139.
Ernan czuł coraz większy ból. Z trudem przeciskał się przez żądny krwi tłum, w stronę kamiennego podwyższenia, na którym ułożono stos.
Zaciekle zaciskał zęby. Ogarniał go coraz większy gniew, spowodowany okrzykami ludu, chcącego zabić wojowników, którzy byli gotowi walczyć przeciwko tyranii Zdobywców.
Skazańcy chcieli ruszyć na być może z góry przegraną wojnę. Poświęcili szansę na wtopienie się w tłum i życie jak gdyby nigdy nic, ukryci pod nosami Zdobywców, aby odzyskać to, co odebrał wszystkim Larkin i jego okrutni słudzy.
A co dostali w zamian? Wielką górę drewna, polaną łojem i przygotowaną, by spłonęli, ku uciesze wrogów i głupców, którzy w egzekucjach widzieli rozrywkę, a nie nie wyrok i to w dodatku niesłuszny.
Morven był zły na mijanych ludzi. Jednak po części ich rozumiał. Przecież nie wiedzieli kim są Likwidatorzy. Zdobywcy przedstawiali ich jako zdrajców, morderców i spiskowców, przez których żołnierze zaczynają zaostrzać "prawo", gnębiąc przy tym niewinny, nieświadomy lud.
Przez to wszyscy byli przeciw Likwidatorom.
Ernan syknął z bólu, gdy ktoś przypadkiem uderzył go w ranną rękę. Zginął się w pół, mocniej zaciskając zęby.
Jego ramię było dokładnie zabandażowane, tak, że twardo przylegało do jego piersi. Próbował nie myśleć o krwi, która dawno przesączyła się przez opatrunek i już przemoczyła mu nawet koszulę.
Posoka była jego najmniejszym zmartwieniem.
Z trudem się wyprostował, próbując nie myśleć o wzmagającym się, pulsującym bólu. Zdrową ręką starał się osłaniać poważnie uszkodzone ramię, przed kolejnymi ciosami, pchając się coraz dalej, w głąb tłumu.
W końcu się zatrzymał. Był w bezpiecznej odległości od stosu, ukryty wśród mieszkańców. Łypnął w lewo, na domy przy rynku. W oknach widział twarze lokatorów, wyglądających ciekawsko na plac, gdzie zaraz mieli zginąć ludzie. Spojrzał nieco w górę, na dachy, szukając swoich towarzyszy. Nie dostrzegł ich. Z jednej strony go to cieszyło. Przynajmniej istniała szansa, że nikt ich nie przyuważy, bo dobrze się ukryli. Ale... Skąd miał pewność, że na pewno tam byli? Może jednak rzeczywiście nikt tam nie czekał?
Niepokój Ernana szybko zniknął, gdy dostrzegł czubek głowy jednego z pobratymców, który nieco się wychylił być może po to, aby zobaczyć czy Łotr zajął już wyznaczoną mu pozycję.
Morven zerknął za siebie, na ceglany budynek ratusza. Miał wrażenie, że nawet stamtąd ludzie oglądali co się lada chwila stanie w samym centrum miasta.
Następnie zwrócił głowę w prawo i skupił się na drewnianym kościele, gdzie na szczycie dzwonnicy, trzymając się dużego krzyża, stała Likwidatorka, z którą przybył do Tarmar. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że wciąż nie znał jej imienia.
Nikt nie zwrócił uwagi na postać, na szczycie świątyni, bo cała ich uwaga skupiła się na pierwszym skazańcu, którego strażnicy wprowadzili na stos.
Ernan łypnął na mężczyznę w czarnym, nieco zniszczonym, skórzanym płaszczu, którego kaptur spoczywał na plecach właściciela. Stopy miał bose i brudne, a dłonie zakute w ciężkie, żelazne kajdany. Wleczono go w stronę osmalonego, stalowego słupa, do którego miał za chwilę zostać przykuty.
Morven zmarszczył brwi, odruchowo ruszając jeszcze dalej, między ludzi, by być bliżej podestu i przyjrzeć się więźniowi. To nie był żaden z jego ludzi, których widział w wozie, ale wydał mu się dziwnie znajomy. Ogarnęła go myśl, że już kiedyś ich ścieżki się skrzyżowały.
