144.
~ Krwawa zatoka - miasto piratów ~
Choć był już środek nocy, w Krwawej Zatoce zabawy trwały w najlepsze. Korsarze od kilku miesięcy, na rozkaz Ernana trzymali się blisko swojej wyspy i nadmiar wolnego czasu spędzali jak przystało na piratów. W tawernie, pijąc do oporu, śpiewając i tańcząc do skocznych szant.
Z barów dobiegał chór śmiechów, krzyków i śpiewów. Rum i piwo lały się litrami do wielkich kufli, by ostatecznie, przez nieuwagę spocząć na podłodze, bądź w gardłach rozbawionych, morskich bandytów.
Nie brakowało też bójek. Praktycznie co chwilę ktoś wszczynał awanturę, która szybko kończyła się rozbijaniem kufli na głowach i naparzaniem na pięści, a następnie wyszuceniem z tawerny.
Heres choć uwielbiał barowe bijatyki, nie brał w nich udziału. Jego uwagę bardziej niż latający po tawenie, niczym szmaciane lalki piraci, ściągała siedząca mu na kolanach, zwrócona przodem do niego Zaya. Serce biło mu coraz mocniej z każdą chwilą. Każde muśnięcie jej warg przyprawiało go o dreszcze. Nawet nie przeszkadzała mu wydychana przez nią woń alkoholu.
Ciesząc się odrobiną intymności, dzięki stolikowi, skrytemu w rogu, pod schodami, po prostu oddawał się namiętnym pocałunkom, odruchowo przyciągając żonę do siebie coraz mocniej, jakby bał się że mu ucieknie.
Na chwilę ich wargi się rozłączyły, by mogli nabrać tchu. Zaya sięgnęła po kufel piwa i zaczęła duszkiem pić.
Heres patrzył rozpalonym wzrokiem, jak krople alkoholu i potu, spływają jej po szyi i znikają w dość dużym dekolcie jej sukienki, którą zakładała tylko gdy upały robiły się nie do zniesienia.
Po chwili opuściła kufel i odstawiła go na stolik.
- Oczy mam wyżej - zaśmiała się, widząc gdzie powędrował wzrok Heresa.
- Wiem, ale one też są piękne - Uśmiechnął się, łapiąc ją za pierś.
- A-a - zamruczała, lekko uderzając jego rękę - Patrz, ale nie dotykaj.
- Własnemu mężowi zabraniasz? - Muzzir opuścił dłoń na jej udo.
Zaya uśmiechnęła się zadziornie, kiwając przy tym głową.
Heres w odpowiedzi przewrócił oczami, po czym wolną rękę oparł na jej karku i lekko ją do siebie przyciągnął.
Zaya chętnie mu pozwolila, aby znów złączył ich usta. Nagle zamruczała, chwytając dłoń męża, która wsunęła się pod jej sukienkę i przesunęła się po jej nagiej skórze.
- Nie łaskocz - szepnęła, po czym puściła dłoń Heresa i narzuciła mu ręce na szyję.
Nagle zabrzmiało chrząknięcie. Zaya natychmiast się wyprostowała. Kiedy dostrzegła Bruno, zeszła z kolan Heresa, po czym usiadła na wolnym krzesełku. Nie lubiła okazywać jakichkolwiek uczuć przed innymi. Nawet Heresa trzymała na dystans, kiedy byli wśród załogi.
- Przeszkadzasz nam - mruknął kapitan, sięgając po kufel.
- Przepraszam... - Bruno pokornie spuścił głowę. - Ale właśnie nadleciał sokół z wiadomością.
- Nie mogłeś poczekać do jutra?
- Mam przeczucie, że to coś ważnego, kapitanie.
- Lepiej aby tak było, bo inaczej będziesz zdrapywać pąkle z kadłuba za to, że niepotrzebnie zawracasz mi głowę.
- To wiadomość od Morvena.
- Od Enana? - Heres poderwał się z miejsca, natychmiast trzeźwiejąc. - Trzeba było tak od razu! - Spojrzał na Zayę. - Opuszczę cię na chwilę, skarbie.
