5.
- Cholera, prosiłam, żebyś nie palił - mruknęła Nora, zastając męża siedzącego na schodkach chaty - Musimy pogadać i to poważnie.
Stanęła przed nim i wbiła w niego swoje przenikliwe, niebieskie oczy.
- Kolejna ciąża? - spytał spokojnie, wypuszczając dym z płuc.
- Co? Nie - wzięła się pod boki - Musimy porozmawiać o twojej pracy.
- Znowu?
- Tak, znowu.
- Już to przerabialiśmy... - jęknął, gasząc resztkę papierosa - Nie, nie przestanę być myśliwym.
- Ale ty jesteś uparty.
- Ja? To ty nie chcesz odpuścić - wyrzucił niedopałek.
- Naprawdę nie możesz się zająć czymś mniej niebezpiecznym?
- Skarbie... - westchnął zrezygnowany - Nie moja wina, że jestem dobry w zabijaniu - wstał - Po prostu... Kocham to, co robię. Zrozum to w końcu, proszę.
- Martwię się o ciebie... Nie chcę, żeby któregoś dnia przyszedł jeden z myśliwych i mi zameldował, że niedźwiedź rozszarpał cię na kawałeczki.
- Ludzie potrafią być groźniejsi - mruknął pod nosem.
- Co tam mamroczesz? - rzuciła mu groźne spojrzenie.
- Nic, śnieżynko - uśmiechnął się.
- Mhm - zmrużyła ślepia - Więc? Znajdziesz inną robotę?
- Nie.
- W takim razie nie dajesz mi wyboru - wzruszyła ramionami - Nie wpuszczę cię do łóżka, dopóki nie zmienisz zdania.
- Ej... To szantaż!
- Dokładnie tak - uśmiechnęła się chytrze - Albo zajmiesz się czymś mniej ryzykownym, albo będziesz spać na podłodze.
- Nie będzie ci smutno samej w NASZYM łożu? - zaśmiał się - Nie będziesz miała do kogo się przytulić.
- Jakoś to przeżyję.
- Skoro tak uważasz - uniósł ręce - Dobra. Będę nocować na ziemi.
- Co? Eh... Ręce opadają...
- Też cię kocham - cmoknął ją w usta.
- Śmierdzisz tytoniem - mruknęła - Eh... Nie mam do ciebie sił... Poddaję się... Bądź sobie myśliwym, ale jeśli wrócisz z choćby jednym zadrapaniem, to cię uduszę.
- Uwielbiam, kiedy udajesz groźną - zaśmiał się, przyciągając ją do siebie.
- Skąd pewność, że udaję? Hm?
- Widać to w twoich pięknych oczach -położył dłonie na jej biodrach - A tak w ogóle, to cieszę się, że w końcu stanęło na moim.
Nora przewróciła oczami.
Nagle tuż przy nich przemknęła Vivian. Wpadła do domu, niczym piorun. Szybko zostawiła broń i po kilku sekundach wybiegła z chaty, jak poparzona.
- Idę do Randy'ego! - rzuciła, pędząc przed siebie - Cześć!
Ernan spojrzał zaskoczony na żonę.
Pokręcił głową, uśmiechając się nieco.
Eh... Cała Vi... Wróciła do domu ledwie na parę chwil i już gdzieś pognała.
◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇
Vivian zmierzyła wzrokiem Randala, który pomagał ojcu obijać świeżymi deskami ściany chaty. Po krótkim namyśle, podeszła do niego.
- Hej, Randy.
- Vi? - zdziwił się - Już wróciłaś?
- Przecież obiecałam, że razem pójdziemy na ognisko - pokręciła głową, patrząc na jego kruczoczarne włosy, opadające mu na oczy - W ogóle coś widzisz?
- Oczywiście - odparł, wracając do przybijania gwoździ.
- Mhm... Uważaj, bo przyłożysz sobie w palce.
- Wcale, że... Ała!
Syknął z bólu, gdy młotek bezlitośnie dosięgnął jego dłoni.
- A nie mówiłam? - zachichotała.
- Nie znoszę, kiedy masz rację...
- Nie rozumiem czemu ciągle pozwalasz, by włosy ograniczały ci widoczność. Po za tym, nie uważasz dziwnie się z kimś rozmawia, nie mogąc spojrzeć mu w oczy? - pozwoliła sobie odgarnąć mu ciemne kosmyki z twarzy.
Przeszedł ją dreszcz. Randal miał nietypowy kolor tęczówek. Jego ślepia były szaro-niebieskie i czaiły się w nich odcienie delikatnego fioletu oraz miały czarną obwódkę. Przez chwilę nie mogła oderwać od niego oczu. Jego wzrok był pełny czułości i spokoju.
- Tak jest lepiej - w końcu uśmiechnęła się lekko.
- Serio tak uważasz? - niepewnie odwzajemnił gest.
Pokiwała głową. Nagle przypomniało jej się kogo dziś spotkała, gdy była w lesie.
- Muszę ci coś powiedzieć.
- Zamieniam się w słuch.
Vi łypnęła na ojca Randala siedzącego na dachu.
- Em... Powiem ci wieczorem, dobrze?
- Jasne.
- Już nie przeszkadzam. Do wieczora.
◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇
- Nie sądziłem, że wrócisz przed zmierzchem - rzucił Ernan, opierając się o framugę drzwi.
Przyglądał się Vivian, jak czesała swoje długie, jasne włosy.
- Umówiłam się z Randym na ognisko.
- Ach tak...
- Nie w tym sensie! Jesteśmy tylko przyjaciółmi.
- Mhm... Powiedzmy, że ci wierzę.
Vi przewróciła oczami.
- Czy Victor przypomniał sobie, gdzie jest mój zeszyt?
- Niestety nie. Spokojnie, napewno się znajdzie. Tak właściwie to, co to za notatnik?
- E... Nie ważne... - mruknęła, zaplatając włosy w warkocza.
Po chwili pokazała fryzurę ojcu.
- Może być?
- Wyglądasz ślicznie.
- Dziękuję - uśmiechnęła się - No, mogę iść.
- Nie przebierasz się? - spojrzał na jej czarne spodnie, bordową koszulkę i kurtkę, którą ściskała w drobnej dłoni.
- A co?
- Tak pytam - wzruszył ramionami - Wszystkie panny w wiosce od rana się stroją.
- Moim piorytetem jest wygoda, nie wygląd - rzuciła, mijając go - A wy nie idziecie?
- Chłopcy mają karę. Ktoś musi ich pilnować. Po za tym, ja i Nora jakoś nie mamy ochoty na tańce - odprowadził ją do drzwi - Baw się dobrze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top