136.
Vivian poderwała głowę z piersi Randala. Zdawało jej się, że brunet się poruszył. Jednak tylko się jej zdawało. W rzeczywistości to Ernan, czuwający nad rannymi. Łotr nieumyślnie wyrwał ją z czujnego snu, kiedy okrywał ją i Randala pościelą zabraną z jednej z prycz.
- Przepraszam, nie chciałem cię obudzić - szepnął.
- Nic się nie stało.
- Idź do pokoju, Vi. Powinnaś pożądnie wypoczywać - Uśmiechnął się łagodnie. - Zwłaszcza teraz.
- Tris ci powiedział?
- Że będę dziadkiem? Tak. Chyba nie jesteś zła, że mi to wypaplał?
- Jasne, że nie. Przecież to żadna tajemnica. I tak chciałam ci powiedzieć, ale... No cóż nawet nie było kiedy...
Ernan skinął głową.
- Cieszysz się? - spytała Vi.
- Oczywiście - Poszerzył łagodny uśmiech. - Choć uważam, że to kiepska chwila na zakładanie rodziny, to zważając na tę tragedię sprzed wielu miesięcy, naprawdę się cieszę, że w końcu wam się udało. I wierz mi, że z wielką radością powitam na tym świecie kolejnego członka naszej familii - Oparł dłonie na bokach. - No, a teraz zmykaj mi stąd.
Vivian pokręciła głową.
- Chcę być przy Randym. I nie próbuj mnie przekonywać, bo i tak nigdzie się stąd nie ruszę.
- Eh, po kim ty jesteś takim uparciuchem, co?
Vivian w odpowiedzi rzuciła mu wymowne spojrzenie i chytry uśmieszek.
- No dobra. Skoro i tak nie mam szans cię namówić, abyś stąd poszła, to chociaż spróbuj z powrotem zasnąć - Obejrzał się nagle w stronę jednego z rannych, który niespodziewanie zbyt łapczywie nabrał powietrza, przez co zaczął potwornie kasłać.
Łotr w ciągu sekundy był przy nim. Młody Przeklęty wyglądał na przerażonego i zdezorientowanego. Ale cóż się dziwić? Przecież ostatnie co pamiętał to walkę, a teraz leżał w ciepłym domu.
Uspokoił się nieco, gdy Morven przy nim kucnął i chwycił go za zniszczoną przez walkę dłoń, chcąc mu dodać otuchy i pokazać, że ktoś nad nim czuwa.
Potworny ból ogarnął jego zabandażowaną szyję. Tak nie wiele brakowało, by ostrze wroga rozcięło mu krtań i tętnicę.
- Spokojnie - Ernan powiedział łagodnie, widząc, że wciąż nie może uspokoić chaotycznego oddechu - Jesteś już bezpieczny - Sięgnął do kubka wody, jednego z wielu, przygotowanych dla rannych.
Ostrożnie pomógł Przeklętemu usiąść, po czym przystawił mu naczynie do spierzchniętych warg.
- Powoli - rzekł - Małymi łyczkami.
Kiedy młodzieniec zaspokoił pragnienie, wolno położył go z powrotem na ziemię.
- Odpoczywaj, chłopcze. Dobrze się spisałeś - Ernan wyprostował się, po czym ruszył wzdłuż rzędu rannych.
Zatrzymał się przy jednym z nich. Był bardzo blady. Jego wargi zsiniały znacznie.
Łotr przykucnął przy nim i spojrzał na jego pierś. Miał wrażenie, że jego klatka piersiowa się nie rusza. Dla pewności przyłożył dłoń do jego szyi.
Westchnął ciężko, czując jak chłodna była skóra rannego i że nic nie pulsuje mu pod palcami. Kolejna ofiara tego głupiego starcia, który prawdopodobnie był jego winą.
- Spoczywaj w pokoju, bracie - szepnął domykając jego lekko uchylone powieki.
Wyprostował się, po czym chwycił prześcieradło, którym zmarły był okryty i zasłonił go całego.
- Randy? - szepnęła Vi, siadając.
Ernan spojrzał na nią.
Lekki uśmiech szybko spełzł jej z ust. Ammar wziął głęboki wdech, dając Vi nadzieję. Jednak szybko się okazało, że ten gest to zły omen.
Pierś bruneta uniosła się powoli i równie wolno opadła. Ale już się nie podniosła...
- Tato! - Vivian wstrząsnęła przerażona - On nie oddycha!
Przyłożyła ucho do jego piersi. Słyszała jak jego serce powoli zwalnia.
- Randy! - wstrząsnęła, prostując się.
Zaczęła płakać. Desperacko chwyciła go za ramiona.
Ernan natychmiast do niej podbiegł.
- Ja uciskam - rzekł, splatając dłonie - Ty robisz wdechy - Zaczął mocno naciskać na pierś Randala.
- Ratuj go - załkała Vivian - Błagam!
- To nie czas na panikę, Vi - wyspał - Już.
