147.

~ Talwyn ~

Na bezchmurne niebo, powoli wspinało się słońce, ropędzając mrok nocy. Nie była to spokojna noc. I nie był to też cichy świt. Potężne grzmoty bębnów było słychać niemal we wszystkich wioskach Talwynskich ludów. Śpiewy i przerażające okrzyki wzmażały ten chaos.
Talwynczyczy pomimo jeszcze dotkliwego chłodu, świętowali zwycięstwo.

Ludzie radowali się ze swego triumfu także w forcie. Na środku placu rozpalili wielkie ognisko. Wojownicy ze swoimi rodzinami i przyjaciółmi tańczyli w rytm bębnów. Ludzi było tak wielu, że nie wszyscy mieścili się w fortecy. Kilka mniejszych ognisk rozpalono wokół wielkiego ogrodzenia.

W powietrzu unosił się zapach krwi i dymu, wzbogacone jescze o woń potu, alkoholu i palonych ziół. Wszyscy tańczyli, pomimo bólu katującego rany, odniesione w długiej bitwie i zdzierali swe gardła oddając się śpiewom lub po prostu wrzeszcząc.
Choć jednak nie wszyscy...

Butch jednak nie potrafił się cieszyć z resztą wojowników. Przynajmniej nie w ten sposób. Stał na dachu baraku i przyglądał się podskakującym sylwetkom. Ludziom opojonym winami i pitnym miodem oraz opalonych narkotyzującymi ziołami, które nie tylko przenosily ich umysły w inny świat ale i skutecznie tłumiły ból...
Ciała wojowników miały na sobie jeszcze resztki barw wojennych i zaschnietą krew, która obryskała ich podczas bitwy. Jednak wielu miało na sobie świeże ślady krwi. Nie tylko z ich własnych ran. Talwynczycy malowali się jeszcze ciepłą posoką dopiero co uśmierconych jeńców, na co Butch patrzył z pogardą i lekkim niepokojem. Trwogą napawały go też głowy poległych Zdobywców, tkwiące na dzidach, które wbito w ziemię, dookoła wielkiego ogniska.

- Coś taki markotny, Butch? - zagadnął Dante, zbliżając się do mężczyzny - Powinieneś świętować. Cieszyć się!

- Z tego mam się cieszyć? - burknął opiekun fortu, wskazując na ścięte głowy i misy wypełnione krwią.

- Trochę ich poniosło, to fakt. Ale spróbuj ich zrozumieć. Radują się, że odzyskali swe ziemie i pomścili przyjaciół, których Zdobywcy wymordowali na długo przed wojną.

- Ich radość i fakt, że są naćpani ich nie upoważnia do bezczeszczenia zwłok. Powinni zebrać ciała wrogów i je spalić, a nie użynać im głowy i spuszczać z nich krew!

- Wiem, że to okrutne, przyjacielu. Lecz wiesz, że próby uspokojenia ich nic nie dadzą. Jak sam stwiedziłeś, są odurzeni.

- Wiem, Dante. Wiem. Ale po prostu nie potrafię na to patrzeć. A sam przecież jestem talwynczykiem! Jednak gardzę takimi zwyczajami.

- Są rzeczy, na które nie da się wpłynąć.

- Niestety. Na szczęście wkrótce to już nie będzie moim zmartwieniem.

- Co masz na myśli?

- Jeśli Likwidatorzy odniosą sukces to wynoszę się stąd. Mam dość użerania się z tą bezmyślną bandą. Dosyć przekrzykiwania ich i proszenia, aby się opamiętali. Wystarczająco długo próbowałem przemówić im do rozsądku i zbyt wiele nerwów mnie to kosztowało.

- Zapominasz o jednym, Butch. Nasi przyjaciele dopiero rozpoczynają swe zmagania ze Zdobywcami. Pamiętaj, że oni mogą nie mieć tyle szczęścia co my.

- Oby im się udało...