Obejrzał się, gdy ktoś chwycił go za ramię. Jeden z nielicznych Likwidatorów, którzy pozostali w Tarmar, pokręcił głową, po czym puścił Łotra i umknął gdzieś między ludzi, znikając z pola widzenia równie szybko, co się pojawił.
Morvena korciło, aby iść dalej. Koniecznie chciał się dokładniej przyjrzeć skazanemu. Miał wrażenie, że go zna, ale nie był pewien, bo nie widział całej jego twarzy, a jedynie kawałek i coś ciemnego na jego policzku, na pierwszy rzut wyglądającego na tatuaż.
Ale stop. To nie był odpowiedni moment na ciekawość i dekocentrację. Musiał się skupić, bo od tego zależało życie jego pobratymców.
Zdobywcy siłą unieśli ręce więźnia i przykuli jego kajdany do słupa, pod którym ułożono drewno i trawy, nasączone łojem. Nie walczył. Pozwolił głowie swobodnie opaść na pierś, tak że jego długie siwiejące włosy zasłoniły mu twarz.
Nie reagował na śmiechy i obelgi rzucane w jego kierunku. Po prostu czekał na śmierć.
Po chwili przeprowadzono pozostałych schwytanych Likwidatorów, których Ernan nie zdążył uwolnić nim trafili do aresztu w Tarmar.
Dopiero wtedy pierwszy ukazany mężczyzna nieco uniósł głowę, by zerknąć na swych towarzyszy, którzy niestety jednak nie umknęli i przyszło im podzielić jego los.
Gdy kajdanki na rękach jego przyjaciół, zostały przypięte do słupa, zrezygnowany znów pozwolił głowie opaść na pierś.
Nagle opuściły go wszystkie siły. Nawet jego ręce i nogi stały się bezwładne. Wisiał tak, utrzymywany w pionie jedynie przez kajdany, które wbiły mu się w skórę, jeszcze bardziej podrażniając i tak już poobcierane nadgarstki. Z pewnością go to bolało, ale wyglądał jakby było mu wszystko obojętne. Mogłoby się zdawać, że już był martwy i jedynie jego ciało czeka na zniszczenie.
W końcu na podest wszedł też kat i miejscowy ksiądz.
Duchowny stanął w bezpiecznej odległości od skazańców. Leniwie otworzył, ściskaną przez jego stare dłonie księgę, po czym nie spiesząc się odnalazł interesującą go stronicę. Poprawił jeszcze nie duże okulary, tkwiące na czubku jego pulchnego nosa, po czym zaczął szeptać swe modlitwy. Chciał jak najszybciej wypełnić swój obowiązek i oddalić się.
Kat nie zważając na księdza za jego plecami, zamaszystym ruchem odgarnął swą czarną pelerynę, wznosząc tym gestem chmurę popiołu i kurzu zaległego na kamieniu, po czym zbliżył się do skazańców. Bez ostrzeżenia spoliczkował najmłodszego z nich, gdy ten ośmielił się jedynie na niego spojrzeć.
Z dumą i pełnym satysfakcji uśmiechem, podszedł do krawędzi skalnej platformy i schylił się nieco by zabrać pochodnię od jednego z żołnierzy, sterczących pod stosem. Nie czekał na rozgrzeszenie. Nie miał zamiaru też bawić się w sędzię i jak w przypadku każdego normalnego więźnia, dać szansę na ostatnią próbę udowodnienia swej niewinności, bądź życzenie. W tej sytuacji, po prostu chciał podłożyć ogień i patrzeć, jak ten potworny, niszczycielski żywioł dopada swe ofiary. Marzył tylko o podziwianiu, jak Likwidatorzy powoli i w męczarniach konają, paleni żywcem.
Podszedł z pochodnią do stosu i uśmiechnął się bezczelnie do skazańców.
- Ostatnie słowa? - spytał.
To była jego ulubiona część egzekucji, prócz samego wykonywania wyroku. Uwielbiał patrzeć na ludzi, którzy wpadali mu w ręce. Kochał widzieć, w ich oczach strach i powoli gasnącą nadzieję, na ocalenie. Nie obchodziło go czy oskarżony był winny, czy nie. Po prostu kochał tą bezradność, rozpacz, panikę i cierpienie.
- Nie ujdzie wam to na sucho... - szepnął chłopiec, którego kat przed chwilą spoliczkował.
- Co tam mamroczesz? - Egzekutor, zrobił krok w jego stronę.