- Nie ma mowy - Wstała, po czym ruszyła w stronę wyjścia z tawerny. - Idę z wami.
Z trudem przedarli się przez tłum, podpitych i roztańczonych piratów. Kiedy opuścili bar, natychmiast ruszyli w stronę przystani, gdzie czekał ich galeon. Regem Maris wyróżniał się na tle pozostałych statków. Był to największy statek przy tej kei.
Delikatnie kołysał się bujany przez fale, a duża, czarna bandera łopotala na wzmagającym się wietrze.
Weszli po rampie na pusty pokład. Dostrzegli drapieżnego ptaka, siedzącego na relingu.
- Zostawiłem wiadomość w waszej kajucie. Wolałem nie ryzykować, że ją zgubię.
- Gdzie jest Tender? - spytała Zaya.
- Śpi w kubryku - odparł Bruno - Zasnął podczas opowieści kuka. Nie ruszyliśmy go, bo nie chcieliśmy aby obudził. Oczywiście, jeśli chcecie przeniosę go do...
- Nie trzeba - rzekła kobieta, ruszając za mężem do zejściówki - Niech spokojnie śpi.
Kiedy zeszli do schodach i ruszyli w stronę ich kajuty, Zaya sięgnęła do dłoni Heresa, który zdawał się umknąć duchem gdzieś daleko.
- Jak myślisz to coś ważnego? - zagadnęła, gdy ujął palcami jej rękę.
- Nie dawał znaku życia odkąd kazał nam się wycofać do zatoki - mruknął zamyślony - Mam przeczucie, że coś się stało...
- Nie kracz.
Kiedy weszli do kajuty, Zaya zapaliła świecę, stojącą na dużym stole, natomiast Heres natychmiast odnalazł wśród papierów zwinięty w ciasny rulonik papier.
Gdy płomień świecy, rozgonił panujący w pomieszczeniu mrok, zaczął rozszyfrowywać wiadomość.
"Przyjacielu,
Larkin i jego zgraja popełnili ostatni błąd. Zniszczyli kolejny z naszych obozów i zostawili nam wiadomość, która miała nas prowokować. Udało im się. Straciliśmy element zaskoczenia przez zdrajcę, ale to nic. Larkin i tak nas nie docenia. Nie lęka się naszego przybycia, a wręcz go oczekuje. Jest pewny swego zwycięstwa. Triumfuje za każdym razem, gdy Zdobywcy zabijają kolejnych naszych sojuszników i niszczą to, na co tak ciężko pracujemy od lat. Ale dość. Pora pokazać Cedricowi, że z nami się nie pogrywa.
Wiem, że nie jesteśmy gotowi, ale czas abyśmy my wykonali ruch. Jeśli będziemy dłużej zwlekać, to po prostu nas powoli, jeden po drugim wykończą.
Zatem zbierz piratów. Wypłyńcie w morze i atakujcie każdy wrogi statek, jaki wam się napatoczy. Zdobywajcie broń i zapasy. Bądźcie postrachem. Niech Zdobywcy wyskakują za burtę, widząc czarną banderę, choćby i na maszcie pinki.
Gdy dostrzeżesz migrujące na wschód burzyki, obierzcie kurs na Fearghas. Zaatakujemy Murdoch, gdy nastanie pierwszy, wiosenny nów.
Niechaj szczęście wam sprzyja.
Ernan Nathair Morven."
- I co? - spytała Zaya, gdy Heres odłożył list na stół.
Muzzir spojrzał na żonę. Westchnął ciężko, sięgając do jej dłoni.
- Czas zebrać załogę...
●●●●●●●●●
~ Oliverto - pustynia Tibilisi ~
Dudnienie ciężkich, końskich kopyt przerwało ciszę panującą w wąwozie, prowadzącym do serca Likwidatorskiego obozu.
Rozpędzony, siwy rumak przemykał między kamiennymi ścianami, pozostawiając za sobą chmurę duszącego pyłu.
- Z drogi! - ryknął jeździec, do kilku kobiet, które zmierzały powoli do obozowiska, niosąc duże dzbany pełne wody.
