46.
- Będę tęsknić... - westchnęła Vivian, poprawiając koję, na której spędziła noce, podróżując na Regem Maris.
- Ja też - odparł Randy - Fajnie było pomimo, że parę razy nasze życie wisiało na włosku.
Vi rozejrzała się. Nie dostrzegając swoich drobiazgów, wzięła worek, wypełniony żywnością i odzieniem, po czym ruszyła z Randalem na pokład.
Pochodziła do każdego z piratów i żegnała ich przyjaznym uściskiem.
- Kuźwa, znowu będę najmłodszy - mruknął Bruno, zeskakując z lin.
- Nie na długo - zaśmiał się Karan, puszczając Vivian.
- Nie chcesz zostać, Vi? - chłopak spojrzał na nią błagalnie.
- Chcę, ale niestety nie mogę.
- To może ty, Randy?
- I tak byłbyś najmłodszy - zarechotał Ivan.
- Nie daj im się - Vivian zachichotała, przytulając Bruna.
- Będę walczyć do upadłego - zaśmiał się, puszczając ją.
- I tak skończysz szorując gary - zarechotał Atran.
- Spadajcie. Ja ostatnio czyściłem armaty.
- Młody ma zawsze przesrane - wtrącił Cardain.
- To nie sprawiedliwe!
Piraci parsknęli śmiechem.
- Nie szukaj sprawiedliwości na tym chorym świecie - Karan rozczochrał mu włosy.
- Ej! - Bruno odepchnął go od siebie.
- Będzie mi ich brakowało - westchnęła Vi.
- Mnie też - Randy zaśmiał się widząc, jak piraci się przekomarzają.
Podeszli do Ernana, który gawędził z Heresem i Zayą.
- Gotowi? - spytał.
Skinęli głowami.
- Dziękuję za wszystko - Morven wyciągnął rękę do kapitana.
- Drobiazg, przyjacielu - Heres uśmiechnął się, ściskając jego dłoń - Liczę, że niedługo się spotkamy.
- Uważaj na siebie, wariacie - rzekła Zaya.
- Wy też na siebie zważajcie - uśmiechnął się.
Vivian uścisnęła lekko Zayę, następnie kapitana.
- Przypilnuj Ernana, aby tak nie wariował - zachichotała Zaya, żegnając Randala.
Heres uścisnął jego dłoń.
- Powodzenia na treningach - zaśmiał się.
Chłopak uśmiechnął się nieco, po czym podszedł z Vi i Ernanem do relingu. Wyskoczyli na pomost i ruszyli w stronę miasteczka.
- Co teraz, tato? - spytała Vivian, zerkając przez ramię. Mimowolnie się uśmiechnęła, dostrzegając piratów. Pomachała im, po czym znów się obróciła.
- Najpierw sprawdzimy Andron - odparł zakładając kaptur swojego Likwidatorskiego płaszcza - A konkretnie tunele pod miastem.
- Myślisz, że dziadkowie tam się ukryli?
- To dobre miejsce na kryjówkę, bo nie wielu wie o istnieniu tych korytarzy.
- A Derowen?
- Tam również nikt nie będzie szukał starych Likwidatorów. Najciemniej jest pod latarnią.
- Mam nadzieję, że żyją.
- Ja też na to liczę, maleńka.
Mijali małe miasteczko. Zdziwili się dostrzegając tylko kilku przechodniów.
- Ohyda... Ale coś cuchnie - mruknęła Vi, osłaniając dłońmi twarz.
Ernan zatrzymał się. Skrzywił się, gdy jego nozdrza zaatakował odór zepsutych ryb i... rozkładającego się ciała.
- Ernan? - mruknął Randal - Powinieneś to zobaczyć.
Morven cofnął się nieco i zajrzał w ciemną uliczkę. Zmrużył oczy, próbując rozpoznać co leży w mroku. Drgnął niespokojnie, dostrzegając stos zwłok.
- Cholera... - warknął, sięgając do swojego bagażu - Osłońcie czymś twarze i nikogo nie dotykajcie.
- Czemu? - zdziwiła się Vi.
- Tu jest pełno trupów - mruknął wyciągając z worka czarną chustkę - Tam gdzie rozkładające się ciała, tam i zarazy. Macie coś?
- Ja nie - rzekł Randy, przeglądając swój wór.
- Ja też nie - Vi spojrzała zlękniona na ojca.