Chłopak ryzykując, kolejnym ciosem w twarz, uniósł głowę i spojrzał na mężczyznę, który za parę chwil skończy jego krótki żywot.
- Kiedyś zapłacicie za grzechy - rzekł już głośniej i pewniej - Znajdą się ludzie, którzy w końcu się zemszczą. Za zniszczone wioski i zabieranie ostatnich monet na życie. Za pobicia. Za porwania - Jego ton z każdą chwilą stawał się coraz groźniejszy i głośniejszy, aż w końcu przerodził się w krzyk. - Za zabitych bliskich!
- Masz na myśli Likwidatorów? Ha! Naprawdę sądzisz, że twoi "bracia" powstaną przeciw nam? Nawet jeśli rzeczywiście byliście tak głupi, aby choćby pomyśleć o buncie, to nie macie szans! Wybijemy was, jak zrobiliśmy to przed laty!
Chłopak spuścił wzrok na krótką chwilę.
- Me barwy to czerń nocy - szepnął, ale już nie dokończył.
Jego nadzieja i wola walki, powoli się wypalała, ustępując miejsca rezygnacji i przerażeniu przed długą, okrutną śmiercią.
- I czerwień przelanej krwi - Po chwili dodał mężczyzna skuty za jego plecami.
- Mym symbolem czaszka - wtrącił kolejny.
- Kompanem śmierć - powiedział czwarty.
Mężczyzna, który zdawał się już poddać, uniósł się nieco na nogach, przynosząc niewielką ulgę swym nadgarstkom. Lekko uniósł głowę, by łypnąć spod swych włosów na kata, który już był znudzony.
- Odpłacamy krzywdą, za krzywdę - rzekł cicho, schrypniętym głosem - Choć kryjąc się w mroku, poza prawem, walczymy z niesprawiedliwością i okrucieństwem, chroniąc bezbronnych - Odchrząknął, by móc mówić głośniej. - Nie straszna nam śmierć, bo oddajemy się temu, co słuszne - Nieco napiął ramiona. - A wy upadniecie - warknął na kata - Będziecie płonąć, jak pochodnia w twych brudnych od niewinnej krwi, rękach.
- Ty akurat nie powinieneś się odzywać, zdrajco - Egzekutor podszedł do drewna. - Tyle lat uciekałeś i kryłeś się wsród dawnych wrogów. Ale w końcu cię dopadliśmy i nareszcie mogę cię ukarać za zdradę - zarechotał upiornie - Nawet nie wiesz, jak długo na to czekałem, Ores.
Ernan zamarł. Zrobiło mu się gorąco. Znał to nazwisko. I był już niemal pewien, że znał też jego właściciela.
Cały się napiął, jakby chciał ruszyć biegiem do stosu, ale jednak pozostał na swym miejscu. Czekał i obserwował, jak ogień niebezpiecznie się zbliża do przesiąkniętej łojem trawy.
Nagle łypnął w dół, słysząc cichy syk. Przy swych kostkach dostrzegł kłęby siwego dymu, które niczym żywa istota, mknęły dalej, by ogarnąć resztę placu.
- Pali się! - ktoś krzyknął, gdy już gęsta chmura zaczęła się podnosić.
Ludzie w popłochu uciekali, jak najdalej od stosu, bojąc się, że płomienie mogą ich dosięgnąć, choć jeszcze nie zauważyli nawet iskry.
Morven naciągnął na nos lekko zwilżoną apaszkę i ruszył w stronę stosu, trzymając w zdrowej dłoni swój sztylet z wężem. Czujnie obserwował sylwetki, które niczym zjawy pojawiały się z chmury, po czym znów znikały we mgle, minąwszy go.
Przyspieszył znacznie, gdy usłyszał wrzask.
Chmura zaczęła się powoli przerzedzać, gdy w końcu dopadł pierwszego z zdezorientowanych żołnierzy. Choć oczy piekły go niemiłosiernie i nawet przez chustkę duszący dym, wkradał mu się do płuc, to nie miał zamiaru odpuścić. Na oślep uderzył w strażnika, szczęśliwie trafiając ostrzem w szyję, tuż nad fragmentem zbroi, nim rywal zdążył go zaatakować.