Niewiasty zaskoczone odskoczyły pod same ściany wąwozu. Posłały za jeźdźcem wiązankę przekleństw, wściekłe, bo przez niego zbiły naczynia, które dźwigały przez wiele kilometrów.
Ten jednak się nie przejął wrzaskami kobiet. Miał wiadomość do dostarczenia i tylko to go interesowało.
Jego koń stratował wysuszone przez słońce truchła i roztrzaskał swym ciężarem leżącą mu na drodze czaszkę.
W końcu koń wypadł spomiędzy kamiennych ścian i gwałtownie się zatrzymał tuż przed namiotem wodza, podnosząc jeszcze gęstszą chmurę pyłu. Opuścił łeb zdyszany, wykończony morderczym biegiem przez pół pustyni.
Jego właściciel zeskoczył na ziemię. Poklepał mokrą od potu szyję swego wiernego rumaka.
- Dajcie mu wody - rzekł do przyglądających mu się Likwidatorów, po czym ruszył w stronę szałasu Stentora.
Ściągnął z głowy jasny materiał, po czym wparował do namiotu, gdzie wódz, właśnie odpoczywał na swym posłaniu, u boku mając Muarę - swoją kochankę.
- Stentor - mruknął posłaniec, zupełnie nie poruszony widokiem nagiej, ciężarnej kobiety, śpiącej na piersi wodza.
Mężczyzna poderwał się do siadu, budząc przy tym Muarę.
- Precz - warknął.
- Przynoszę rozkazy od Ernana Morvena - rzekł goniec, ignorując fuknięcie przywódcy.
Wyciągnął kopertę spod jasnej, przewiewnej szaty.
- Nie obchodzi mnie to. Wynocha.
Posłaniec zmarszczył brwi. Stentor nie chciał wywiązać się z obietnicy danej córce Ernana? Trudno. Miał zamiar wziąć sprawy w swoje ręce.
Wypadł z namiotu, po czym podszedł do swojego konia, który właśnie gasił pragnienie.
Chwycił róg, przypięty do jego siodła. Wziął głęboki wdech i zadął w instrument. Likwidatorzy wyjrzeli ze swych namiotów i wnęk w kamieniach. Po chwili zebrali się wokół niego.
- Nathair wzywa was do walki, bracia i siostry! - zawołał posłaniec, machając kartką, której Stentor nie chciał przyjąć - Za parę miesięcy nasi pobratymcy z Naughton oraz Fearghas staną do boju przeciwko Larkinowi i Zdobywcom. Potrzebują jednak wsparcia. Najsilniejsi z was muszą wspomóc ich szeregi. Ci co zostaną w Oliverto staną do boju tutaj i wykurzą Zdobywców. Każdy jest potrzebny!
- Dlaczego mielibyśmy ruszać na tę wojnę? - prychnął Stentor, wychodząc z namiotu, niezadowolony z zamieszania.
- Złożyłeś obietnicę córce Morvena - warknął posłaniec - To tak jakbyś przysiągł i jemu. A teraz plujesz mu w twarz, wycofując się! Ale nie ważne. Taka gnida, jak ty i tak na nic się nie przyda - Spojrzał na zebranych. - Ja stanę do boju. Choć nie miałem okazji poznać żadnego z Morvenów, w pełni ich popieram. Wspomogę ich, walcząc tu, w Oliverto.
- Skoro jesteś takim głupcem, to proszę - prychnął Stentor - Chwytaj za broń i ruszaj!
- A wy? - goniec spytał z nadzieją, ignorując mężczyznę - Pomożecie?
- Dlaczego chcesz tak ryzykować? - spytał jeden z Likwidatorów.
- Jeszcze parę lat temu miałem dom. Miałem rodzinę. Ale Zdobywcy wygrali mnie z własnego domostwa i wymordowali mi bliskich. Nawet moje dzieci. Teraz bez rodziny i dachu nad głową, tułam się po pustyni, licząc, że kiedyś nadejdzie dzień, że pomszczę ukochane osoby i odzyskam to, co do mnie należy. Nasi pobratymcy z drugiego krańca świata dają nam tą możliwość. Możemy odzyskać to, co bezczelnie nam odebrano!