◇◇◇◇◇◇

~ Oliverto - Pustynia Tibilisi ~

Okryty skórami kojotów koń, zatrzymał się w bezpiecznej odległości od skąpanego w nocnych ciemnościach miasta. Siedząca na jego grzbiecie kobieta, patrzyła przez chwilę na tlące się w oddali światła. Ciszę przerywały dźwięki wydawane przez cykady oraz parskanie koni i ciche stukoty kopyt, gromadzących się za niewiastą rumaków.
Po chwili kobieta na czele, zsunęła z głowy kaptur, najeżony ostrymi, obrobionymi kośćmi upolowanych zwierząt i piórami sępów, a następnie ściągnęła maskę zrobioną z fragmentu czaszki antylopy. Po chwili odchyliła chustę, którą była obwiązana i spojrzała na dokładnie okryte niemowlę. Mimowolnie się uśmiechnęła, patrząc na pulchne policzki swojego maleństwa i spokój malujący się na niewinnej buzi. Po chwili oderwała spojrzenie od córeczki, uśpionej przez bujanie konia i skupiła się na mężczyźnie, który stanął tuż obok jej konia.

- Wiesz co robić - rzekła, rozwiązując chustę.

- Sądzisz, że to dobry pomysł? Takie maleństwo w wilgotnej dżungli?

- Nic jej nie będzie. Trudne warunki jej nie straszne, w końcu urodziła się na środku pustyni - odparła kobieta, podając mu niemowlę - Szansa, że uda nam się podbić i to miasto, jest marna. Więc niech chociaż ona tu nie zginie. Dbaj o nią, Szamnun. Jak o własną córkę.

- Włos jej przy mnie nie spadnie, Muaro.

- Trzymam cię za słowo.

- A co gdybyś nie wróciła? Mam odnaleźć Stentora?

- Nie. Najlepiej zapomnij, że Stentor jest jej ojcem. Nie zasługuje na nią.

- Zatem co mam zrobić?

- Gdyby doszły cię słuchy, że ponieśliśmy klęskę, to wróć do obozu. Zabierz z mojego namiotu wszystko co będziesz chciał, włącznie z pieniędzmi, a później uciekaj z nią jak najdalej. Najlepiej poza kraj. Dalej masz wolną rękę. Jeśli opieka nad nią cię przerośnie znajdź kogoś zaufanego, kto się nią dobrze zajmie.

Mężczyzna skinął głową, po czym oddalił się.
Natomiast Muara, próbując nie myśleć o tym, że być może już nigdy więcej nie zobaczy swojej córeczki, wyprostowała się dumnie. Z powrotem nałożyła maskę i naciągnęła kaptur. Skupiła się na mieście. Był to ostatni cel Likwidatorów. Przejęli już inne miasta, w których dotąd władzę mieli Zdobywcy. To było największe i najważniejsze z nich.

- Jak robimy tym razem? - spytał Kadaj, podjeżdżając bliżej Muary.

- Nie możemy spalić tego miasta. Jest za duże i zbyt cenne. Zresztą nie zapominajmy o niewinnych mieszkańcach. Pożar nie wchodzi w grę. Trzeba się dostać do pałacu Tonto. Spalimy flagi Zdobywców i zawiesimy swoje. Wybierz trzy osoby, które się tym zajmą. Reszta ma się skupić na Zdobywcach. Żadnych jeńców. Walczymy do upadłego. Nie ma odwrotów. Po prostu walczmy, aż do ostatniego wojownika. Ich lub naszego.

- Ruszamy?

Muara obejrzała się. Widząc, że jeden z koni, na którym była jej córeczka, jest już dość daleko, łypnęła na pierwsze przejaśnienia na niebie, zwiastujące zbliżający się świt. W końcu obróciła się z powrotem w stronę miasta. Sięgnęła do pochwy przy siodle i wyciągnęła miecz, którego rękojeść wykonano z kości i owinięto ją jasną, miękką skórą. To ostrze, o dość prostej klindze, należało kiedyś do Stentora. Lecz odebrała mu je, po tym jak odmówił walki. Powoli je uniosła, by błysnęło w świetle płonących za nią pochodni, po czym powoli je opuściła, wskazując na miasto.

Zabrzmiały gwizdy i rżenia popędzanych koni. Wierzchowce galopem ruszyły w stronę miasta, wznosząc chmurę pyłu. W końcu i Muara popędziła swego konia. Rozpędzona wpadła na ulicę miasta, z mieczem przygotowanym do ataku.
Ku jej zdziwieniu bitwa szybko się rozszalała, niczym potężna burza. Szybko do niej dotarło, że Zdobywcy czekali na ten atak. Jednak to było nie ważne. Już i tak nie było odwrotu.