Gdy okryty żelazem mężczyzna runął z hukiem na ziemię, Ernan rozejrzał się, by ustalić gdzie się znajduje. Odruchowo zacisnął chwyt na rękojeści swego ukochanego sztyletu, gdy dostrzegł przed sobą przemykającą sylwetkę. Uspokoił się nieco, gdy zauważył w dłoni postaci spory mieszek, z którego wydobywał się kolejny kłąb dymu.
Był to jeden z Likwidatorów, który szybko rozpłynął się w chmurze, niczym duch.
Łotr ruszył w stronę, gdzie zniknął jego sojusznik.
Serce podeszło mu do gardła, gdy po chwili dostrzegł światło i płomienie.
Ruszył sprintem do skazańców, chowając przy tym sztylet.
Zwinnie wskoczył na podwyższenie. Ignorując gorąc i ciesząc się z minimalnej ochrony zapewnianej przez skórzany płaszcz i buty, zbliżył się do słupa, aby rozkuć nastolatka, którego płomienie zdążyły już poparzyć w nogę. Klął pod nosem, z trudem manewrując wytrychem.
- Pomocy! - wrzasnął, zdając sobie sprawę, że jedną ręką nic nie zdziała.
Zaczął więc desperacko rozkopywać drewno i trawy, próbując choć trochę zdusić ogień.
- Uwaga! - krzyknął jeden więźniów, dostrzegając sylwetkę kata.
Ernan cudem uchylił głowę, przed mieczem egzekutora. Chwycił sztylet, gotów do walki, choć tym razem nie był pewien swego zwycięstwa. Rozglądał się, za jakimkolwiek wsparciem.
- Po co na was polować, skoro sami tak chętnie pchacie się nam w ręce? - Po tych słowach zakasłał nieco, czując drapanie w gardle, spowodowane wdychaniem zasłony dymnej. - Jesteście bandą idiotów!
- Skoro lojalność uważacie za głupotę - Ernan skinął głową, zaciskając dłoń na rękojeści swego ostrza tak mocno, że aż zsiniały mu palce. - To tak. Jesteśmy bandą idiotów.
- Lojalnością zwiecie skazywanie się na śmierć? - kat prychnął, nieco podrzucając miecz i poprawiając przy tym chwyt.
Klinga błysnęła upiornie, odbijając światło płomieni, które pomimo starań Ernana wciąż rosły i powoli zbliżały się do Likwidatorów. Skazańcy desperacko podciągali nogi najwyżej jak byli w stanie, płacąc za to wzmożeniem bólu ściskanych przez kajdany rąk.
Egzekutor wziął zamach, atakując znienacka.
Morven nie miał zamiaru blokować tak silnego ciosu sztyletem. Skończyłoby się to prawdopodobnie wybiciem nadgarstka i utratą broni, a ostatecznie kat mógłby go bez problemu uśmiercić.
Likwidator uskoczył w bok, przez co miecz rywala spadł na ziemię, wydając głośny brzdęk. Uderzenie było na tyle silne, że nawet poleciało kilka iskier.
Ernan wykorzystał swoją zwinność i drasnął sztyletem rękę przciwnika. Szybko wywnioskował, że kat ma dość ciężki miecz, ale jest też dość silny, by swobodnie nim manewrować. Jednak krzepa to nie wszystko.
Morven był szybszy i dzierżył lżejszy oręż, dzięki czemu miał szansę pokonać przeciwnika. Ale musiał być przy tym bardzo ostrożny. Wystarczyłby jeden celny cios ciężkiego miecza, by przegrał.
Egzekutor nie przejął się draśnięciem. Zarył nogą o ziemię, unosząc pył i żar, licząc, że trafi tym Łotra w oczy.
Ernan jednak szybko odwrócił głowę. Choć oczy i tak go piekły i łzawiły przez drażniący dym, to nie potrzebował jeszcze iskier i popiołu pod powiekami.
Odskoczył w tył, przewidując, że kat spróbuje go trafić, wykorzystując chwilę jego nieuwagi.
Nie pomylił się.
Wśród trzasków płomieni, usłyszał świst przecinanego przez ostrze powietrza. Miecz minął go dosłownie o centymetry.
Postanowił natychmiast zaatakować, nim kat znów przygotuje się do ciosu.
Wziął zamach. Jednak szybko cofnął ostrze, myląc tym rywala i błyskawicznie ustawił się tak jakby chciał wolną ręką uderzyć silnym sierpowym w szczękę.