Zapadła cisza. Zabójcy patrzyli na siebie, analizując słowa przybysza.
- Ja pójdę! - zawołał mężczyzna, z dużą blizną na policzku.
- Ja też - wtrącił jego brat.
Znów wszyscy zamilkli. W końcu jakaś kobieta podniosła pięść.
- Ja też.
Kolejni Likwidatorzy podnosili pięści. Ciszę zastąpiły okrzyki żądne wojny.
Stentor wściekły patrzył jak jego ludzie po kolei sprzeciwiają się jego słowu i chcą ruszyć w bój. Wbił spojrzenie w posłańca, który patrzył się na niego z prowokacyjnym uśmiechem.
- Chyba nie masz wyboru - szepnęła Muara do Stentora.
Mężczyzna łypnął na nią. Nagle wziął zamach i spoliczkował ją tak mocno, że odrzuciło jej głowę w bok.
- To ja tu żądzę - syknął - To moje słowo się tu liczy. Nikt z was stąd nie pójdzie!
Wszyscy zamilkli i zdumieni zaczęli im się przyglądać.
Muara powoli na niego spojrzała ze łzami w oczach. Drżącą ręką dotknęła piekącego policzka. Nagle na jej twarzy pojawił się grymas, wyrażający złość i zawziętość. Poprawiła prześcieradło, którym była okryta, po czym wyszła na środek i stanęła obok posłańca.
- Staniemy do boju! - krzyknęła, wyrzucając w górę rękę, zaciśniętą w pięść, po czym łypnęła na wściekłego Stentora - A kto nie jest z nami, ten zginie, jak każdy nasz wróg!
Odpowiedziały jej ochocze, zgodne okrzyki.
Uśmiechnęła się dumnie do Stentora, który wyglądał, jakby chciał ją zabić samym spojrzeniem. W końcu klnąc pod nosem, zniknął w namiocie.
- W porządku? - spytał posłaniec, patrząc na czerwony ślad na jej policzku po uderzeniu.
- Tak - Spojrzała na niego. - Zbierz wszystkich i ruszajcie. Pora na wojnę.
●●●●●●●●●●●
~ Elesaid - Andron ~
W katakumbach Aedis panowała nieznośna cisza, przerywana jedynie przez krople wody co rusz spadające z przeciekających sufitów.
W jednym z pomieszczeń, oświetlanym przez niemal wytopioną świecę, na posłaniu ze starych koców, leżała poważnie chora Tamara.
Był przy niej Haytham. Czuwał nad nią niemal cały czas. Walcząc z desperacją i rozpaczą, dbał o nią, próbując jej pomóc. Jednak wiedział, że szansa na jej wyzdrowienie jest marna. Nie mieli leków, a w tych warunkach choroba mogła się doskonale rozwijać, wykańczając słaby organizm niewidomej.
Haytham zamoczył ścierkę w misce z chłodną wodą. Delikatnie przetarł mokre od potu czoło Tamary, po czym zostawił materiał na jej głowie, licząc, że to choć trochę obniży gorączkę. Następnie oderwał kawałek chleba, po czym przysunął go do spękanych i sinych ust Tamary.
- Musisz jeść, kochanie - rzekł, gdy odsunęła jego dłoń - Musisz mieć siłę.
- Nie chcę... - wychrypiała.
Haytham westchnął ciężko, odkładając pieczywo na talerzyk, po czym uniósł jeden z koców i z nadzieją spojrzał na jej nogę. Jednak nadzieja szybko wyparowała.
Przygryzł wargę, by powstrzymać się od płaczu, gdy zobaczył zaropiałą ranę na jej stopie. Dygocząc z emocji, dokładnie otulił ją kocem, po czym jedną ręką ujął jej wychudzoną dłoń.
- Bardzo źle? - spytała.
- Mogło być gorzej - z trudem opanował głos.
- To znaczy, że jest źle - Westchnęła słabo. - Tyle przeżyłam... Kto by pomyślał, że wykończy mnie rana po durnym szkle?
