem ostrze, po czym schyliłem się nieco - Miej się na baczności, chłopcze - syknąłem szeptem - Jeden wybryk, a gorzko pożałujesz, że się urodziłeś. Jasne?
- Będę grzeczny, przysięgam.
- Trzymam cię za słowo, młody - Puściłem jego szyję, po czym wstałem.
Linus uniósł się na łokciach i wlepił we mnie nieufne spojrzenie. Bał się wstać.
Dumny z siebie odszedłem, zostawiając go samego w zupełnych ciemnościach.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top