148.

Podczas, gdy Likwidatorzy powoli opuszczali swój obóz, pod bramę Murdoch podbiegł koń, o bułanej maści. Jego jeździec, okryty długą peleryną, ściągnął wodze, po czym zaczął cierpliwie czekać.
Po chwili podszedł do niego jeden z wartowników. Jeździec schylił się nieco, następnie wysunął rękę spod peleryny. Podciągnął rękaw płaszcza, ukazując bliznę w kształcie czaszki. Nim strażnik zdążył zareagować, obrócił rękę, pokazując liczne blizny, wśród których krył się stary, już wyblakły tatuaż litery "x".

Żołnierz spokojniejszy, spojrzał w górę wytężając wzrok. Próbował dostrzec twarz jeźdźca. Jednak uniemożliwił to mrok oraz czarna apaszka, kryjąca pół twarzy i szyję mężczyzny.
W końcu odsunął się nieco od konia i uniósł rękę, dając znać innym wartownikom, że mogą otworzyć bramę.

Ciężkie skrzydła wrót skrzypnęły upiornie, powoli się uchylając. Kiedy brama stanęła otworem, jeździec zagwizdał, ściskając przy tym konia łydkami. Rumak zarżał głośno, stając dęba. Jeździec zdołał się utrzymać. Jeszcze raz uderzył piętami w boki wierzchowca. Ten w końcu wyrwał do przodu. Galopem minął bramę, po czym zaczął mknąć przez ulice Murdoch. Mijał spracowanych ludzi, powoli zmierzających do domów i grupki patrolujących żołnierzy.
Choć było to niedozwolone, przemknął szybko przez targ, gdzie ludzie jeszcze sprzedawali ostatnie towary lub sprzątali swoje kramy.
Przechodnie ledwo dawali radę umykać wierzchowcowi z drogi, unikając przy tym stratowania.
Niektórzy wrzeszczeli i przeklinali jeźdźca, szaleńczo gnającego galopem przez ulicę, choć najszybsym dozwolonym chodem był kłus.

Koń, prowadzony przez jeźdźca znanymi mu skrótami, szybko pokonał niemal całe miasto.
W końcu zatrzymał się pod kolejną bramą. Tym razem prowadzącą na dziedziniec przed pałacem Larkina.
Skrzydła były uchylone, lecz wejście blokowała potężna, ciężka krata.
Tuż za nią stało kilku żołnierzy. Jeden z nich podszedł bliżej, kiedy jeździec zeskoczył z konia.

- Czego? - warknął do intruza.

- Muszę porozmawiać z Larkinem. Mam dla niego ważne wieści.

- Ktoś ty?

- Zidane. Wcześniej przebywałem w Oliverto, pod rozkazami Tonto Refta.

- Czekaj - mruknął strażnik.

Odszedł od bramy, po czym minął swoich towarzyszy i zniknął w jednym ze skrzydeł zamku.
Po kilku minutach wyszedł z jakąś kobietą. Na oko miała około sześćdziesięciu lat. Jej twarz smukłą twarz znaczyły liczne zmarszczki, a kości policzkowe ściągały na siebie wzrok. Niegdyś ciemne włosy, były naznaczone licznymi siwymi pasmami. Miała je spięte w dokładnego koka.
Ciemnozielone oczy, badały uważnie przybysza, czekającego przy bramie. Małe okulary zsunęły się na czubek jej drobnego, nieco zadartego nosa.
Była ubrana w dopasowaną, czarną suknię. Materiał dokładnie pokazywał  jak drobna była właścicielka. Ramiona i wystające obojczyki miała odkryte. Długie rękawy sukni dokładnie okrywały jej żylate ręce, aż do nadgarstków. W kościstej dłoni trzymała jakiś notatnik, oprawiony w miękką skórę.
Otworzyła go i przekręciła kilka kartek.

- Ma Pan znak? - spytała schrypniętym głosem.

Jeździec znów okazał rękę, pokazując i bliznę, i tatuaż.

- Proszę okazać twarz - rzekła.

- Wolałbym nie.

- Bez tego nie zostanie Pan dopuszczony do króla.