Wzięła głęboki wdech, po czym wdmuchnęła powietrze do ust Ammara. Kiedy to powtórzyła, Ernan przesunął policzek do twarzy bruneta. Nie czując oddechu Randala, ani nie widząc by jego pierś znów się poruszała, ponownie zaczął uciskać.
- No dawaj, chłopie - wyspał - Walcz, bo masz dla kogo.
- Nie może umrzeć... - szlochała Vivian - Nie może...
- Zrobię wszystko aby tak się nie stało - Zabrał ręce z piersi Ammara. - Już.
Vivian wzięła głęboki wdech i wdmuchnęła powietrze do ust ukochanego.
Kiedy Ernan znów przystąpił do uciskania, Vivian zaczęła powoli tracić nadzieję. Każda sekunda bezdechu Randala, sprawiała, że coraz bardziej rozpaczała.
- No dalej, Randy - wydyszał Łotr - Wracaj do nas.
Nagle Morven oderwał dłonie od Randala. Zdawało mu się, że Ammar cicho zakasłał.
Położył ucho na piersi chłopaka i odetchnął z ulgą. Jego serce znów biło. Co prawda słabo, ale najważniejsze było to, że podjęło pracę.
Wyprostował się, po czym dla pewności przysunął dłoń do ust bruneta. Poczuł na skórze delikatne muśnięcie powietrza. W końcu uraczył córkę lekkim uśmiechem.
- Oddycha.
Vivian starła łzy, powoli się uspakajając.
- Przeżyje? - spytała cicho.
- Nie wiem, Vi. Jeśli przetrwa do rana, może da radę. Jednak jego rana jest poważna i stracił wiele krwi.
Obejrzał się, nagle słysząc ciche stukanie. W drzwiach do pokoju stał jeden z Likwidatorów. Był przemoczony i zdyszany.
Morven wstał i podszedł do pobratymca.
- Gdzie byłeś? - spytał Łotr.
- Kręciłem się po okolicy. Wypatrywałem Zdobywców.
- Widziałeś kogoś?
- Wrogów ani śladu. Jednak kogoś przyprowadziłem.
- Kogo?
- Kuriera. Dotarł do miasta, gdy walczyliśmy z żołnierzami.
- Dlaczego jest tu dopiero teraz?
- Przez ulewę, ześlisgnął się z dachu i spadł. Złamał nogę, a był sam. Trochę mu zajęło doczłapanie tutaj. Pozwoliłem sobie go ugościć. Dałem mu suche odzienie i ciepły posiłek. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, Mistrzu.
- Każdy nasz sojusznik, znajdzie tu schronienie. Dobrze zrobiłeś. Powiedz mi tylko, czy miał dla nas jakieś wieści.
Zabójca podał mu nieco wilgotną kartkę, zaklejoną pieczęcią.
Ernan złamał zabezpieczenie i ostrożnie rozłożył kartkę.
Serce mu mocniej zatłukło, gdy czytał prośbę o pomoc. W wiosce zdemaskowano kilku Likwidatorów. Mieli oni zostać przeniesieni do aresztu w Tarmar i wraz ze swymi rodzinami oraz wspólnikami mieli zostać zabici. Konwój miał ruszyć jak tylko pogoda się poprawi.
- Potrzebuję dwóch osób. Ruszymy z samego rana.
- Nie powinieneś się narażać, Mistrzu.
- Nie pozwolę zabić naszych braci. Likwidatorzy trzymają się razem. Jesteśmy jak rodzina. Zresztą już dość strat ponieśliśmy.
Zabójca skinął głową.
- Pojadę z tobą, Mistrzu - Przyłożył pięść do serca.
- Dobrze - Zamyślił się. - Zawołaj Sivarę. Niech się szykuje.
- Naznaczona powinna brać w tym udział?
- Czemu nie? To będzie dla niej lekcja - Obrócił się z powrotem do drzwi. - Idź. Wypocznij, bo z samego rana ruszamy.
Wszedł do pokoju i zbliżył się do córki. Vivian zaciekle czuwała nad Randalem, bojąc się, że znów przestanie oddychać.
- Jutro wyjeżdżam, Vi - rzekł Ernan.
- Gdzie? Dlaczego?
- Mamy kolejny problem. W Tarmar ma dojść do egzekucji kilku Likwidatorów. Muszę im pomóc. Jeśli wszystko się uda, wrócę za dwa, góra trzy dni.
- Uważaj na siebie, proszę... - Vivian wstała, po czym przytuliła go. - Nie chcę abyś skończył jak Randy...
- Nie martw się - Odwzajemnił uścisk. - Wrócę najszybciej jak się da. Cały i zdrowy - Odsunął się nieco. - Czuwaj nad wszystkim, póki nie wrócę - Delikatnie ucałował czoło córki, po czym opuścił pokój.
Wpadł do sypialni i zaczął się przygotowywać na wyprawę do Tarmar. Nie na rękę był mu ten nagły wyjazd, ale wiedział, że nie może tego zlekceważyć. Wolałby zostać z córką i ją wspierać w tej trudnej dla niej chwili, ale są sprawy ważne i ważniejsze. Musiał jechać.
Musiał ratować swoich braci.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top