140.

- Nie sądziłem, że wrócę na stronę Likwidatorów - zagadnął Atran, zbliżając się z Ernanem do dużej, żelaznej bramy.

- A wolałbyś wciąż być ze Zdobywcami? - odparł Morven.

- Żartujesz sobie? Te gnidy chciały mnie zabić! I to nie raz!

- Wciąż nie mogę pojąć co cię podkusiło, aby się z nimi bratać - Łotr pokręcił głową, opierając się o stalowe skrzydło bramy.

- Pieniądze, Ernan. Pieniądze. Dostawałem od nich zlecenia, za które sowicie płacili. Ale to, że nosiłem ich znak i miałem prawo zwać się Zdobywcą, wcale mnie nim nie czyniło. Byłem tylko chłopcem od brudnej roboty. Zresztą jak większość członków tej ich gromady. Zdobywców, który mają jakąś szczególną rolę jest naprawdę niewielu. Reszta to tylko pionki, w ich chorej grze, których nie będzie im żal poświęcić.

- Rozumiem - Morven pokiwał głową, po czym włożył dwa palce do ust i zagwizdał dość głośno.

- Nie macie stróży?

- Normalnie wchodzimy górą. A na strażników natkniesz się dopiero na dziedzińcu.

Po kilku minutach do bramy podszedł jeden z Likwidatorów, pełniących wartę na dziedzińcu.

Ernan chwycił czubek kaptura i skinął głową, witając pobratymca tym gestem.

Wartownik otworzył bramę, po czym ukłonił się lekko, gdy Morven go mijał.

Mężczyźni wkroczyli na pomury dziedziniec, otoczony przez szare, spękane ściany domu. Na środku placu znajdowała się zakryta deskami studnia, przy której koczowało kilku zabójców. Na pierszy rzut oka, wyglądali na grupkę chuliganów, czekających na okazję do kradzieży, bądź po prostu sprowokowania bójki.
Siedzący na studni poderwali się z miejsca, a ci stojący, dotąd przygarbieni, natychmiast się wyprostowali. Przycisnęli pięści do serc, lekko skinąwszy przy tym glowami.

Ernan odpowiedział na powitanie, kiwnięciem i ruszył z Atranem w stronę drzwi wejściowych.

- No, no - Ores zagwizdał cicho, z podziwem. - Widzę, że bardzo cię tu szanują.

- Jeśli mam być szczery to mocno przesadzają - Łotr wzruszył zdrowym ramieniem, po czym ściągnął kaptur. - Traktują mnie jak swego guru. To się zaczyna robić męczące!

- Ludzie muszą w coś wierzyć. To im daje siłę do walki.

- I musiało paść na mnie...

- Powinieneś się cieszyć. Dajesz ludziom nadzieję, że coś może się zmienić.

- Sęk w tym, że wierzą bezgranicznie, iż mój plan się powiedzie i odzyskają wolność. Tylko co jeśli się nie uda?

- Nie panikuj. Wszystko może się udać. Jestem pewien, że damy radę pokonać Zdobywców.

- Jeśli nie?

- No cóż... Przynajmniej spróbujemy coś zmienić. Jeśli się nie uda, to trudno... Ważne, że nie siedzimy bezczynnie, bojąc się wystawić nosy z kryjówek.

- Ale jeśli nasz atak się nie powiedzie, może być jeszcze gorzej.

- A to w ogóle możliwe? Zdobywcy mogą sobie od tak wparować do czyjegoś domu i wziąć sobie to co im się podoba. Bezkarnie gwałcą kobiety, które nagle zaciagnęli gdzieś w ciemny zaułek. Mordują i palą całe wioski. Porywają dzieci, aby wyszkolić je na posłusznych Larkinowi morderców. I bez skrupułów wymordowali Likwidatorów i ich rodziny.

- Wiem, Atran... Wiem o tym wszystkim. Widziałem tyle śmierci i okrucieństwa. Próbowałem to ignorować. Chciałem po prostu cieszyć się życiem z rodziną. Ale nie było mi to dane. Zdobywcy dotarli nawet do Talwyn. Wymordowali bez powodu kilka ludów.