Zidane zrezygnowany zsunął apaszkę, jednak nie zdjął kaptura.

- Zgadza się. To on - mruknęła kobieta, zamykając notatnik - Otwórzcie bramę.

Krata powoli się uniosła na tyle, że i koń mógł spokojnie przejść na dziedziniec.
Jeden z wartowników od razu chwycił wodze rumaka i poprowadził go do stajni.
Zaś Zidane stanął naprzeciwko kobiety.

- Za mną - rzekła, prowadząc do dużych drzwi, znajdujących się na przeciwko bramy.

Strażnicy pchnęli drzwi, pozwalając im wejść do sali, na której końcu znajdował się łuk zamiast kolejnych drzwi, za którym czekały trzy przejścia. W lewo. W prawo. I schody, prowadzące na wprost. Kobieta podeszła do strażnika stojącego pod ścianą sali.

- Gdzie jest Cedric? - spytała.

- Niedawno skończył posiłek i poszedł do sali tronowej. Ale lepiej się pospiesz - Wskazał na zegar. - Niedługo uda się na spoczynek.

Kobieta skinęła głową, po czym machnęła ręką do Zidane'a, aby poszedł za nią. Minęła łuk, po czym zaczęła się wspinać po schodach. Nieco podniosła suknię. Jej pantofle stukały głośno o gładkie, granitowe schody.
Zidane podziwiał jej żwawy chód. Jego skórzane oficerki ślizgały się po wypolerowanym kamieniu, dlatego imponował mu fakt, że kobieta bez najmniejszego zachwiania pokonywała stopnie, nosząc obuwie o dość wysokim obcasie.

Gdy weszli po schodach, czekał na nich długi korytarz. Minęli portrety członków cieszącego się złą sławą rodu i kilka par drzwi. Na końcu stały duże, ciężkie wrota.
Strzegący ich wartownicy, odsunęli włócznie, dotąd skrzyżowane na wysokości środka przejścia.

Zidane pchnął drzwi do sali tronowej, nim zrobił to jeden z żołnierzy. Kobieta, która go tu doprowadziła wkroczyła żwawo do pomieszczenia.
Ten ruszył za nią.
Jednak z każdym krokiem jego pewność siebie zaczynała znikać, kiedy zbliżał się do tronu na którym siedział znudzony Larkin.

Cedric jedną rękę miał wspartą na oparciu tronu i na tej dłoni opierał brodę. Patrzył wyraźnie zmęczonym i znużonym wzrokiem na drobną kobietę, siedzącą w bezpiecznej odległości od niego i delikatnie muskającą struny lutni.

Larkin uniósł wzrok i łypnął na kobietę, która do niego podeszła. Dygnęła lekko, po czym zbliżyła się jeszcze bardziej, by rzec mu coś do ucha.

Zidane zatrzymał się, czekając. Kiedy Cedric spojrzał na niego, odgarnął pelerynę, po czym powoli opadł na kolano. Pokornie opuścił głowę.

- Co jest tak ważne, że śmiesz tu od tak wpadać i przerywać mój spokój? - mruknął Cedric, zadziwiająco spokojnym głosem.

- Pozwól, że wpierw się przedstawię. Twoi ludzie znają mnie jako Zidane, Panie.

- Wiem kim jesteś - mruknął Cedric, gładząc się przy tym po brodzie. - Ty jesteś tym szpiegiem od Tonto Refta.

- Zgadza się, Panie.

- O ile mnie pamięć nie myli, to ponoć krótko po twojej wizycie Tonto sczezł - Larkin łypnął na kobietę, ściskającą notatnik, po czym rzucił mu podejrzliwie spojrzenie.

Następnie sięgnął do kielicha z winem, stojącego na tacy, trzymanej przez jedną ze służących.

- Przysięgam, że nie miałem z tym nic wspólnego... To był czysty przypadek, że zabójca, który śmiał zaatakować Tonto, akurat w tym samym czasie, był w tym samym miejscu...