I tu dostrzegł swój błąd. Zaklął w myślach, zły na siebie. Przecież jego druga ręka była niesprawna i do tego porządnie unieruchomiona. Bezmyślnie uległ odruchom. I tym dał egzekutorowi idealną okazję do ataku. Próbował jeszcze naprawić ten nieprzemyślany ruch. Szybko zbliżył uzbrojoną dłoń do lewego ramienia i wziął zamach, ustawiając sztych noża tak, by wbił się w szyję kata.
Ten nie dał się trafić. Odbił sztylet, wybijając go przy tym z ręki właściciela. Był też na tyle blisko, że mógł uderzyć Ernana pięścią w przeponę, co też zrobił.
Morven zginął się wpół, jecząc przy tym z boleści. Zaparło mu dech, a przed oczami pojawiły się mroczki. Nim się obejrzał kolano kata, uderzyło w jego nos, posyłając go tym na ziemię. Pulsujący, ostry ból, rozchodził się po całej jego twarzy i siegał aż do skroni.
Łotr zdezorientowanymi, szkitymi oczami spojrzał na rozmazaną sylwetkę egzekutora, wygodnie opartą o ciężki miecz.
- A więc to ty jesteś Morven - mruknął kat, przyglądając się sztyletowi, leżącemu na ziemi - Zawiodłeś mnie - prychnął, patrząc z dezaprobatą na Łotra - Spodziewałem się większego wyzwania, podczas pojedynku z człowiekiem, cieszącym się taką sławą wśród Likwidatorów.
Ernan po chwili odzyskał oddech. Choć jeszcze był lekko oszołomiony po spotkaniu jego nosa i kolana rywala.
- Jak widzisz nie jestem dziś w najlepszej formie - odparł w końcu, zsuwając apaszkę, by przetrzeć dłonią krwawiący nos - Gdybym miał obie ręce sprawne, to dawno byłbyś martwy.
- Co za arogancja - Egzekutor wyprostował się, po czym uniósł miecz. - Nawet w obliczu śmierci nie umiesz się ukorzyć? - fuknął, zbliżając się do Likwidatora.
Po drodze kopnął sztylet Łotra gdzieś w bok.
Ernan zacisnął zęby, słysząc wrzaski boleści swoich pobratymców. Czas im się kończył.
Łypnął na kata, który był już tuż przy nim i szykował się do śmiertelnego ciosu.
- Uległość jakoś nigdy do mnie nie pasowała - Uśmiechnął się zadziornie. - Zawsze walczę do upadłego! - krzyknął, po czym wykorzystując całą swą siłę, kopnął kata w kolano.
Zabrzmiał trzask, pękającej rzepki i przeraźliwy krzyk egzekutora.
Morven cudem umknął spod spadającego miecza, po czym poderwał się z miejsca. Zaczął się rozglądać za swym sztyletem.
Zlękniony stwierdził, że nigdzie nie ma jego narzędzia.
Nagle obejrzał się i przyjął na szczękę silny prawy hak.
- Zaczynasz mnie wkurwiać, Morven - zasyczał kat, tym razem z trudem unosząc swą broń.
- Ponoć z tego słynę - mymamrotał Łort, trzymając się za obolałą szczękę.
Rywal uderzył rękojeścią miecza, w skroń Ernana, znów posyłając go na ziemię. Kulejąc, podszedł do oszołomionego zabójcy, przy tym mocno ściskając swój miecz.
Ernan odwrócił wzrok od klingi, która mieniąc się w blasku wysokich już płomieni, uniosła się, by go zabić.
Powoli zamknął powieki, czekając na koniec.
Już nie miał sił, ani pomysłów, by umknąć katowi. I przecież nikt nie może uciekać przed śmiercią w nieskończoność. Każdemu w końcu powija się noga...
Nagle zza ściany płomieni wyskoczyła Likwodatorka, z którą Ernan przybył do Tarmar. Niczym upiór wyłoniła się z płomieni ni z tego, ni z owego i rzuciła się na niczego nieświadomego kata. Wykorzystując zaskoczenie, z furią wbiła swoją mizerykordię, aż po rękojeść, w kark egzekutora.
Morven zaskoczony cichym jękiem oraz hukiem, wydanym przez spadający miecz, otworzył oczy i spojrzał na rywala, który omal go nie zabił.