- I to przelało czarę goryczy, co? Nie mogłeś przymknąć na to oczu i tego od tak zignorować.

- Jak ty mnie dobrze znasz - Ernan już miał chwycić klamkę, gdy ta umknęła mu spod ręki.

Łotr zamarł, gdy stanął twarzą w twarz z chłopcem o ciemnobrązowych włosach i szafirowych oczach.
Nastolatek z trudem przełknął ślinę. W jego ślepiach zagościł lekki lęk i zaskoczenie.

- Victor? - Ernan zdumiony wytrzeszczył oczy.

- Cześć, tato - Chłopak niewinnie się uśmiechnął.

- Co ty tu robisz?

- To trochę długa historia - Victor podrapał się po karku. - A właśnie miałem się stąd zabierać.

- Słucham? - Łotr uniósł brew. - Jak to miałeś się stąd zabierać? A gdzie jest Nora?

- Zakładam, że może pływać na Regem Maris gdzieś w pobliżu Krwawej Zatoki - Victor poszerzył głupkowaty uśmieszek.

- Że co?! - Ernan zmarszczył brwi.

Nastolatek nieco się skulił, zlękniony gniewem ojca.

- Mam rozumieć, że przybyłeś do Derowen zupełnie sam? - Łotr czuł, jak zaczyna się w nim gotować ze złości. - I Nora ci na to pozwoliła?

- Uciekłem jej... - Nastolatek mruknął pod nosem.

- Słucham? Co powiedziałeś?

- Uciekłem jej... - powtórzył głośniej.

- Co?!

- Widać, że to twój syn - Atran nagle parsknął śmiechem.

Victor i Ernan spojrzeli na niego.

- Kto to? - spytał chłopak.

- To Atran. Twój wuj - Ernan chwycił Victora za kark i zaciągnął go z powrotem do środka. - Ale o tym później. Teraz gadaj. Co ci strzeliło do łba, aby uciekać matce i samemu tu przyjeżdżać?! I dlaczego w ogóle opuściliście Talwyn?!

- Wszystko powiedziałem dziadkowi - Victor wydostał się z chwytu ojca. - Naprawdę muszę iść - Ruszył z powrotem do drzwi.

- A dokąd to ci tak spieszno, co? - mruknął Ernan, chwytając go za ramię.

- Za jakieś dwadzieścia minut handlarze opuszczą Derowen. Wymknę się z ich pomocą.

- Nie ma mowy. Nigdzie nie idziesz.

- Ale...

- Żadnych "ale". Zostajesz i koniec - Puścił go. - Teraz jesteś pod moją opieką.

Victor pokiwał głową zrezygnowany. Wiedział, że nie warto było dyskutować z Ernanem, bo i tak nic by nie wskurał.
Nagle zauważył że coś jest nie tak. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że Ernan ma na wierzchu tylko jedną rękę.
Bez słowa nieco odsunął płaszcz ojca i zmierzył wzrokiem mokrą koszulę, przyklejoną do ręki, skrytej pod spodem.

- Co z twoją ręką? - spytał.

- Nie zmieniaj tematu, chłopcze - mruknął Łotr - Masz mi natychmiast wytłumaczyć dlaczego uciekłeś matce i po cholerę tu przyjechałeś.

- Parę naszych obozów zostało doszczętnie zniszczonych. W jednym z nich nawet byłem osobiście... Nasi wojownicy wisieli na drzewach. Jeden, obok drugiego - Spuścił wzrok. - I wiemy czyja to sprawka, bo mordercy zostawili "podpis".

- Jaki podpis?

- Opiekunowie obozów mieli wycięte na torsie wielkie litery "x" i każdemu z nich wetknięto w usta kartkę. Na papierze zawsze była pieczęć Larkinów. Żadnego tekstu. Nic. Tylko pieczęć.

- Które obozy?

- Dwa w górach, i trzy w dole rzeki. Sądzę, że Zdobywcy atakowali znienacka, bo wielu zabitych nawet nie miało śladów, wskazujących na to że się bronili. Pewnie zostali zamordowani we śnie.