- Nie przysięgaj - Cedric odstawił kielich na tacę. - Nie potrzebuję twoich zapewnień. Byłbyś idiotą, gdybyś się tu stawiał, będąc przeciw mnie. A teraz gadaj, co masz do powiedzenia i spieprzaj stąd. Mam zamiar udać się na spoczynek.

- Odpoczynek z pewnością ci się przyda, Panie, gdyż nadchodzą Likwidatorzy. I zaatakują już tej nocy.

- Że co?! - Władca napiął się. - Dlaczego przylazłeś dopiero teraz?

- Bo dopiero przed opuszczeniem obozu, Morven zdradził wszystkim swe zamiary. Mają zamiar się podzielić na dwie grupy. Jedna zaatakuje Murdoch, a druga fort niedaleko stąd.

- Morven... To nazwisko działa na mnie, jak płachta na byka. Zabij tego cholernego Zethara i miejmy tą szopkę z wojną za sobą.

- Ale to nie Zethar jest przywódcą, Panie.

- A kto?

- Ernan Nathair Morven. Syn Zethara.

- Jest ktoś jeszcze od Morvenów? Czy tylko ci dwaj?

- Ernan ma żonę i troje dzieci. Do tego jego byłym uczniem jest przyszły zięć, a jego córka jest brzemienna. I wszyscy są tu, w Fearghas.

Larkin uśmiechnął się upiornie, gładząc brodę.

- Brzemienna córka, mówisz? - Spojrzał na zdrajcę tak upiornym i okrutnym wzrokiem, że zmroził mu krew w żyłach. - Z pewnością Morven nie wystawił jej do walki, a tym bardziej nie zostawił jej samej.

- Zgadza się. Pozostała w obozie.

Cedric zaśmiał się gardłowo, przez co jego potężny głos rozniósł się po sali, niczym grom. Strażnicy obecni w pomieszczeniu, spojrzeli na władcę, jakby się bali, że postradał zmysły lub coś go opętało.

- No to już wiem, jak dopiec Morvenowi - Spojrzał na kobietę z notatnikiem. - Ściągnijcie Vatana i jego bandę. Będzie wiedział co zrobić z familią tego całego Ernana - Znów skupił się na przybyszu. - A ty, Zidane... Jeśli wpadnie ci w ręce Ernan, jego ojciec lub zięć, zabij. Bez litości.

- Powinieneś wiedzieć coś jeszcze, Panie. Likwidatorzy, którzy wedrą się do miasta, zaczną atak od zbrojowni. Do tego oczekują przybycia piratów.

Larkin podniósł się z tronu, przez co kobieta dotąd grająca na lutni, przerwała muzykowanie. Odłożyła instrument na ziemię, po czym również poderwała się z miejsca, gdy Cedric stanął tuż nad nią.

- Dopilnuj, aby Zdobywcy wyprowadzili Clada i Ester z miasta. Jeśli Likwidatorzy ich dopadną, to zapłacisz za to głową. Rozumiemy się?

- Tak, Cedricu... - szepnęła, odruchowo obracając obrączkę na swym chudym palcu.

Bała się spojrzeć mu w oczy choć była żoną Cedrica od kilku lat i urodziła mu dwoje dzieci. Clada i Ester.
Zaś Vatan był najstarszym synem Larkina, spłodzonym z pierwszą małżonką Cedrica, która nie przetrwała porodu.

Panienka w końcu opuściła salę, w towarzystwie starszej kobiety, prowadzącej notatnik.

Zidane powoli się podniósł, patrząc przy tym na Cedrica, jakby sprawdzał czy mu na to pozwoli.

- Wyślę ludzi we wskazane przez ciebie miejsca - rzekł Larkin - Lepiej dla ciebie abyś się nie mylił. A teraz wynoś się stąd.

Zdrajca skinął głową, po czym zawrócił w stronę drzwi. Szybko wyszedł z sali, zostawiając Larkina z kilkoma strażnikami.

- Zwołajcie naszych. Nareszcie będą mogli się wykazać. Już za chwilę rozpęta się wojna, do której tak długo się szykowali. I pamiętajcie o porcie, zbrojowni i forcie. Żadnych jeńców.