- Wszystko będzie dobrze, skarbie - Pogłaskał ją po zaczerwienionym policzku. - Wyjdziesz z tego.
- Kogo próbujesz oszukać, najdroższy? Siebie czy mnie? Wiem, że z tego nie wyjdę...
Haytham słysząc jej słowa omal nie wybuchł płaczem. Jednak zdołał się opanować.
Tamara oddychała ciężko. Z każdym wdechem, z jej ust wydobywał się cichy świst.
- Kiedy umrę, zajmiesz się Dannym? - spytała nagle.
- Nie umrzesz. Zrobię wszystko abyś wyzdrowiała. Dasz radę.
- Nie ma już dla mnie ratunku, Haytham... - Pokręciła głową.
- Nie poddawaj się - Nieco mocniej chwycił jej rękę.
- Nie odpowiedziałeś mi. Zajmiesz się Dannym?
- Oczywiście. Przecież wychowuję go od maleńkiego. Jest dla mnie jak syn.
Na ustach kobiety pojawił się słaby uśmiech. Nieco uniosła drżącą rękę, szukając w powietrzu policzka Haythama.
- Dziękuję ci - powiedziała cichutko - Za wszystko.
Haytham obrócił się nagle, słysząc hałas. Uderzanie stali, o stal. Był to sygnał. Wezwanie do serca kanałów.
- Idź. To pewnie coś ważnego.
- Nie. Nie zostawię cię samej w takim stanie.
Zignorował wezwanie. Wolał być przy ukochanej. Choćby to był alarm o ataku Zdobywców. Gdy brzdęk stali ustał po kilku minutach, a Haytham wciąż się nie zjawiał, do pomieszczenia przyszedł jeden z Przeklętych.
- Haytham - rzekł - Przybył posłaniec.
- Wyjdź - warknął mężczyzna, nawet się nie odwracając.
- Ponoć to wiadomość z Naughton. Od Ernana Morvena.
Haytham nieco się obejrzał. Jednak nie podniósł się z miejsca.
- Idź - szepnęła Tamara.
Przeklęty westchnął zrezygnowany. Ucałował dłoń ukochanej, po czym wstał i ruszył w stronę korytarza, którym miał dotrzeć do serca kanałów.
Niechętnie wyłonił się z mroku korytarza i stanął na środku suchego miejsca, gdzie czekał na niego goniec. Był to młody chłopak. Dał kopertę Haythamowi, po czym osunął się w cień, gdzie czaili się pozostali Przeklęci.
Przywódca zaczął czytać wiadomość. Wszyscy w milczeniu i napięciu czekali, aż w końcu coś powie.
- Macie szansę wyjść z tych śmierdzących kanałów, przyjaciele - Haytham w końcu oderwał wzrok od zgrabnego pisma. - Ernan Morven, z którego ręki zginął Ergo Marakari, wzywa nas do walki. Gdy nastanie pierwszy, wiosenny nów, Likwidatorzy rozpętają wojnę z tymi podłymi gnidami, przez które przyszło nam żyć w podziemiach. Zdobywcy i ich przywódca Cedric Larkin nareszcie zapłacą za każdą zbrodnię, jakiej się dopuścili.
Zamilkł, mierząc wzrokiem skupionych na nim towarzyszy. Nagle zabrzmiały krzyki i gwizdy. Przeklęci palili się do walki. Tak długo oczekiwali na taką wiadomość i nareszcie ich cierpliwość została nagrodzona.
Haytham nie umiał się cieszyć razem z nimi. Po prostu patrzył na wiwatujących Przeklętych, gdy nagle ktoś złapał go za ramię.
- Haytham... - Przeklęty spuścił wzrok. - Tamara... Ona... Tak mi przykro...