Mknęła przez ulicę, co rusz sięgając mieczem w dół. Wyżynała mijanych Zdobywców bez litości. Krew bryzgała jej konia i szaty, kiedy co chwilę brała zamach splamionym posoką orężem.

Nagle jej koń wywrócił się, rżąc przeraźliwie z bólu. Muara dość mocno grzmotnęła o ziemię, wypadając z siodła. Obolała powoli, nieco się uniosła na rękach. Ściągnęła z twarzy pękniętą maskę i rzuciła ją na ziemię, by następnie otrzeć ręką skaleczony kością policzek.
Nie przejęła się faktem, że kaptur jej spadł. Oderwała wzrok od dłoni, ubabranej krwią, gdy usłyszała jak stal ociera się kamienny chodnik. Spojrzała na mężczyznę, który podniósł jej miecz. W jednej chwili ogarnął ją gniew. Pomimo bólu, poderwała się z ziemi.

- Stentor... - warknęła.

- To moje ostrze - mruknął - Nie nauczyli cię, że za kradzież traci się łapska?

- A tobie nie wpoili, że za zdradę płaci się głową?

- Pyskata jak zawsze - Przewrócił oczami, po czym zwinnie obrócił miecz. - Pokażesz wreszcie, że nadajesz się do czegoś więcej, niż tylko do bzykania?

Muara wściekła, narzuciła kaptur na głowę, po czym wyciągnęła nóż i wrzeszcząc bojowo zaszarżowała na Stentora.

◇◇◇◇◇◇

~ Elesaid - Andron ~

- Danny! - krzyknął Haytham, w popłochu szukając chłopaka.

Mijał walczących Zdobywców i Przeklętych. Ignorował wrzaski uciekających ludzi. Trzaski płomieni. Odgłosy bitwy.
Nie widział co chwilę padających ciał i tryskającej krwi.
Nie dostrzegał twarzy mijanych osób. Po prostu biegał po piekle w jakie zmieniło się Andron i szukał ostatniej bliskiej mu osoby. Chłopca, którego kochał i traktował jak własne dziecko. Swojego syna.

- Danny! - znów zawołał, cudem unikając ostrza jakiegoś żołnierza.

Odruchowo machnął swoim mieczem, przypadkiem kalecząc jego szyję i pognał dalej.
Przepychał się między ludźmi. Wiedział, że Zdobywcy dziesiąktują jego ludzi. Wielu z nich już nie żyło i szanse, że przetrwają ci, co jeszcze pozostawali przy życiu, szybko malały. Nie było nawet chwili do stracenia.

- Danny! - Haytham zatrzymał się nagle.

Spojrzał na wywarzoną bramę cmentarza. Tam pochował Tamarę. Szybko się domyślił, że to tam mógł znaleźć chłopaka. Wbiegł na małe cmentarzysko. Minął splądrowane groby. Złodzieje skorzystali z faktu, że wszyscy stróże zajęli się walką z Przeklętymi. Wszelkie ozdoby i tak skromnych nagrobków zostały skradzione. Wiele mogił zostało też rozkopanych, by cmentarne hieny mogły zabrać także to, z czym pozostali pochowani zmarli.
Jednak kopiec przy, którym klęczał nastolatek pozostał nietknięty. Najwyraźniej złodzieje uznali go za zbyt skromny, by mógł kryć coś wartościowego. I mieli rację. W mogile znaleźliby jedynie zwłoki biedaczki, która wydała ostatnie tchnienie w kanałach.

- Danny... - Haytham padł na kolana i z ulgą przytulił chłopaka. - Ale mnie nastraszyłeś, dzieciaku...

- Oni nie żyją... - szepnął chłopak.

- Co mówisz? - Mężczyzna nieco się odsunął.

- Oni nie żyją, tato... Facil, Nage... Wszyscy... Nie żyją... Straciłem ich, jak mamę...

Haytham znów przytulił chłopaka. Wiedział, że śmierć Tamary to nie jedyna strata, jaką przyjdzie ponieść Danny'emu. On był przygotowany na rozlew krwi i śmierć ludzi, którzy przez długie lata byli mu przyjaciółmi, rodziną.

Lecz Danny był za młody, by być na to gotowym. Do tego właśnie stracił przyjaciół, którzy byli mu niemal tak bliscy, jak Haytham. A teraz pozostał mu tylko on.

