145.
Niedaleko od Murdoch, w głębi lasu, nad niedużym jeziorem znajdowała się stara, opuszczona już wioska, w której niegdyś stacjonowali myśliwi.
Obecnie to był obóz dla Likwidatorów. Wokół starych chat zabójcy rozstawili namioty i przygotowali kilka ognisk.
Teraz panowała tu przyjemna cisza, przerywana jedynie przez trzaski ognia i przyjemne dla ucha cykanie świerszczy.
Większość Likwidatorów już spała.
Jednak Ernan do nich nie należał.
Stał na grubej gałęzi starej, wysokiej sosny i patrzył obojętnym wzrokiem na fort, wybudowany na zgliszczach małej, zrujnowanej podczas podbojów wioski.
A nieco dalej i bardziej wschód dostrzegał światła i niewyraźne w mroku zarysy miasta.
Nagle spojrzał w dół, słysząc czyjś ciężki oddech. Był to Randal.
Po chwili brunet stanął na gałęzi naprzeciwko Ernana.
- Jesteś pewien? - szepnął - Jeśli zrobimy ruch to już nie będzie odwrotu.
- I tak już go nie ma - Wskazał na czarne niebo. - Już jutro nastanie nów. Być może w tej chwili na drugim krańcu świata nasi bracia już rozpętali piekło. Po prostu już nie ma odwrotu.
- Ale... Jest nas mało, Ernan... Mamy naszych ludzi z Naughton, paru Likwidatorów z Oliverto i Przeklętych z Elesaid. Łącznie jest nas parę setek. To stanowczo za mało.
- Co mam ci powiedzieć, Randy? Liczebnością nigdy nie dorównamy Zdobywcom.
- Ale przyznaj, że oczekiwaliśmy wsparcia jeszcze ze strony jeźdźców z Fearghas i naszej floty. Co się stało z piratami? Myślisz, że nas wystawili?
- Nie. Heres by tego nie zrobił. Choćby miał przybyć sam, to z pewnością by tu był. Albo jeszcze jest w drodze, albo...
- Coś im się stało.
- Nawet tak nie myślmy. Miejmy wiarę, że tutejsi Likwidatorzy jednak się stawią u naszego boku, a piraci wkrótce do nas dotrą. Póki co musimy sobie poradzić z taką ilością wojowników.
- Może lepiej się wycofać?
- Nie możemy, Randy... Daliśmy ludziom nadzieję. Nie możemy im teraz jej odebrać, choćbyśmy...
- Choćbyśmy mieli wszyscy zginąć? - mruknął Ammar, unosząc brew - Z całym szacunkiem, ale wolę żyć u boku Vi i naszego dziecka, które lada dzień przyjdzie na świat, niż iść i ginąć na darmo. Stanę do walki, jeśli będzie miała ona jakikolwiek sens. Inaczej zabiorę Vivian i ucieknę z nią - Urwał na chwilę, widząc jak Ernan skupia na nim wzrok. - Możesz uznać mnie za zdrajcę. Nie dbam o to - rzekł hardo - Moja rodzina jest dla mnie ważniejsza.
- Nie uznam cię za zdrajcę, chłopcze. Jeśli ta walka naprawdę okaże się zgubna, to zabierz naszych bliskich i ucieknijcie jak najdalej. A ja zrobię wszystko aby wam to umożliwić.
Randy zamarł. Sądził, że Ernan do potępi, za podważanie jego zdania i grożenie ucieczką.
- Sam mam już wątpliwości, Randy... - westchnął Łotr - Przyznaję, że wyobrażałem to sobie inaczej. Nie przewidziałem faktu, że ktoś nas zdradzi i stracimy element zaskoczenia. I że będzie nas tak mało... Ale jak mówiłem... Daliśmy ludziom nadzieję. Nie możemy jej teraz im od tak odebrać... Być może nie będzie więcej szansy, aby pokazać Zdobywcom, że jeszcze ludzie mają odwagę się postawić.
- Czyli co? Atakujemy?
- Tak. Ponieważ nasza liczebność pozostawia wiele do życzenia, spróbujemy się zakraść do Murdoch pod osłoną nocy. Ale musimy też odwrócić jakoś ich uwagę - Wskazał na fort. - Trzeba wzniecić pożar. Tak wielki, żeby płomienie było dokładnie widać aż w stolicy.
- Wezwać łuczników?
- Nie. Kilka osób będzie musiało tam iść. Z pewnością są tam beczki z prochem. Trzeba je tak ułożyć, aby narobiły jak największych uszkodzeń.