Ernan oddał jej swoją chustę, po czym wyciągnął koszulę i rozerwał ją na dwie części. Jedną owinął sobie usta i nos, zaś drugą dał Randalowi.
- Nie dajcie się nikomu dotknąć.
Ruszyli dalej. Odetchnęli z ulgą, gdy opuścili Ionhar i weszli do lasu.
Vi z bólem patrzyła na gołe drzewa. Część z nich była spalona.
- Jak tak można? - warknęła, gdy mijali wypalone pole i zrujnowaną chatę.
- Przykry widok - mruknął Ernan.
- Daleko stąd do Andron? - spytał Randy.
- Dosyć. Na piechotę długo nam zajmie dotarcie na miejsce - Łotr uśmiechnął się upiornie, stając - Ale wiem skąd wytrzasnąć konie.
- Co? - zdziwiła się Vi.
Morven wskazał na zbliżające się sylwetki.
- To... - Vivian łapczywie wciągnęła powietrze do płuc, widząc flagę, która powiewała nad głowami jeźdźców - Zdobywcy!
- Ukryjcie się - rzekł Ernan.
- Co chcesz zrobić? - spytała Vivian.
- Zdobyć konie.
- Ale ich jest ośmiu!
- Spokojnie - trzasnął stawami w dłoniach - To będzie łatwizna. Macie grzecznie siedzieć w ukryciu i dać mi robić to, co umiem najlepiej. Czekajcie, aż zagwiżdżę.
Vi i Randy posłusznie skryli się w za drzewami. Po chwili rozejrzeli się.
- Gdzie jest mój tata? - zdziwiła się Vivian.
- Nie widzę go.
Patrzyli, jak Zdobywcy nieświadomi ich obecności, po prostu ich mijają.
Nagle na jednego z jeźdźców zeskoczyła postać w czarnym płaszczu.
- Znalazł się - zaśmiał się Randy.
Ernan poderżnął sztyletem gardło Zdobywcy i zrzucił go z siodła. Szybko złapał wodze. Oddalił się nieco od zaskoczonych jeźdźców, po czym zawrócił konia i dobył miecza.
Vivian niedowierzając patrzyła, jak jej ojciec swobodnie manewruje spłoszonym rumakiem i walczy z gromadą Zdobywców.
Nagle wierzchowiec Morvena stanął dęba, omal nie zrzucając jeźdźca.
Łotr twardo trzymał się w siodle. Wykorzystując okazję, wziął zamach i drasnął mieczem szyję jednego z wrogów.
Po chwili kolejny Zdobywca spadł z konia, gdy ten niespodziewanie wierzgnął. Przykrym trafem wylądował prosto pod kopytami rumaka swojego kompana. Zabrzmiał trzask kości, gdy ciężki ogier zmiażdżył pierś nieszczęśnika.
Ernan zagwizdał.
Vivian i Randal wyskoczyli ze swoich kryjówek. Wskoczyli na konie, które straciły swoich właścicieli.
- Za mną - Morven schował miecz i popędził swojego rumaka.
- Gonią nas! - krzyknęła Vi, zerkając przez ramię.
- Spokojnie, zaraz ich zgubimy. Radzę się mocno trzymać i uważać na oczy.
Nagle Ernan gwałtownie skręcił. Poprowadził Vi i Randy'ego wąskimi ścieżkami, osłoniętymi przez suche świerki.
Vivian omal nie spadła, gdy jej koń poślizgnął się na błocie podczas kolejnego, gwałtownego skrętu.
W końcu wypadli z ciemnej, wąskiej dróżki. Przegalopowali przez płytki potok i po chwili znów osłoniły ich drzewa. Tym razem wysokie dęby, które o dziwo miały zdrowe, zielone liście.
W końcu wierzchowiec Ernana powoli przeszedł do kłusa, a następnie do stępa.
- Zgubiliśmy ich? - wysapał Randal, oglądając się.
- Z pewnością - odparł Morven, klepiąc zdyszanego rumaka po szyi - Gałęzie mocno was pokaleczyły?
- Trochę - mruknęła Vi, patrząc na swoje podrapane ręce.
- Mogło być gorzej - Randy musnął palcami drobne zacięcie na policzku.
Jechali długo w zupełnym milczeniu. W końcu przejechali przez drewniany most nad głęboką, rwącą rzeką Carvum.
- Gdzie jesteśmy? - spytała Vivian, rozglądając się.
- Nie daleko Rensis. Mieszkańcy tego miasta słyną ze swojej niespotykanej gościnności. Przenocujemy tam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top