- Chodź, Danny - Mężczyzna puścił chłopca i poderwał się z miejsca. - Nie możemy tu zostać. Zdobywcy mają nas tu, jak na tacy...

- A gdzie chcesz uciekać? Nie mamy nic... Nie mamy już nawet gdzie spać...

Haytham zaczął rozważać ucieczkę z miasta, choć rzeczywiście nie posiadał nawet złamanego miedziaka, aby móc zapłacić choćby za nocleg. Jednak los miał inne plany.

Przeklęty podskoczył zaskoczony, gdy kula z hukiem wbiła się w płytę nagrobka, sterczącej tuż obok niego. Chwycił Danny'ego za koszulkę i mocno nim szarpnął, ciągnąc go za sobą.
Rzucili się do ucieczki. Co rusz potykali się o groby, uciekając w popłochu przed lecącymi w ich stronę kulami i strzałami.
Nagle chłopak padł jak długi, gdy bełt z kuszy przeszył jego łydkę. Haytham jednak nie dał mu nawet chwili. Natychmiast siłą postawił go na nogi i podpierając go, zmierzał w stronę muru, który kończył ich drogę.

- Co teraz? - zaszlochał Danny, z trudem wytrzymując ból.

- Uciekniesz stąd - Przeklęty kucnął, by wyrwać strzałę.

Wywołał tym kolejny wrzask bólu.

- Musisz być silny, synu - Pomógł nastolatkowi wstać, po czym wskazał na ogrodzenie. - Kiedy przeskoczysz przez mur, zrób sobie opatrunek z rękawów i uciekaj. Postaram się cię dogonić. Gdybym jednak do południa się nie zjawił przy moście, uciekaj jak najdalej.

- Ale...

- Żadnych ale, Danny - Podał mu nóż. - Dasz sobie radę. Wierzę w ciebie.

Chłopak ze łzami w oczach, przytulił Haythama. Chciał się z nim pożegnać, na wypadek gdyby mieli się więcej nie zobaczyć.

- Kocham cię, tato.

- A ja ciebie, synu - Odsunął chłopaka od siebie. - A teraz uciekaj.

Zbliżył się do muru. Nieco ugiął nogi i przygotował ręce do podrzucenia chłopaka.
Danny pomimo boleści wziął robieg, po czym wskoczył Haythamowi na ręce. Mężczyzna wykorzystując całą swoją siłę, podrzucił nastolatka najwyżej jak potrafił.

Chłopak chwycił się krawędzi muru, po czym wspiął się na niego. Spojrzał na Haythama błagającym wzrokiem.

- No już - Przygotował swój miecz do walki. - Zmykaj stąd.

Danny zaskoczył na ziemię. Wylądował niezgrabnie, przez co ostatecznie runął na podłoże. Chłopak powoli się podniósł. Oparł się o mur i odetchnął kilka razy, zbierając w sobie siłę i odwagę. Kiedy usłyszał odgłosy walki, zacisnął powieki i zęby. Już przed oczami miał wizję umierającego Haythama. Jednak po chwili wziął się w garść. Oderwał rękę od muru i kulejąc zaczął biec przed siebie, zostawiając za sobą pogrążone w chaosie miasto.

◇◇◇◇◇◇

~ Naughton - Derowen ~

Atran wspiął się na dach posiadłości rodu Lagun. Zmierzył wzrokiem dziedziniec, otoczony przez ściany domu, nad którym chwilowo sprawował pieczę. W budynku była jego żona, synek i rodziny Likwidatorów, którzy skryli się niemal w każdym kącie Derowen, czekając na jego sygnał. Okna zostały zakryte deskami, a drzwi zabarykadowane. Bramę prowadzącą na dziedziniec skuto łańcuchem. Nawet wyprowadzono konie ze starej stajni, by nie zdradziły, że ktoś jest na terenie domu Lagunów, wciąż uchodzącego za porzucony.

