135.

Derowen pogrążyło się w chaosie. Likwidatorzy i Przeklęci zaciekle walczyli z żołnierzami, w samym sercu pozostałości miasta. Agonalne wrzaski, okrzyki bojowe i brzdęk stali zlewały się z szumem potężnego deszczu. Krew mieszała się z wodą, która zalała chodnik. Wojownicy niewzruszeni brodzili w tym upiornym szkarłacie. Liczyło się tylko wyeliminowanie wroga. Z trudem jednak rozstrzygali, kto jest z nimi, a kto przeciw nim. Walczące ze sobą postacie zlewały się ze ścianą deszczu. Wyglądały raczej, jak rozmyte w oddali upiory, choć w rzeczywistości znajdowały się na wyciągnięcie ręki. 

Co chwilę któryś z walczących, padał martwy. Straty ponosili zarówno Likwidatorzy, jak i żołnierze Larkina. Niestety szala zwycięstwa przechylała się na stronę Zdobywców. Byli oni znacznie liczniejsi, niż rywale, ale nie dorównywali im zawziętością. Likwidatorzy mieli też jeszcze jedną, choć niewielką przewagę - działali razem. Starali się trzymać w niewielkich grupkach. Ustawieni w kręgach, zmagali się z rywalami, przy okazji czuwając, by ich towarzysze nie otrzymali ciosu w plecy. Jednak część zabójców musiała sobie radzić sama i ci niestety padali najszybciej, atakowani z kilku stron naraz...

Randal walczył zaciekle, wyklinając deszcz zalewający mu oczy.
Nie zważał na fakt, że znów był cały mokry i drżał z zimna. Po prostu był skupiony. Myślał tylko o swoim rywalu i sposobie, jak go szybko pokonać. 

Szybko odchylił się w tył, cudem ratując się przed rozpłataniem gardła. W odwecie machnął swoim mieczem, raniąc Zdobywcę w brzuch. Następnie wbił oręż między fragmenty zbroi żołnierza. Gdy jego rywal powoli osuwał się na ziemię,wydawało mu się, że czas znacznie zwolnił. 

Czyjś wrzask zmroził mu krew w żyłach. Był to krzyk Nazara. Młodzieniec cofnął się nieco, trzymając się za rozciętą pierś. Ledwie był w stanie utrzymać miecz. Ale jego rywal się tym nie przejął. Uderzył pięścią, krytą przez żelazną rękawicę w twarz Visa, łamiąc mu nos.

Randal ruszył biegiem w stronę swojego ucznia. Nie poznawał samego siebie. Dlaczego gnał na ratunek młodzieńcowi, któremu nie ufał i najchętniej sam by go zabił? Może dlatego, że teraz Vis walczył u boku Likwidatorów, choć miał idealną okazję, by zdradzić? A może to był po prostu odruch?
Ammar w ostatniej chwili chwycił Visa i szarpnął nim w tył. Jednak za ocalenie podopiecznego przyszło mu zapłacić. Potworny ból zaparł mu dech. Miecz wypadł mu z drżącej ręki. Odruchowo ujął dłońmi klingę, która zanurzyła się w jego podbrzuszu.
Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Gdy Zdobywca wyrwał oręż z jego ciała, padł na ziemię. Jego powieki zaczęły powoli opadać, a ostatnie co zobaczył to zakrwawiony miecz, unoszący się nad nim, by go dobić...

◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇

Tym czasem Vivian siedziała, jak na szpilkach i wyglądała przez okno. Miała złe przeczucia. Nikt nie wracał, choć minęło już dość sporo czasu, odkąd dom opustoszał.
A co jeśli wszyscy już nie żyli?
Łzy spływały jej po policzkach. Starała się być silna. Wiedziała, że panika jej w niczym nie pomoże. Jednak emocje były silniejsze od rozsądku. 

Nagle usłyszała kroki. Mimowolnie się uśmiechnęła. Uśmiech jednak szybko spełzł z jej ust, gdy do pokoju wpadł Tristan. Radość wyparowała i znów zastąpił ją smutek. 

- Ale nuda... - mruknął chłopak, wskakując na jej łóżko - Widzisz tam coś?

Vi łypnęła na okno. Widziała jedynie ciemność i krople, uderzające o szybę.

- Nie... - westchnęła.

- Nie płacz, Vi. Będzie dobrze. Wszyscy wrócą cali i zdrowi.

