61.

Ernan zatrzymał się przed spękanymi drzwiami. Zacisnął dłoń w pięść. Już miał zapukać, gdy zerknął na swoich towarzyszy.
- Ostrzegam, że Judy jest... specyficzna - mruknął, po czym uderzył kilka razy o drzewo.
Łotr zamarł, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły i pierwsze, co dostrzegł to koścista dłoń, ściskająca pistolet, skierowany w jego stronę.
- Nie strzelaj! - uniósł ręce, wlepiając wzrok w kobiecą sylwetkę, skrytą w cieniu.
- Ah... - mruknęła niewiasta, opuszczając broń - To ty... Czego chcesz?
- Przenocujesz nas?
- A co będę z tego mieć?
- Będę ci winien przysługę, a wiesz, że zawsze wywiązuję się z umowy.
Z mroku wyłoniła się dość niska kobieta. Jeden z zapadniętych policzków, przecinała blada blizna. Ciemnoniebieskie ślepia szybko zmierzyły intruzów. Jej włosy miały barwę jasnego blondu. Prawy bok miała ścięty bardzo krótko, zaś lewą stronę głowy kryły sięgające połowy szyi kosmyki.
Oparła się wygodnie o framugę drzwi i skrzyżowała poranione ręce na piersi. Łypnęła na Ernana, wykrzywiając usta w specyficznym grymasie.
- Za twoje słowo nie wykarmię dziecka - prychnęła.
- Dziecka? Przecież mówiłaś, że nie masz zamiaru zostać matką.
- Nie planowałam tego, ale stało się - wzruszyła ramionami - Postawię sprawę jasno, albo płacisz, albo nie przekroczysz progu mego domu. Wybacz, stary, ale pomagając Likwidatorowi mogę stracić łeb. Muszę coś z tego mieć.
- Ile chcesz?
- Ile jesteś w stanie zapłacić?
Ernan sięgnął do swojego bagażu i wyciągnął mały mieszek. Rzucił go do rąk Judy.
- Wystarczy? - spytał, licząc, że kobieta przyjmie tę drobną zapłatę. Nie mógł jej oddać wszystkich pieniędzy, bo do Talwyn była jeszcze daleka droga, a musieli mieć parę monet.
Kobieta zajrzała do woreczka. Przez chwilę biła się z myślami. W końcu westchnęła ciężko, ogarniając długą grzywkę za ucho.
- Fortuna to nie jest, ale niech ci będzie - zniknęła w domu - Właźcie, tylko cicho.
Za drzwiami czekał wąski korytarz, prowadzący do schodów. Po drodze znajdowały się jeszcze dwa pomieszczenia.
Judy weszła do jednego z pokoi.
Było tam niemal zupełnie ciemno. Odrobinę świata dawała jedna świeca.
Okna zostały zasłonięte deskami i starymi, podartymi firanami. Nie było tam mebli, a jedynie kilka dużych skrzyń oraz posłanie zrobione z kilku poduszek i kocy, w którym spało niemowlę.
- Na piętro nie radzę wchodzić - szepnęła, podchodząc do maleństwa  - Koczuje tam kilku bandytów.
- I zgadzasz się, aby żyli pod jednym dachem z twoim dzieckiem? - prychnął Zethar.
- Pomimo, że mają sporo na sumieniu, są w porządku. Płacą za schronienie. No i zaoferowali mi ochronę.
- Ochronę? - Ernan uniósł brew - Przed kim?
- Przed Zdobywcami, a konkretnie ojcem Dravatela i jego pierdolniętym bratem. Chcieli zabrać mojego syna i zrobić z niego bezwzględnego mordercę.
- Co cię pokusiło, aby pchać się do łóżka Zdobywcy?
- Sądziłam, że lepiej być panienką jednego z tych skurwieli, niż zdechnąć z głodu, albo skończyć dyndając na szubienicy. Wychodziłam z założenia, że noce spędzone z Zdobywcą to uczciwa cena za w miarę znośnie życie. Na początku nawet dało się wytrzymać z Sidneyem, ale wszystko się spieprzyło, kiedy zaszłam w ciążę. Uciekłam, ratując siebie i Dravatela. Matka ze mnie marna, ale nie pozwolę, aby mój syn był jednym z nich - rozłożyła ręce - Możecie spać w pokoju naprzeciwko. Koce i kilka poduch są w szafie.
Nagle dziecko się obudziło i zaczęło płakać.
Judy usiadła na posłaniu i wzięła synka na kolana. Nie zważając na obecność mężczyzn, nieco rozciągnęła koszulkę, odkrywając pierś, aby nakarmić maleństwo.
Ernan podszedł do kobiety, gdy Zethar, Randy i Vi przeszli do wskazanego pokoju.
Przykucnął przy niej.
- Mogę ci pomóc ze Zdobywcami.
- Szkoda twojego czasu na tych palantów - wzruszyła ramionami -Póki co nie znaleźli mojego domu. Siedzą w zachodniej części miasta, bo jest w lepszym stanie, niż ta dzielnica. Coś mi mówi, że nie prędko tu się pofatygują.
- Gdybyś jednak potrzebowała pomocy, to jestem do usług - wyprostował się, po czym ruszył do pokoju, gdzie miał spędzić noc.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top