Ores spojrzał na odkryte ramię, gdzie miał starą, bladą już bliznę po wypaleniu Likwidatorskiego piętna, przeciętego przez wyblakły już tatuaż. Następnie spojrzał na stary róg, którego kiedyś używali członkowie rodu Lagun, podczas polowań. W końcu nałożył kaptur swej szaty. Ubrany był w czarny, jednoczęściowy strój. Nogi okrywał materiał i wysokie buty, które dodatkowo osłaniał materiał, który z dala mógł wyglądać na suknię, bądź fragment peleryny. Szata dokładnie otulała pierś i lewe ramię. Lekki, skórzany naramiennik, okrywał lewą rękę. Przy dość szerokim pasie spoczywał miecz, a na łydce, w krótkiej pochwie smukły nóż. Kołczan pełen strzał, spoczywał na plecach Atrana, podobnie jak łuk. Przedramiona okrywały karwasze, a piszczele nagolenniki. Czerwona szarfa spoczywała pod pasem, a wstążka o tej samej barwie, była owinięta na prawym, odkrytym ramieniu. Dłonie kryły dość cienkie rękawice.

Atran ruszył biegiem po dachach, ściskając w dłoni róg. Jego celem była wieża kościoła, stojącego na pograniczu północnej i pozostałościach po południowej części miasta. Po chwili zatrzymał się na gzymsie jednego z domów. Przykucnął na nim, jakby chciał udawać gargulca. Zmierzył wzrokiem opustoszałą ulicę, upewniając się, że w pobliżu nie ma strażników. Przyjrzał się jeszcze dachom. Nie dostrzegając żadnego żołnierza, ani strzelca, przywiązał róg do pasa, po czym zeskoczył wpierw na kamienny, mały balkon, a następnie szybko runął na ziemię. Sprintem przebiegł na drugą stronę ulicy, by następnie zrobić ślizg i wpaść przez otwarte okno do piwnicy, porzuconego domu. Wykorzystując całą swoją siłę, mocno stąpnął na deskę, porysowaną nożem. Ta zapadła się pod jego stopą, ukazując wejście do tunelu wykopanego przez Przeklętych i Likwidatorów.

Ores chwycił deskę, po czym podniósł ją i rzucił na podłogę, by następnie chwycić drugi fragment. Kiedy wejście stało otworem, po prostu wskoczył do mrocznej wyrwy. Wylądował w przysiadzie, po czym chwycił miecz. Na oślep wziął zamach i zarył sztychem oręża o kamienną ścianę. Poleciały iskry, które szybko podpaliły szmaty, nasączone łojem, ułożone pod murem. Atran nie czekał, aż uderzy w niego gorąc i zaatakuje go dym. Chwycił leżącą przy płonących ścierkach, przygotowaną pochodnię. Podpalił ją i żwawym krokiem ruszył przed siebie. Korytarz z każdą chwilą stawał się coraz węższy. Był to skutek pośpiechu. Zabójcy, którzy zajmowali się kopaniem zakończyli prace nad tunelem ledwie kilka dni od planowanego ataku.

Atran rzucił pochodnię na ziemię, gdy dostrzegł ślepy zaułek. Od razu wsunął stopę w jedną z głębszych dziur zrobionych w ścianie. Szybko znalazł oparcie dla rąk i drugiej nogi. Zwinnie zaczął się wspinać, choć było dość ciasno. W końcu dotarł do kamiennej płyty, zamykającej tunel. Pchnął ją, po czym wypełzł na ulicę. Na sam środek ulicy, którą zazwyczaj oświetlały tym razem ugaszone latarnie. Ciemności z pewnością były sprawką Likwidatorów.

Ores kucał przez chwilę nad wyrwą w ulicy i uważnie obserwował okolicę. W końcu wyprostował się i lekkim kopnięciem wsunął płytę na miejsce. Podbiegł do kościoła i zaczął się na niego wspinać. Nie było to problemem. Jego pobratymcy zadbali też i o ułatwienie mu wspinaczki. Co rusz napotykał nóż tkwiący w ścianie. Niektóre ostrza ulegały jego ciężarowi i wypadały zaraz po tym, jak się na nich wspierał. Jednak nie przejmował się hałasem jaki wydawały, upadając na ziemię. To już było nie ważne. W tej chwili odliczał już tylko sekundy, które pozostały do rozpętania piekła na ziemi.

Skacząc zwinnie jak kot, piął się coraz wyżej. Zatrzymał się nagle. Dyszał ciężko, a każdy jego oddech zmieniał się w widoczny obłok pary. Czuł jak pot spływa mu po plecach i czole.
Łypnął w dół. Przeszły go ciarki, widząc pochodnię, która powoli przemieszczała się w stronę kościoła. Patrol.