Ernan zaniepokojony słowami syna, nerwowo przeczesał dłonią włosy, omal ich sobie przy tym nie wyrywając.

- Wygląda na to, że czas nam się kończy... - stwierdził Atran.

- Nie jesteśmy jeszcze gotowi... - Łotr rzekł to bardziej do siebie, niż do przyjaciela - Wygląda na to, że zdrajca narobił więcej szkód, niż sądziłem...

- Albo jest jeszcze jeden - wtrącił Victor, po czym wskazał na ramię ojca - Może opatrzę ci tą rękę?

- A znasz się na tym? - Ernan uniósł brew.

- Nauczyłem się tego i owego, pływając z piratami.

- Niech będzie. I tak mam jeszcze z tobą do pogadania - Spojrzał na Oresa. - Rozgość się. Niedługo do ciebie dołączę.

Atran skinął głową, a po krótkim zastanowieniu ruszył w stronę schodów na piętro.

Victor zaś poszedł z Ernanem do jednego z salonów. Chłopak odsunął zasłony, wypuszczając promienie powoli zachodzącego słońca. Przyniósł też sporo świec oraz lusterek i poukładał je dokładnie, tak by jak najlepiej oświetlić pokój.

Zostawił na chwilę ojca i po paru minutach przyniósł skrzynkę, w której medyk przechowywał narzędzia i leki oraz miskę z ciepłą wodą.

Ernan przysiadł przy starym, nieco zniszczonym stole i cierpliwie czekał, obserwując syna, jak dokładnie myje narzędzia, a następnie ręce.

- Co ci się stało? - spytał chłopak, w końcu podchodząc do ojca.

Pomógł mu ściągnąć płaszcz i koszulę, by zająć się zdejmowaniem czerwonego od krwi bandaża.

- Sporo odłamków drewna wbiło mi się w rękę, po zderzeniu powozu ze ścianą wąwozu - syknął cicho, gdy nastolatek odkleił mu od skóry opatrunek.

- Nie wygląda to najlepiej - stwierdził chłopak, mierząc wzrokiem dziury, w których tkwiły wielkie drzazgi.

Zajrzał do skrzynki i zaczął przyglądać się schowanym w środku słoiczkom. Po chwili wybrał jeden z nich i sięgnął po szmatkę, na którą wylał tylko parę kropel cieczy z naczynia.

- Głęboki wdech - rzekł, podając ojcu ścierkę.

- Chcesz mnie uśpić?

- To cię znieczuli. Poczujesz jak ci wszystko drętwieje, ale przy takiej dawce nie zaśniesz. Przynajmniej nie powinieneś.

- Sądziłem, że jesteś pewien tego co robisz - Ernan przejął szmatkę.

- Niczego nie mogę być pewien, bo każdy reaguje na leki inaczej.

Łotr przyłożył ścierkę do nosa i ust, po czym wziął głęboki wdech. Poczuł jak mocny, ostry zapach dostaje się do jego zatok i płuc. Ogarnęło go przy tym nieprzyjemne pieczenie.
Zakasłał słabo, czując w płucach nieprzyjemne drapanie i odsunął w końcu materiał od twarzy.
Szybko zrobiło mu się ciemno przed oczami i zakręciło mu się w głowie. Był bliski utraty przytomności, jednak udało mu się pozostać świadomym. Błyskawicznie zdrętwiały mu stopy i palce. Nie czuł już bólu w uszkodzonej ręce.

- Mocne to - rzekł nieco niewyraźnie.

Miał wrażenie, że traci czucie nawet w języku.

- A to tylko kilka kropel - Victor pokiwał głową. - Jeszcze odrobina, a zasnąłbyś tak twardo, że prawdopodobnie obudziłbyś się dopiero za trzy dni - Ostrożnie położył rękę ojca na stole i zabrał się za przemywanie rany. - Nie podałbym ci tego, gdybym miał jakiś wybór. A na żywca bym się nie zabrał za usuwanie drzazg. Nie wytrzymałbyś takiego bólu, a ja niechcący mógłbym ci coś uszkodzić.