- Mam przeczucie, że komuś z naszych najbliższych coś się stało...

- Nie zamartwiaj się na zapas. I nie ufaj tak swoim przeczuciom. Potrafią zwieść na manowce.

- Boję się, Tris... A co jeśli już nie zobaczymy ani dziadka, ani taty, ani Randy'ego? A ja pewnie już im nie powiem, że spodziewam się dziecka...

- Nie panikuj, siostro. Jestem pewien, że... - urwał zdając sobie sprawę, co Vivian powiedziała - Chwila... Jesteś w ciąży?!

Vi pokiwała głową.

- O kurwa, będę wujem! - Tristan wrzasnął uradowany, uśmiechając się przy tym od ucha, do ucha - Szwagier pewnie pęka z dumy.

Po chwili nieco spoważniał, widząc jak kolejne łzy umykają Vi z oczu.

- Randy, nie wie... - zaszlochała.

- Jak to? Nie powiedziałaś mu?

- Nie zdążyłam... Ledwie tu wpadł po powrocie z Gillis, a już pognał walczyć ze Zdobywcami...

- Oh, rozumiem... 

Napięli się jak struny słysząc, że ktoś wpadł do domu. Zabrzmiały wrzaski. Dudniły kroki. 

Tristan patrzył nieufnie w stronę drzwi, słysząc, że ktoś biegnie po korytarzu i się zbliża. Był gotów skoczyć w stronę łoża Sivary, pod którym z pewnością była ukryta broń.

Nagle drzwi się otworzyły. Stanęła w nich zasapana, rudowłosa dziewczyna.

- Sivara! - Tris uśmiechnął się nieco. 

Jednak dziewczyna nie wyglądała na ucieszoną, że wróciła do domu w jednym kawałku. Była zziajana i potwornie przemoczona, jednak to było jej najmniejszym problemem. Miała złą wiadomość...

- Gdzie Randy? - spytała Vi, przerażona jej miną.

- On... Jest poważnie ranny... Nie wiemy, czy z tego wyjdzie...

- Co?! - Vivian poderwała się z miejsca. - Gdzie on jest?!

- Na dole... Nazar próbuje zatamować krwotok, a mentor pobiegł po medyka. Posłuchaj... Szansa, że przeżyje jest...

Vivian uniosła rękę. Jej szkliste ślepia błagały, by nie kończyła zdania. Ruszyła biegiem do wyjścia. Minęła Naznaczoną, omal o nią nie zahaczając i pobiegła w stronę schodów. Zbiegła na dół i wpadła do najbliższego salonu, gdzie Randy walczył o życie. 

Jeden z obecnych w pokoju Likwidatorów, chwycił Vi, nim ta dobiegła do Ammara, którego pobratymcy położyli na kocu, rozciągniętym na podłodze. Nazar klęczał przy nim i twardo uciskał jego ranę.

- Randy! - Vivian wrzasnęła zrozpaczona, jakby liczyła, że jej krzyk go ocuci.

Po chwili do pomieszczenia w towarzystwie lekarza wpadł Ernan. 

- Wyjdź, Vi - rzekł stanowczo, zrzucając mokry płaszcz.

- Nie zostawię go - załkała, niczym dziecko.

- Będziesz nam przeszkadzać - uklęknął obok Nazara i pomógł mu uciskać ranę Randala.

Vivian próbowała się wyrwać Likwidatorowi, który ruszył z nią do drzwi. Jednak nie miała dość sił by się z nim przepychać. Wyprowadził ją przed pokój, gdzie czekał już Tristan, po czym zamknął drzwi.

- Nie martw się - Białowłosy przytulił zrozpaczoną siostrę. - Randal to silny chłop. Wyjdzie z tego. 

Jednak z każdą chwilą był coraz mniej pewny swych słów. Mijały minuty, które szybko zmieniły się w godziny. Kolejni Likwidatorzy powoli wracali. Ranni, byli układani w salonie. Ci co nie ucierpieli zbyt poważnie zajmowali się zabieraniem ciał poległych przyjaciół, by urządzić im godny pochówek, gdy pogoda się poprawi. 

Vivian cały czas siedziała pod drzwiami salonu, czekając, aż w końcu będzie mogła wejść. Tristan dotrzymywał jej towarzystwa. Wolał pilnować, czy Vi nie panikuje. Przynajmniej się na coś przydał. 

W końcu drzwi otworzyły się. Pierwszy z salonu wyszedł Nazar. 