Uśmiechnął się zadziornie, jakby chciał pokazać katowi, swój triumf, spowodowany tym zaskakującym obrotem sprawy.
Kat wytrzeszczył ślepia i rozdziawił usta, jakby w wielkim zdumieniu. Jego ciało zupełnie zesztywniało, a z ust wypłynęła mu krew. Po chwili padł na ziemię, jak długi, pchnięty przez zabójczynię.
Ernanowi spełzł uśmiech z ust, gdy spojrzał na pełny pogardy wyraz twarzy towarzyszki.
Kobieta schyliła się, aby wyciągnąć mizerykordię z karku kata. Silnym ruchem, wyrwała oręż spomiędzy kręgów szyjnych zamordowanego, następnie bez zawahania wytarła narzędzie w jego pelerynę.
- Gnida - splunęła, prostując się.
Ernan nieco się skrzywił. Może i kat był draniem, ale uważał, że choć ciału należało oddać szacunek.
Jednak nic nie powiedział. Nieco ociężale wstał i trochę ostrzepał się z pyłu.
Następnie spojrzał na wielkie płomienie.
- Czy oni...?
- Żyją - odparła Likwidatorka, nim zdążył dokończyć pytanie - Są tylko trochę popażeni.
- Trochę ci zajęło dołączenie do mnie.
- Trudno się przedrzeć przez przerażony tłum, a jeszcze trudniej odnaleźć drogę w dymie - mruknęła, krzyżując ręce na piersi - Ale ważne się udało. Nasi już są bezpieczni. A teraz chodźmy. Wynośmy się z tego przeklętego miasta, nim zbiegną się żołnierze.
Morven pokiwał głową, po czym obejrzał się za siebie. Zasłona dymna już niemal całkowicie zniknęła. Już mógł dostrzec pusty plac i ciała Zdobywców.
- Gdzie nasi? - spytał.
- Uciekają. I my też powinniśmy - Zeskoczyła z podwyższenia. - Chodź. Mój mąż czeka na nas nieopodal. Wyprowadzi nas stąd.
Ernan choć był poobijany, ruszył biegiem za Likwidatorką, która urarowała mu życie.
Szybko opuścili plac, mijając po drodze kościół, którego dzwon bił głośno, alarmując wszystkich w okolicy.
Zabójcy przemknęli przez jedną z głównych ulic, by zaraz szybko wpaść do ciemnej, dość wąskiej i krętej uliczki.
Gnali przed siebie, uważając przy tym na śmieci i nędzarzy, skrytych w ciemnościach.
Po chwili wypadli spomiędzy budynków, z powrotem na szerszą ulicę. Tu było sporo osób. Przemieszczały się one żwawo, zajęte swoimi sprawami. Przechodnie zdawali się zupełnie nie przejmować dobiegającym z oddali biciem dzwonu.
Likwidatorka rozejrzała się, sprawdzając czy to właściwa przecznica. Skupiła się. Uważnie przyglądała się każdemu, kto znajdował się w zasięgu jej wzroku.
Nagle cofnęła się z powrotem do cienia, odruchowo ciągnąc za sobą Ernana.
Morven nie pytał co miał znaczyć ten gest. Pomimo ulicznego zgiełku usłyszał brzdękanie żelaznych zbroi i krzyki, każące zjeść z drogi. Do tego sam szybko przyuważył grupkę żołnierzy gnających, by pomóc opanować sytuację na dziedzińcu. Nie mieli pojęcia, że już było za późno.
- No i? - spytał Łotr, gdy rozpędzeni strażnicy ich minęli - Gdzie jest twój mąż?
- Nie wiem... - odparła Likwidatorka, ostrożnie wyglądając z ciemnego zaułka - Nie widzę go... - Wciąż szukała już lekko przerażonym wzrokiem swego partnera. - Nie mam pojęcia gdzie on jest...
- Bliżej niż myślisz - padła odpowiedź, ale nie z ust Ernana.
Zabójcy obrócili się błyskawicznie, w stronę głosu.
W ciemnościach zauważyli mężczyznę, którego jako pierwszego wciągnięto na stos. Jegomość rozłożył ręce, uśmiechając się przy tym nieco.