- Podejrzewam, że większej szkody byś nie narobił, niż te odłamki.

- Wierz mi, mógłbym pogorszyć twój stan - Ścisnął dość mocno dłoń ojca. - Czujesz?

- Nie.

- Nic?

- Nic.

- No dobrze, to zaczynam - Znów przemył ręce, po czym chwycił pęsetę i zaczął powoli usuwać fragmenty drewna.

Ernan przyglądał mu się dość długą przez chwilę. Podziwiał jak pewnie, choć przy tym ostrożnie, wyjmuje pierwsze, duże drzazgi z jego rany.

- Nie sądziłem, że doczekam się w rodzinie medyka - zagadnął, przerywając w końcu męczącą ciszę, zakłócaną dotąd tylko przez ich spokojne oddechy i cykanie starego zegara, wiszącego na ścianie.

Victor nieco uniósł wzrok. Kącik jego spierzchniętych ust lekko drgnął w górę, ale nie zmienił się w uśmiech.
Zamiast tego w jego oczach nagle zagościło przygnębienie.
Nic nie mówiąc, znów zajął się ręką ojca.

Ernan lekko zmarszczył brwi. Coś było nie tak. To nie był ten sam Victor, którego zostawił z żoną w Talwyn.
Normalnie chłopak uśmiechnąłby się, uradowany pochwałą, a jego ślepia byłyby pełne zapału i dumy, a nie smutku.
Łotr szybko się domyślił, że coś gnębiło jego syna. I to z pewnością nie była drobnostka.

- Jestem Naznaczonym, ojcze - Nastolatek rzekł po chwili. - A nie lekarzem.

- Przecież jedno, drugiego nie wyklucza - Ernan zamarł, gdy dopiero po tych słowach dotarło do niego co powiedział Victor. - Złożyłeś przysięgę?

W odpowiedzi chłopak, nie zważając na krew na jego dłoniach, podciągnął rękaw koszuli, odsłaniając bandaż.

- Bolało jak diabli.

Łotr nie odpowiedział, ale też nie krył zdziwienia. Nie spodziewał się, że Victor kiedykolwiek zechce dołączyć do Likwidatorów.
Ale czy rzeczywiście chciał to zrobić? Zachowanie chłopaka sugerowało raczej, że nie miał wyboru.
Ernan już miał o to spytać, gdy Victor pokręcił głową.

- Nie mogę być lekarzem - powiedział ze smutkiem w głosie - Medyk ratuje życie, a nie je odbiera - dodał już ciszej, bardziej jakby mówił to do siebie, niż do ojca.

- Więc po co się w to wpakowałeś? Tyle razy ci tłumaczyłem, że po naznaczeniu nie ma odwrotu.

- Zrobiłem to, bo czułem, że to mój obowiązek. Nie pchałem się w szeregi Likwidatorów, bo miałem taki kaprys. Wiesz, że się do tego nie nadaję...

- Czemu uznałeś, że to twój obowiązek?

- Chciałem pomóc i ostrzec wszystkich napotkanych Likwidatorów, że mogą skończyć jak ludzie z Talwyn. Jednak nie każdy chciał mi uwierzyć... Wielu sądziło, że nie jestem godzien zaufania, bo nie złożyłem przysięgi...

- I stwierdziłeś, że piętnem udowodnisz im, iż mogą ci ufać? - Ernan uniósł brew.

- To mi się wydawało najlepszym rozwiązaniem... I teraz będę musiał stać się taki... - urwał.

- Jak ja, Tris, Randy, dziadek i wielu innych?

Chłopak niepewnie pokiwał głową.

- Naprawdę sądzisz, że Likwidator musi być zabójcą?

- A nie? Każdego rekruta uczycie mordować.

- Bo każdy z nich musi być przygotowany na to, że któregoś dnia będą musieli się obronić. A czasem po prostu nie ma innego wyjścia, niż zabicie rywala, nim on wyeliminuje ciebie. Zabójstwo jest ostatecznością. Nikt ci przecież nie będzie kazać mordować każdego, kto się napatoczy. Zresztą nie da się zrobić zabójcy, z kogoś, kto nie ma dość sił, aby zadać śmiertelny cios.