Atran odruchowo zerknął jeszcze na dach kościoła. Skinął głową do jednego z gargulców, który w rzeczywistości był przyczajonym Likwidatorem.
Znów zaczął się wspinać. Starał się robić to jak najszybciej. Czas mu się kończył.
W końcu dopadł krzyż na szczycie wieży. Chwycił się go mocno, po czym chwycił róg i wziął głęboki wdech.
Dźwięk instrumentu przetrwał przytłaczającą ciszę. W jednej chwili zabrzmiały kolejne rogi i trąby. Zagrzmiały też dzwony kościołów, a nawet zegar niedaleko ratusza, wybijając północ.

W oknach dotąd uśpionych domów pojawiły się światła. Niektórzy mieszkańcy zaskoczeni nagłym hałasem, otwierali okna i wyglądali na ulice.
Żołnierze patrolujący miasto na początku nie wiedzieli co się dzieje, aż w końcu zaczęli biec w strony źródeł dźwięków, gotowi do walki.

Atran wziął głęboki wdech, by znów zadąć w róg. Jednak nie zdążył dać kolejnego sygnału. Strzała z łuku przeszyła jego prawą rękę na wylot.
Ores stracił równowagę i runął w dół. Całe życie przemknęło mu przed oczami. Dzieciństwo pełne przemocy i strachu. Ucieczka z domu i życie wśród Likwidatorów. Mordercze treningi i wyrzeczenia. Przyjaźń z Ernanem. Zdrada. Atak Zdobywców i spotkanie po latach z przyrodnią siostrą. Długie lata tułania się po świecie i spotkanie z żoną - Neeshą. Narodziny synka.
Przypomniało mu się wszystko.

Nagle jego bok ogarnął silny ból, gdy uderzył o krawędź dachu.
Poczuł jeszcze mocne szarpnięcie. Usłyszał trzask kości i stłumiony krzyk.

Spojrzał na Likwidatora, który ocalił go przed śmiercią, płacąc za to wyrwaniem ręki ze stawu i złamaniem.
Atran zdrowym ramieniem sięgnął do gzymsu, po czym szybko wdrapał się na dach. Złamał lotkę i wrzeszcząc z boleści, wyrwał ją z ręki. Ciepła krew zaczęła wartko płynąć po ramieniu.
Ores ściągnął swoją szafę, chcąc owinąć ranę. Wiedział jednak, że to na niewiele się zda. Materiału było za mało by dobrze zabezpieczyć ranę.
Jednak nim zdążył zabrać się za owijanie ręki, Likwidator który go ocalił, podał mu swoją szarfę.

- Dzięki - rzekł Atran, związując materiały - Za ratunek też. Jestem twoim dłużnikiem.

- Nastaw mi rękę, a będziemy kwita - odparł zabójca, pomagając Atranowi zawiązać szarfy już na jego ramieniu.

Atran skinął głową, ruszając palcami, by sprawdzić czy jeszcze ma czucie w dłoni. Po chwili zbliżył się do Likwidatora, który go ocalił i zdecydowanie chwycił jego ramię.

- Zaboli - ostrzegł, po czym mocno szarpnął ręką zabójcy, wpychając ją z powrotem do stawu.

Likwidator wrzasnął, tym razem nie przygryzając wargi, by stłumić krzyk.
Kiedy odetchnął z ulgą, Atran ostrożnie wyjrzał zza gzymsu. Patrzył jak Likwidatorzy walczą ze strażnikami, którzy przybiegli słysząc róg. Być może to jeden z nich go postrzelił.
Cofnął się nieco, po czym spojrzał na zabójcę, który mimo bólu ruszał ręką, chcąc się upewnić, że jest dobrze nastawiona.

- No - Atran zsunął kaptur i podrapał się po głowie, patrząc na towarzysza. - No to mamy wojnę...