Likwidatorka odwzajemniła uśmiech, nieco zaskakując Ernana ciepłem, jaki nagle zagościł na jej dotąd srogim licu. Jednak nie ruszyła biegiem, by rzucić się w ramiona jegomościa. Zbliżyła się do niego powoli, jakby z lekką nieufnością. Ale pozwoliła, by mężczyzna oparł rękę na jej krzyżu i przyciągnął ją do siebie. Sama położyła dłoń na jego karku, a ich czoła się złączyły.
Dopiero po chwili i z lekkim zawahaniem wtuliła się w niego.
Patrząc na nią, Morven szybko zrozumiał, że prawdopodobnie pochodziła z Fearghas. To wyjaśniało ten dystans wobec własnego męża. Likwidatorzy z państwa Larkina nie byli przyzwyczajeni do okazywania jakichkolwiek uczuć. Przychodziło im to z wielkim trudem, nawet wobec kogoś bliskiego.
- Gdzie jest Soren? - spytał mężczyzna, lekko się odsuwając, by spojrzeć na żonę.
- Manji zabrała go do Derowen.
- Derowen? Dlaczego tam?
- Były małe komplikacje. Zostaliśmy schwytani - Wskazała na Ernana. - Gdyby nie Nathair, to Zdobywcy zapewne wywieźli by nas na drugi koniec świata i sprzedali do niewoli, albo zabili. Uwolnił nas i zaproponował schronienie w Derowen.
Mężczyzna dopiero wtedy skupił się na Morvenie. Odsunął się nieco od żony i zrobił parę kroków ku Łotrowi. Przyglądał mu się uważnie przez parę minut.
- Ernan? - spytał po chwili zawahania.
Morven nie odpowiedział od razu. On wciąż mierzył wzrokiem jegomościa, szukając w pamięci kim mógł być ten człowiek. I był niemal pewien przed kim stoi, choć wydawało mu się to niemożliwe.
Zmierzył wzrokiem wypukłe blizny na twarzy mężczyzny, przecinające blady już tatuaż w kształcie płomieni.
- Atran? - zapytał w końcu, chcąc się upewnić.
Jegomość poszerzył uśmiech, kiwając przy tym głową.
Ernan nie myśląc nad tym co robi, skoczył w jego stronę i uścisnął go, jakby chciał mieć jeszcze większą pewność, że to jego przyjaciel, a nie żadna mara.
Atran z chęcią odwzajemnił gest, witając się z Morvenem, jak z bratem, odnalezionym po wielu latach rozłąki.
- Myślałem, że Zdobywcy cię zatłukli, stary druhu.
- Wierz mi, niewiele brakowało - Przesunął palcami po bliznach na twarzy. - Kiedy mnie złapali, zaciągnęli mnie w jakąś ślepą uliczkę następnie zaczęli okaleczać i bić. To miały być długie tortury. Ale uratował mnie jeden z Likwidatorów, który widział jak pomagam wam uciec. I dzięki niemu jakoś udało mi się przetrwać.
Ernan nagle wziął zamach i nie szczędząc siły uderzył przyjaciela w ramię.
- A to za co? - spytał zdziwiony Atran, masując rękę.
- Za ten numer z bramą - odparł Morven, rzucając mu potępiające spojrzenie - Nora opłakiwała się przez wiele tygodni, bo była pewna, że nie żyjesz.
- Co z nią? Gdzie jest? Czy ma się dobrze?
- Nie martw się. Zadbałem aby moja żona była bezpieczna w Talwyn.
- No proszę - Ores uśmiechnął się, krzyżując ręce na piersi. - Nora twoją żoną.
Małżonka Atrana odchrząknęła, zwracając na siebię uwagę mężczyzn.
- Rozumiem, że macie sobie sporo do powiedzenia, ale pogawędzicie, gdy będziemy bezpieczni w Derowen. Wynośmy się stąd.
Zabójcy skinęli głowami, zgadzając się z kobietą.
Atran ruszył przodem, prowadząc za sobą towarzyszy, by jak najszybciej opuścić Tarmar.
Ernan już się nie mógł doczekać powrotu do Derowen. Miał Oresowi tyle do opowiedzenia i sam był ciekaw jak przez te lata toczyło się życie przyjaciela.
Chciał też wiedzieć czy Sivara dotarła bezpiecznie do posiadłości Lagunów i czy Randy w końcu się ocknął.
Jednak nie miał pojęcia, że czeka tam na niego niespodzianka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top