Nagle Victor odsunął się. W jednej chwili jego oczy stały się szkliste, a warga lekko mu zadrżała. Zacisnął zęby, zrywając się przy tym z miejsca. Nie szczędząc siły wrzucił pęsetę do misy z wodą i odsunął się znacznie od stołu. Umknął w cień rzucany przez jeden z regałów z nielicznymi, ocalałymi księgami. Stał tak przez chwilę, odwrócony plecami do ojca.

- Sęk w tym, że sił mi nie brakuje... - szepnął, licząc, że Ernan tego nie usłyszy.

- Ah... Już rozumiem - Łotr pokręcił głową z dezaprobatą. - Już kogoś zabiłeś, prawda?

Nastolatek się nie obrócił, ani nie odpowiedział.

Do uszu Likwidatora jednak dotarł cichutki szloch.

Chłopak zaczął drżeć. Właśnie przegrał walkę z emocjami.
Co chwilę ocierał twarz rękawem koszuli i zaciekle kulił się w cieniu, nie chcąc pokazać chwili słabości.

- Łzy to nie powód do wstydu, synu - Ernan z trudem podniósł się z miejsca.

Zachwiał się niebezpiecznie, stawiając kilka pierwszych kroków, choć w ogóle nie miał czucia w nogach. Miał wrażenie, że tkwi w cudzym ciele i jest jedynie widzem, który nie ma żadnej kontroli nad kończynami.
Powoli podszedł do Victora, choć wiedział, że może zapłacić za to upadkiem.
Walcząc z odrętwieniem, uniósł zdrową rękę i położył ją na ramieniu chłopaka.

Nastolatek nieco obrócił głowę i łypnął na niego kątem oka.

- Pierwszy mord potrafi zniszczyć człowieka. Albo stworzy bezlitosnego mordercę, albo wyrzuty sumienia nie pozwolą normalnie funkcjonować - Zacisnął chwyt, ale zrobił to lekko, bo tylko na tyle był w stanie zmusić umysł. - Widzę, że ciebie gryzie sumienie. Ale wiedz, że to dobrze na swój sposób.

- Nie rozumiem - mruknął Victor, obracając się do ojca i znów wycierając przy tym twarz rękawem.

- Żałujesz odebranego życia. To dobrze. To znaczy, że masz dobre serce, a w tych czasach to rzadkie.

- Dobre serce? - prychnął, odwracając głowę - Nie. To oznacza, że jestem słaby - Cofnął się o krok, przez co dłoń Ernana zsunęła się z jego ramienia. - Przykro mi, ale nie jestem taki tak ty...

- Taki jak ja? Czyli jaki?

- Jesteś szanowany i nieustraszony. Jesteś jednym, z najlepszych wojo...

- Morderców, Victorze - przerwał mu Łotr - Taka jest prawda. I nie jestem taki nieustraszony, jak sądzisz. Owszem nie lękam się rozlewu krwi i walki, ale każdy ma jakąś słabość.

- Każdy?

- Tak - Ernan skinął głową. - Moim czułym punktem jest rodzina - Z trudem zmusił rękę do posłuszeństwa i nieco rozczochrał włosy syna. - I nie jesteś słaby. To, że nie chcesz zabijać nie czyni cię gorszym, a wręcz przeciwnie. Możesz być Likwidatorem bez uśmiercania i wspierać swych pobratymców, dzieląc się wiedzą i umiejętnościami.

- Ale i tak będę musiał się nauczyć zabijania... Przecież złożyłem przysięgę... Jeśli wyznaczycie mi mentora to...

- Mentor ma za zadanie nauczyć Naznaczonego, jak walczyć i przeżyć. Każdy ci powie, że przetrwa najsilniejszy i będzie chciał wymusić na tobie bezwzględność i pewność. Ale prawda jest taka, że przeżyje sprytniejszy - Uśmiechnął się nieco. - Zważając na to, że zupełnie sam przybyłeś do Derowen, aż z miasta piratów, to myślę, że sprytu ci nie brakuje. I sądzę, że możesz pominąć szkolenie.