Tymczasem Neesha wyglądała przez szparę między deskami i patrzyła jak ulice Derowen powoli ogarnia chaos. Krzyki żołnierzy. Zdezorientowani ludzie. Pierwsze walki.
Czuła jak rozpiera ją gniew. Chciała wypełnić swój Likwidatorski obowiązek i ruszyć w bój przeciwko Zdobywcom. Miała wrażenie, że tkwiąc w domu rodu Lagun, jest bezużyteczna.
To uczucie jednak trochę złagodniało w chwili, gdy poczuła jak dziecko, które tulila do piersi, lekko się rusza. Spojrzała na swoje maleństwo. Na pulchny policzek, który przylegał go jej odkrytego obojczyka. Na maleńką rączkę trzymającą kurczowo jej bluzkę.
Pomyślała o Atranie, który czule się z nią pożegnał i wyściskawszy synka, oddał jej go z zaufaniem. Szczerze wierzył, że zdoła go ochronić. Nawet razu nie pokazał, że ma wątpliwości.
To ją podniosło na duchu. Uśmiechnęła się słabo, wciąż patrząc na synka. Po chwili z lekkim zawahaniem zdobyła się na czuły gest. Delikatnie ucałowała główkę dziecka, nagle dostrzegając sens przebywania w tym domu. Jej zadaniem było chronienie Sorena i rodzin Likwidatorów, którzy walczyli na ulicy.

Oderwała wzrok od okna, gdy usłyszała szlochy dzieci, wystraszonych brzmieniem rogów, dzwonów i krzyków.
Uśmiechnęła się zaskakująco łagodnie. Sam jej uśmiech był niezwykłym gestem. Słynęła z groźnego wyrazu twarzy oraz ze swej stanowczości i powagi

- Nie bójcie się, dzieci - rzekła z takim spokojem i ciepłem, ze wszyscy dorośli obecni w pomieszczeniu spojrzeli na nią zdumieni - Powinniście się cieszyć. To znak walki o wolność. I być może już za parę chwil jej zaznacie.

◇◇◇◇◇◇

~ Fearghas - Murdoch ~

Vivian zaszlochała cicho. Łzy zaczęły jej wartkimi strumieniami spływać po policzkach. Chciała podbiec do powoli oddalających się bliskich i błagać ich, aby zrezygnowali z walki. Ale wiedziała, że nic tym nie wskóra. Więc stała obok Nory i Victrora i patrzyła, jak większość jej rodziny odchodzi.

Nora spojrzała z politowaniem na pasierbicę. Przytuliła ją czule, chcąc dodać jej otuchy.

- Nie płacz, Vi - Pogłaskała ją po głowie. - Wrócą.

- A co jeśli nie?

- Nie myśl tak. Miej nadzieję. Uwierz w nich. Tyle razy wymykali się śmierci z rąk, że z pewnością i tym razem im się uda.

Vi nie przekonana, spojrzała szklistymi oczami na swoją dłoń, ściskającą krwistą szarfę Randala. Mimowolnie mocniej zacisnęła chwyt na materiale, jakby bała się, że jedyne co jej pozostało po narzeczonym, umknie jej z ręki.

- Czemu mi ją dał? - spytała cichutko.

- Tak żegnają się Likwidatorzy - odparł Victor - Oddają bliskim swoją szarfę, na wypadek gdyby coś im się stało. Aby rodzina miała po nich jakąś pamiątkę i by o nich pamiętano.

Chłopak łypnął na piętno na swojej ręce, po czym uniósł wzrok i spojrzał w stronę, odchodzących zabójców. Zacisnął pięści. Powinien być tam z nimi. Jak każdy Likwidator, Naznaczony czy Przeklęty. Powinien iść z nimi, gotowy stanąć do walki. Jednak pozostał w obozie, z matką, siostrą i kilkoma osobami niezdolnymi do walki. Pozostał by czuwać nad ich bezpieczeństwem, na polecenie ojca.

Victor był za słaby psychicznie na wojnę, a Łotr dobrze o tym wiedział. Zdawał sobie sprawę, że Victor nie chce walczyć i że przeraża go fakt, iż jest zdolny do odebrania życia. Dlatego kazał zostać chłopakowi.

W końcu Victor odwrócił się i zaczął się oddalać, aż zniknął między namiotami.

Zaś Nora i Vivian wciąż patrzyły jak światła pochodni powoli się oddalają, aż w końcu zupełnie znikają, zduszone przez Likwidatorów. Patrząc jak płomienie powoli giną, miały wrażenie że obserwują jak znikają kolejne życia. Życia, które wkrótce naprawdę mogły zgasnąć, jak płonień...

****

Po dłuuugiej przerwie nareszcie doczekaliście się rozdziału :D
Mam nadzieję, że chociaż jego długość choć trochę wynagrodzi wam fakt, że musieliscie tak długo czekać.
Mam nadzieję, że się podobał ^^

I bardzo dziękuję za ponad 100tys wyświetleń!!! ❤❤❤

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top