Mężczyzna nie chciał uwierzyć w słowa towarzysza. Wyrwał mu się i pognał do miejsca, gdzie pozostawił Tamarę. Kiedy dotarł z powrotem do katakumb, szybko odgarnął poszarpaną firanę i wpadł do pomieszczenia. Łzy w jednej chwili umknęły mu z oczu. Jego ukochana leżała nieruchomo. Umarła po długich tygodniach męczarni. Powoli do niej podszedł. Czuł się, jakby właśnie ktoś wydarł z niego całą chęć do życia. Opadł na kolana tuż przy niej, po czym delikatnie ją uniósł, by móc ją przytulić. Pozwolił sobie na głośny szloch. Nie dbał o to, czy ktoś zobaczy chwilę jego słabości. Nawet się nie obrócił, gdy usłyszał jak ktoś wchodzi do pomieszczenia.
- Moje kondolencje - rzekł posłaniec - Mam zawołać Danny'ego?
- Nie... - Haytham delikatnie odłożył Tamarę z powrotem na posłanie, po czym delikatnie pogłaskał ją po policzku. - Sam po niego pójdę... - Otarł łzy, a następnie podniósł się i ruszył w stronę wyjścia.
Przeklęty wolno, jakby nie miał sił, pokonywał kanały, aż dotarł do grupki nastolatków, podekscytowanych zbliżającym się starciem ze Zdobywcami. W jednej chwili wszyscy zamilkli, gdy go dostrzegli. Danny, siedzący przy przejściu do kolejnego korytarza, natychmiast poderwał się z miejsca.
- Co z mamą? - spytał zaniepokojony wyrazem twarzy mężczyzny.
Chłopcy spojrzeli na siebie, po czym odeszli, zostawiając Haythama i Danny'ego samych.
Haytham jedynie pokręcił głową, nawet nie próbując powstrzymać łez, patrząc nastolatkowi prosto w oczy.
Chłopak szybko zrozumiał, że właśnie został sierotą.
- Nie... - tylko tyle był w stanie z siebie wykrztusić.
W jego oczach zebrały się łzy. Haytham przytulił go, wiedząc, że tego potrzebuje, choć wyrósł na silnego i dość opanowanego młodzieńca. Tym razem jednak emocje wzięły górę. Danny mocno uścisnął Haythama, dając przy tym upust rozpaczy.
Mężczyzna również nie szczędził siły, tuląc do siebie chłopca, którego wychowywał odkąd przyszedł na świat.
- Teraz mamy tylko siebie, synu...
●●●●●●●●●●●
~ Talwyn - fort ~
Butch od wyjazdu Morvenów, sprawował pieczę nad fortem, skrytym daleko w lesie. Dotąd doskonale radził sobie z obowiązkami, jednak teraz siedział załamany przy dużym stole i patrzył jak wodzowie plemion kłócą się i grożą sobie nożami. Tracili cierpliwość. Każdy kolejny atak Zdobywców, był niczym kij, trącający gniazdo os.
Cierpliwość Talwyńczyków się kończyła. Chcieli przelać krew ludzi, który wymordowali wielu bezbronnych. Pragnęli zemsty i chcieli odzyskać swoje ziemie, z których ich przegnano.
Butch już nie próbował ich uspokajać. Po godzinie bezsensownych prób, okiełznania ich nerwów, postanowił po prostu siedzieć i w milczeniu obserwować, jak dorośli ludzie zachowują się wręcz niedorzecznie. Zmęczony słuchaniem wrzasków, podpierał brodę i łypał zażenowany spode łba na awanturników. Nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Niechętnie uniósł głowę i obejrzał się. Natychmiast się wyprostował widząc zdyszanego mężczyznę. Był to myśliwy z ludu Marvolo, co zdradziły błękitne pasy na jego twarzy i brązowe pióro przyczepione do jego włosów.
- Co cię sprowadza, Dante?
Mężczyzna nie był w stanie uspokoić oddechu na tyle, aby móc coś rzec. Więc jedynie położył przed Butchem kopertę.
Ten rozerwał papier i wyciągnął list.
- To od Morvena - Łypnął na Dantego, po czym spojrzał na wciąż kłócących się wojowników. - Uspokójcie się - rzekł - Choć na chwilę.
Kiedy prośba nic nie dała, Butch podniósł się z miejsca.