- Naprawdę? - Chłopak spojrzał z nadzieją na ojca.

Łotr skinął głową, powoli wracając do stolika.

- Ja i matka uczyliśmy cię szermierki - Ostrożnie usiadł na swoim miejscu. - Wiesz jak się bronić. Skoro i tak nie chcesz bezpośrednio walczyć ze Zdobywcami, to nie widzę potrzeby, byś dalej się szkolił.

- Przyznam, że trochę mi ulżyło - Victor opuścił cień i podszedł do misy z wodą, aby wyłowić pęsetę - Bałem się, że wyznaczysz mi mentora i będę musiał zabijać.

- Mógłbym znaleźć ci nauczyciela. Ale widzę, jak to wszystko przeżywasz, więc ci odpuszczę - Poszerzył łagodny uśmiech. - Bywam wyrozumiały.

- A nie jesteś zły? - nastolatek spytał ostrożnie, z powrotem zajmując miejsce naprzeciwko ojca.

- Za to, że uciekłeś matce i sam tu przyjechałeś? Bardzo. To było nieodpowiedzialne i głupie. Ale cieszę się, że nic ci się nie stało. Za to, że jesteś Naznaczonym? Nie. Chciałeś dobrze.

- Uciekłem, bo chciałem pomóc... Ostrzec pozostałych. Wiesz, że mama w życiu by się nie zgodziła na wyprawę do Naughton.

- Co nie zmienia faktu, że niemądrze zrobiłeś. Ale muszę przyznać, jest to też dość imponujący wyczyn. Samotna wyprawa w nieznane, mając do obrony jedynie stary rapier, tylko po to aby ostrzec obcych ci ludzi. Odwaga godna podziwu.

Victor uśmiechnął się słabo.

- A teraz powiedz mi o twoim pierwszym mordzie - dodał Ernan.

Ręka chłopaka zadrżała niebezpiecznie, a uśmiech szybko spełzł mu z ust.

- To był wypadek... - Spuścił wzrok. - A raczej odruch...

- Odruch?

- Byłem w Fearghas. Nie powiem ci gdzie dokładnie, bo prędzej bym sobie język połamał, niż powtórzył nazwę miasta, gdzie do tego doszło... - Odchrząknął. - Robiło się ciemno, a mimo to osamotniony szwendałem się po opustoszałych ulicach, licząc, że znajdę kogoś, kto mi powie jak najszybciej się dostać w góry. Jednak zamiast pomocy, znalazłem kłopoty. Jakiś facet zaczął za mną iść. Wystarczyło jedno szybkie zerknięcie, by rozpoznać w nim bandytę, który tylko czekał na okazję do ataku.

- Wdałeś się w nim w bójkę?

- Nie. Byłem sam i do tego nieuzbrojony. Nie miałem z nim szans, więc próbowałem mu uciec. Tak, jak mnie uczyłeś. Najpierw szybko umknąłem w boczną uliczkę, licząc, że uda mi się ukryć w ciemności, ale było tam zbyt wąsko, aby jakoś się wtopić w otoczenie. Wypadłem na szerszą ulicę i wspiąłem się na pierwszy budynek, jaki rzucił mi się w oczy. Ale bandyta był szybki. Chwycił mnie za nogę, gdy byłem w połowie drogi na dach. Kopnąłem go w twarz, dzięki czemu puścił moją stopę, ale też i jeszcze bardziej się zawziął. Ganiał mnie po dachach chyba przez pół dzielnicy, gdy w końcu wskoczyłem w dziurę między budynkami i spadłem z powrotem na ziemię. Uciekłem w głąb zaułka, aż na drodze stanęła mi ściana. Byłem przerażony, bo niemal natychmiast zauważyłem tego faceta, jak już bez pośpiechu odcina mi drogę ucieczki. Pierwsze co mi przyszło do głowy, to złapać szklane butelki walające się w tej ślepej uliczce. Jedną z nich od razu zbiłem, aby mieć coś ostrego. Bandzior jakoś się nie przejął butelkami i wyciągnął swój rapier. Próbował mnie nim pchnąć w brzuch, ale udało mi się odskoczyć, przez co ostrze tylko lekko drasnęło mnie w bok i drugą butlę rozbiłem na głowie faceta. Chciałem zwiać, wykorzystując chwilę jego oszołomienia, ale cios nie był dość mocny i nie trafiłem go w żaden czuły punkt, jak skroń, czy potylica. Złapał mnie za rękę, szykując miecz do kolejnego uderzenia. Byłem szybszy. Wbiłem zbitą butelkę w jego szyję, po czym przechwyciłem rapier i przebiłem mu pierś. Na wylot... - Odwrócił głowę, by uniknąć przeszywającego wzroku ojca i wlepić oczy gdzieś w ścianę. - Zabrałem miecz, by mieć czym się bronić, gdyby taka sytuacja się miała powtórzyć. A tego faceta... Po prostu go zostawiłem w tym ciemnym zaułku...