Zajmę się tym, ale muszę mieć kilku chętnych. Pewnie Tristan i Sivara pójdą ze mną. Może wezmę ze sobą też Nazara.
- Może ja też z wami pójdę?
- Nie. Ty poprowadzisz atak na zbrojownię. Gdy ją zdobędziecie, zabierzcie wszystko co się da i podpalcie ją. Następnie wyślij Przeklętych do portu. Niech zrobią to, co potrafią najlepiej. Niech narobią chaosu.
- A co dalej?
- Los pokaże.
Zamilkli na chwilę.
- Nie boisz się zostawiać tu Vivian? - spytał Randy - Byłbym spokojniejszy gdyby była w Derowen.
- Będzie z nią Nora, Victor i kilku Przeklętych. W razie kłopotów przygotowaliśmy wóz i ścieżkę, którą będzie można szybko zgubić ewentualny pościg. A stąd nie mielibyśmy jak pomóc, gdyby Vivian była w Derowen. Nie martw się. Vi będzie bezpieczna.
- Mam taką nadzieję...
- Bez obaw. Akurat to mamy dokładnie zaplanowane.
- A czy kiedykolwiek, cokolwiek poszło zgodnie z planem? - Westchnął Randal.
- Nie czas na czarne myśli. Chociaż my musimy zachować zimną krew. A teraz chodźmy. Czas się szykować. Bo jutro pokażemy Zdobywcom na co nas stać.
- Jesteś pewien, że wzniecanie pożarów to dobry pomysł? Z pewnością wielu ucierpi. Dojdzie do ogromnych zniszczeń. Wiesz, że nad ogniem nie da się zapanować.
- To przynajmniej choć trochę odwróci uwagę Zdobywców. To da nam szansę.
- Skoro uważasz, że to słuszne posunięcie... Niech tak będzie.
Morven skinął głową, po czym zeskoczył na gałąź niżej.
- Chyba przyznasz mi rację, że Zdobywcy zasłużyli sobie na wszystko co najgorsze - Zatrzymał się jeszcze. - Za te wszystkie mordy, gwałty i grabieże, zapłacą życiem. Niech pochłonie ich ogień, a ich przeklęte dusze niechaj szczezną w Piekle.
Randal patrzył przez chwilę, jak Ernan powoli schodzi coraz niżej, by ostatecznie zniknąć mu z oczu.
Sam został na szczycie drzewa jeszcze przez parę chwil. Patrzył na Murdoch, powoli analizując każde słowo Łotra.
Zaczynał mieć coraz większe wątpliwości. Miał przeczucie, że czeka ich sromotna klęska. Coś kazało mu iść do Vivian i natychmiast z nią uciec. Oby być jak najdalej od wrogów.
W końcu sam zszedł z drzewa i ruszył w stronę namiotu, gdzie pozostawił śpiącą Vivian. Mijał powoli wygasające ogniska i ciasno porozstawiane namioty. Aż w końcu dotarł do celu. Cicho wemknął się do szałasu, w którym miał nocować. Spojrzał na Vi. Patrzył jak spokojnie spała, otulona ciepłym futrem. Usiadł na posłaniu, tuż obok niej i zaczął jej się przyglądać. Podziwiał jej spokojny i głęboki sen. On od dawna nie przesłał całej nocy. Albo nie był w stanie zmrużyć oka, albo dręczyły go koszmary. Delikatnie pogłaskał ją po policzku, ryzykując, że ją obudzi. Jednak Vi jedynie lekko się poruszyła.
Ammar w końcu ściągnął buty, by następnie położyć się obok ukochanej i okryć się nagrzaną skórą. Przesunął się do pleców Vivian, wsuwając przy tym jedną rękę pod jej głowę, a drugą przerzucając przez jej bok, by sięgnąć do jej nabrzmiałego brzucha.
Rozpierała go duma, gdy pod dłonią czuł delikatne ruchy swojego maleństwa.
Vivian coś cicho mruknęła przez sen, lekko przy tym wierzgając nogami.
- Nie pozwolę was skrzywdzić - Randy szepnął jej do ucha. - Zabiję każdego, kto ośmieli się wam zagrozić - Delikatnie musnął wargami jej żuchwę. - Będziecie bezpieczni, chodźbym miał zapłacić za to własnym życiem. Obiecuję...
Po tych słowach wtulił głowę w łopatkę Vi i zamknął oczy. Zasnął dopiero po długich godzinach, dręczony myślą, że już następnego dnia być może będzie się żegnał ze swoją rodziną po raz ostatni.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top