- Co tam się stało? - Vivian zerwała się na nogi.

- Randal, ocalił mi życie - Vis zaczął ostrożnie.

- On cię uratował? - Tristan wytrzeszczył oczy. - Przecież cię nie znosi.

Nazar pokiwał głową. 
Serce podeszło mu do gardła, gdy z pokoju wyszedł Ernan. Bał się, że Morven zacznie na niego wrzeszczeć i obwini go za stan Randala.
Jednak ku uldze chłopaka, Łotr skupił się na córce.

- Możesz do niego wejść - Wskazał w stronę salonu.

Nie musiał jej powtarzać. Wpadła, jak poparzona do pokoju.
Medyk z pomocą Zethara i paru ocalałych już zajmował się pozostałymi rannymi.

Vivian zrozpaczona podeszła do nieprzytomnego Ammara.
Łzy spłynęły jej po policzkach, gdy patrzyła na przesiąkający bandaż, otulający jego brzuch. Powoli usiadła i drżącą ręką odgarnęła mu włosy z twarzy. Przygryzła wargę, patrząc jak zbladł. Ciężko oddychał. Wiedziała, że jest słaby. Wręcz u kresu sił. 

- Co z nim? - spytała, załamującym się głosem, gdy Ernan do niej podszedł - Przeżyje?

- Nie mogę ci tego obiecać, Vi. Rana jest głęboka i wciąż krwawi. Randy słabnie... Szansa, że przeżyje noc, jest... - Westchnął ciężko. - Bardzo mi przykro, maleńka...

Vivian zapłakana położyła się przy Ammarze i zważając na jego ranę, wtuliła się w niego.

- Nie zostawiaj mnie... - szepnęła - Błagam...

 Łotr nie mógł patrzeć na rozpacz córki. Serce mu pękało. Gdyby mógł cofnąć czas... Może udałoby się jakoś ocalić Randala przed przebiciem przez miecz. 
Patrzył bezradnie, jak Vi zalewa się łzami. Najchętniej zabrałby ją od Randy'ego, aby nie musiała patrzeć w jak złym był stanie, ale wiedział, że nigdzie z nim nie pójdzie. Była taka uparta.
W końcu powoli się wycofał z salonu, po czym zamknął za sobą drzwi.

- I co? Załatwiliście ich? - spytał Tristan.

- Udało się wytłuc Zdobywców wezwanych do przeczesywania miasta. Choć przyznam, że gdyby nie zgraja Przeklętych, która w ostatniej chwili do nas dołączyła byłoby marnie. Teraz musimy się zaszyć na jakiś czas. Wieści o tej krwawej masakrze z pewnością szybko się rozniosą.

- Wielu straciliśmy?

- Niestety... - Łypnął na Visa. - A ty wyjaśnij mi czemu Randal jest w krytycznym stanie. Jakieś drobne rany bym zrozumiał, ale wielką dziurę w brzuchu?

- Podejrzewa mnie pan? - spytał Vis, nie kryjąc przerażenia.

- Nie. Gdybyś to był ty, to byś zwiał ile sił w nogach, a nie przytargałbyś go tu na plecach. Po prostu nie mogę zrozumieć, jak do tego doszło, że Randy tam leży i kona.

- Ammar mnie uratował. Gdyby nie on, to ja bym skończył z mieczem w brzuchu. 

Ernan łypnął na syna. Zaskoczył go wyczyn Randala. 

- Odpocznij, Vis - rzekł w końcu - Zasłużyłeś.

Blondyn skinął głową, po czym odszedł.

- Ale masakra... - westchnął Tris - Tylu naszych... Do tego szwagier ledwie dycha, a ma zostać ojcem i...

- Co? - Ernan wytrzeszczył oczy. - Vi jest...?

- Sam byłem w szoku. 

- Cholera... W takim momencie? Lada dzień wybuchnie wojna!

Tristan bezradnie wzruszył ramionami.

- Dobra, trzeba wydostać stąd Vivian - powiedział Łotr - Najlepiej niech wraca do Talwyn. Tam będzie bezpieczna.

- Teraz to trochę niemożliwe. Gdy straże znajdą ciała, miasto zostanie zamknięte. Po za tym Vi nigdzie się nie ruszy bez Randala.

- Racja... - Ernan podrapał się po głowie. - Może później coś wymyślimy, a teraz po prostu czekajmy i miejmy nadzieję, że Randy przeżyje...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top