- Zamknijcie się wreszcie! - ryknął, uderzając pięścią w stół.
W jednej chwili zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli się zaskoczeni na Butcha. Byli zbyt zdziwieni, by uznali jego uniesienie za obrazę.
- Właśnie przyszły rozkazy od Ernana Morvena - Położył list na środek stołu. - Chcecie wojny i krwi? Proszę bardzo. Zbierzcie wojowników. Część z was wyruszy do Fearghas, by na wiosnę zaatakować. Zaś pozostali wykończą Zdobywców, którzy ośmielili się wtargnąć na tereny Talwyn - Zmierzył wzrokiem wodzów. - Odprawiajcie rytuały. Módlcie się do wszystkich bogów, w których wierzycie. Pożegnajcie rodziny i przygotujcie się do starcia, z którego możecie już nie wrócić...
●●●●●●●●●●●
~ Fearghas - Góry ~
Nergal stał na szczycie jednej z gór, wśród których kryli się Likwidatorzy. Doskonale widział część drogi prowadzącej do ich schronienia. Widział wąski, kamienny mostek, wiszący nad upiorną przepaścią, na której dnie czekały ostre skały i niemożliwie wąski przesmyk, który po chwili zmieniał się w dość szerokie, nienaturalnie proste przejście, połączone z dużym wejściem do jaskini, gdzie żyli jego ludzie. Tym razem brama była otwarta, ale na skalnych półkach, wiszących nad wejściem do jamy, stało kilka postaci, uzbrojonych w łuki, bądź kusze.
I oczywiście Nergal w całej okazałości widział wielką wyrwę w sklepieniu jaskini, przez którą wpadało światło i chłód nadchodzącej zimy.
U jego boku stał jeden z jego zaufanych ludzi, dokładnie zdający mu relację z porannego patrolu. Jednak Nergal go nie słuchał. Choć bardzo się starał skupić na słowach towarzysza, to nie był w stanie. Odkąd się ocknął dręczyło go dziwne przeczucie, że spokój jego ludzi zostanie zakłócony, pomimo, że stojący u jego boku zwiadowca zapewniał go, iż wszytko jest w należytym porządku.
Nagle poderwał zakapturzoną głowę, słysząc krakanie. Wlepił spojrzenie w kruka, krążącego wysoko nad ich głowami. Po chwili ptak zniżył lot i przysiadł na ramieniu Nergala.
- To ptaszysko z Murdoch - stwierdził zwiadowca.
Nergal bez słowa sięgnął do nogi kruka i odwiązał od niej karteczkę.
- Trzeba oszczędzać żywność i amunicję - mruknął po przeczytaniu wiadomości - Nathair podjął decyzję. Na wiosnę ruszamy na stolicę - Obrócił się gwałtownie, płosząc przy tym kruka.
Zszedł do jaskini, by powiadomić resztę swych ludzi o nadchodzącej wojnie. Zaś czarny ptak kracząc przeraźliwie, wzbił się w powietrze. Zrobił parę okrążeń nad azylem Likwidatorów, po czym odleciał, by powrócić do swego pana.
●●●●●●●●●●●
~ Naughton - Derowen ~
Nora krążyła po całym domu, szukając swojego męża. Ernan odkąd wrócił z polowania, ciągle się gdzieś zaszywał. Z nikim nie rozmawiał. Często widywała go tylko wtedy, gdy przychodził do sypialni, aby w zupełnym milczeniu ułożyć się do spania, lub po prostu leżeć i patrzeć w sufit.
Nora miała tego dość. Brakowało jej tego kpiącego z ryzyka, wiecznie żartującego Ernana. Tęskniła za jego wrednym uśmiechem i prowokacjami.
Chciała aby jej mąż wrócił.
- Gdzie jest Ernan? - spytała, mijanego Likwidatora.
- Siedzi na dachu. Cały dzień tam jest.
- Zgłupiał do reszty? - Spojrzała przez okno, na pokryte śniegiem sąsiednie domy. - Przecież on tam zamarznie!
Nora zawróciła, by wejść na dach. Po drodze jednak zajrzała do pokoju, który z nim dzieliła i ściągnęła z łóżka koc.