Zapadła chwila męczącej ciszy.

Victor westchnął ciężko, wracając do usuwania drzazg.

- Nie ma usprawiedliwienia dla zabójstwa. Mord jest mordem. Choć czasem zabójstwo staje się koniecznością. Dlatego nie zadręczaj się. Przecież to nie ty sprowokowałeś tego faceta. Tylko się broniłeś.

- Wiesz co jest w tym wszystkim najgorsze? Że byłbym w stanie to powtórzyć... Gdy tu przybyłem, omal nie zabiłem Visa, bo na początku go nie poznałem i to on pierwszy zaatakował. Gdyby nie Vi, to... uśmierciłbym go... - Pokręcił głową ze smutkiem. - Nie sądziłem, że jestem zdolny do takich rzeczy... To przerażające...

- A wiesz co może być tego przyczyną?

- Nie.

- Naparzyłeś się na zło zarówno w Talwyn, jak i podczas twojej wyprawy. Strach niewinnych ludzi. Bezkarność Zdobywców. Zniszczenia. Brud. Nędza. Wszechobecna agresja, okrucieństwo i śmierć. By przeżyć w tym zepsutym świecie, musiałeś się dostosować. Bieda i głód często zmusza ludzi do kradzieży. Tak, jak atak bandyty wymusił na tobie zabójstwo. Nie twierdzę, że jesteś niewinny, ale nie powinieneś się zadręczać, bo tylko się broniłeś.

- Żeby to było takie proste... Ile bym dał, aby o tym zapomnieć...

- Niestety czegoś takiego nie da się zapomnieć. Jedynie mogą ucichnąć wyrzuty sumienia, ale na to trzeba czasu.

- Wiem...

Znów zapadła cisza i trwała ona długo. Victor po usunięciu widocznych drzazg, ściągnął swój pasek i zacisnął go na ramieniu ojca, dość wysoko nad raną. Następnie chwycił drobny nożyk i zrobił nacięcie, by mógł wyciągnąć największy kawałek drewna, wciąż tkwiący w przedramieniu Ernana. Opłukał szramę, a po tym wyłowił z misy spore szczypce i ostrożnie wyciągnął duży odłamek. Jak się spodziewał z rany natychmiast trysnęła krew, jak tylko ruszył drzazgę. Jednak nie spanikował. Nie spieszył się. Musiał delikatnie i powoli wyciągać drewno, bo wiedział, że mógł uszkodzić ścięgna.

Po chwili drzazga była już usunięta. Victor mógł się skupić na dokładnym umyciu rany i zabrać się za szycie.

- Tato? - Nastolatek przerwał cisze, gdy szykował igłę.

- Hm?

- Nie powiesz mamie? Wściekłaby się...

- Raczej zmartwiła. Ale nie. Obiecuję, że nic jej nie powiem.

- Nie powiesz o czym? - zabrzmiał kobiecy głos.

Ernan zaskoczony obrócił głowę w stronę drzwi. Wytrzeszczył oczy, zdumiony, dostrzegając białowłosą kobietę, o srogich, pełnych gniewu, szafirowych oczach.
Swoją żonę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top