Strażnicy opuścili salę, by się rozdzielić i wykonać rozkazy.
Tymczasem Larkin podszedł do dużego okna i spojrzał na póki co spokojne miasto. Zacisnął pięści, wspominając twarz Zethara i każdego Likwidatora, jakiego kiedykolwiek miał okazję spotkać.

- Poraz ostatni zaleźliście mi za skórę.

- Oby, Cedricu - Usłyszał za sobą głos kobiety, która dopiero co opuściła salę z jego małżonką. - Twój ojciec nie byłby zadowolony z faktu, że pozwalasz, aby odwieczni wrogowie twoich przodków, znów stawali na nogi.

- Nie słyszałem jak wchodzisz - mruknął, twardo pilnując swego tonu.

Ta na pozór niegroźna kobieta, była jedyną osobą, wzbudzającą w nim respekt.

- Jestem zabójcą odkąd skończyłam dziesięć lat - przypomniała mu.

- Wiem, Vitani. Ciągle o tym wspominasz, gdy...

- Gdy dajesz się zaskoczyć - Nie pozwoliła mu dokończyć. - Po tylu latach moich nauk powinieneś być zawsze czujny, Cedricu. Rozczarowanie ściska moje serce.

- A ty masz coś takiego jak serce?

Vitani uśmiechnęła się słabo. Zmierzyła Larkina wzrokiem. Niegdyś mały chłopiec, którego dawniej uczyła szermierki, bezwzględności i któremu pomagała rządzić Fearghas, teraz był dorosłym, wielkim chłopem, patrzącym na nią z góry. Jego silne ręce mogły jej bez problemu połamać kości i skręcić kark. Jednak wiedziała, że Cerdric gdzieś w głębi duszy, czuje lekki lęk przed nią. Zdawała sobie sprawę, że Larkin doskonale pamiętał każdy raz kiedy mu udowadniała, że gdyby chciała, to mogłaby go bez problemu zabić oraz każdą okrutną, cielesną karę, jaką mu wymierzała.

- Posłałam gońca po twojego syna, jak kazałeś. Ale...

- Ale? - Rzucił jej pytające spojrzenie.

- Powiedziałam mu, aby przekazał Vatanowi, żeby sprowadził do ciebie krewnych Ernana, zamiast od razu ich zabijać.

- Dlaczego to zrobiłaś? - Zmarszczył brwi, jednak wciąż zważał, aby na nią nie warknąć.

- Ah, Cedricu... - Pokręciła głową z dezaprobatą. - Jak ty wolno myślisz - Spojrzała mu w oczy. - Śmierć rodziny Morvena nie przyniesie nam żadnych korzyści. Jedynie uda nam się wyprowadzić Ernana z równowagi. Ale jego gniew może przechylić szalę na naszą niekorzyść.

- Do czego zmierzasz?

- Ernan sam tu przyjdzie, kiedy się dowie, że jego rodzinka wpadła ci w ręce. Będzie wściekły, mniej rozważny i zdesperowany. To będzie twoja szansa, by go złamać, zabijając jego krewnych na jego oczach. Później będziesz mógł go wykończyć. A jego śmierć stłumi te głupie bunty.

- Skąd ta pewność?

- To proste. Buntownicy uważają się za armię, która stanie do boju przeciwko tobie. Każda armia potrzebuje przywódcy. A bez wodza, armia zmienia się tylko w bandę zagubionych debili, potrafiących jako tako wymachiwać mieczem.

- Wierzysz, że się wycofają, gdy zabraknie tego całego Ernana?

- Ja to wiem, Cedricu - Ruszyła w stronę drzwi. - Wbrew pozorom łatwo rozgryźć ludzi - Zatrzymała się, by jeszcze zerknąć przez ramię na Larkina. - Zwłaszcza tych, uchodzących za spryciarzy.

Kiedy Vitani opuściła salę, Cedric jeszcze raz spojrzał przez okno, tym razem wypatrując swojego syna. Na jego usta wkradł się słaby, ale zarazem okrutny uśmiech. Już miał przed oczami rozpacz i desperację Ernana. Podobała mu się wizja, jaką podsunęła mu Vitani.
Pozostało mu jedynie cierpliwie czekać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top