Kiedy dotarła na dach, westchnęła zrezygnowana, kręcąc przy tym głową z dezaprobatą. Zważając, aby się nie poślizgnąć, podeszła do Ernana, który siedział na gzymsie, ze skrzyżowanymi nogami. Oparł przed sobą Śmierć. Siedział z zamkniętymi oczami, w zupełnym bezruchu, trzymając zmarzniętymi dłońmi rękojeść czarnego oręża i opierając czoło o lodowatą klingę. Gdyby nie fakt, że oddychał i każdy jego wydech zmieniał się obłok pary, Nora pomyślałaby, że widzi przed sobą posąg, a nie żywą osobę.
W końcu podeszła do niego i narzuciła mu koc na plecy, czym wyrwała go z letargu. Powoli otworzył oczy i nieco uniósł głowę.
- Tak być nie może - Usiadła obok niego. - Nie odzywasz się. Snujesz się po domu bez calu, albo siedzisz tu. Chcesz się rozchorować? A może chcesz umrzeć na tym mrozie?
Ernan spojrzał na nią. Jego wzrok nie wyrażał żadnych emocji. Nora nie była w stanie stwierdzić, czy Łotr jest smutny, zmęczony czy przerażony.
Po chwili odłożył Śmierć na bok, po czym przysunął się do białowłosej, by ją również otulić kocem.
- Co się z tobą dzieje? - spytała Nora, wtulając się w niego.
- Tylu niewinnych... - rzekł schrypniętym głosem.
- Słucham?
- Tylu niewinnych już zginęło. A wkrótce będzie więcej ofiar. Setki. A może i tysiące... I to będzie moja wina. Tylko ja będę za to odpowiedzialny.
- Co ty mówisz?
- To ja wymyśliłem ten cały bunt. To ja to wszystko wszcząłem. I to przeze mnie będą ginąć kolejni ludzie...
- To nie prawda, skarbie. Wszyscy, którzy zdecydowali się do ciebie przyłączyć sami podjęli decyzję. Wiedzą na co się piszą i czym ryzykują.
- Gdybym im nie dał nadziei, to nawet nie pomyśleliby o walce...
- Jestem pewna, że w końcu ktoś by się znalazł - Przeczesała dłonią jego włosy. - Ale padło na ciebie.
- Powinienem był siedzieć na dupie w Talwyn i cieszyć się tym co miałem. Powinienem był docenić spokojne życie u twego boku i patrzeć jak nasi synowie dorastają, bez świadomości, że lada dzień wybuchnie wojna, którą sam rozpętam.
- Prawdopodobnie i tak nie byłoby nam to dane. Zdobywcy i tak dotarli do Talwyn. A może fakt, że postanowiłeś stanąć do walki przeciwko nim, ocalił nam życia? Mogliśmy skończyć jak część ludów z Talwyn... Zarżnięci we śnie...
Ernan nieco odwrócił głowę i umknął spojrzeniem gdzieś w bok. Nora lekko ujęła dłonią jego podbródek i obróciła go w swoją stronę, chcąc by na nią spojrzał.
- Skąd te nagłe wątpliwości, skarbie?
- Kiedy zobaczyłem ten zniszczony obóz... Coś we mnie pękło... Dałem się sprowokować, a teraz jest już za późno, aby to cofnąć. Nasi ludzie zapewne już się szykują do wojny. To mógł być błąd, na który czekał Larkin i który może skazać nas wszystkich na klęskę. Możemy skończyć jak ci nieszczęśnicy, których obóz znaleźliśmy podczas polowania...
Białowłosa uśmiechnęła się łagodnie, po czym delikatnie cmoknęła Ernana w usta.
- Nie martw się - Pogłaskała go po lodowatym policzku. - Damy radę. Wszystko będzie dobrze. Pokażemy Zdobywcom gdzie ich miejsce.
Łotr łypnął na Śmierć leżącą obok niego. Położył miecz na kolanach, po czym musnął dłonią mroczną klingę.
- Obyś miała rację...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top