134.

Randal pędził na swym wierzchowcu, najszybciej jak ten był w stanie. Jak gnający przed nim Ernan, nie zważał na nagłą zmianę pogody. Nie przerażał go zimny, silny deszcz, bijącego potężnymi kroplami go w twarz i zacinającego mu prosto w oczy, ani nie lękał się leśnej ścieżki, która zmieniła się w śliskie błoto.

Zabójcy nie byli zaskoczeni tą gwałtowną ulewą. W końcu byli w Naughton. Tu można było się spodziewać wszelkich kaprysów pogody. Od nieznośnych upałów i długich susz, przez potężne ulewy i powodzie, aż po najgorsze mrozy i śnieżne zamiecie.

Nic dziwnego, że Likwidatorzy z Naughton uchodzili za najlepiej przystosowanych do wszelkich warunków.

Randy wyprostował się nieco, gdy w końcu prócz szumu deszczu i plaskania błota usłyszał jak końskie kopyta uderzają o kamienny chodnik. Pozwolił sobie puścić jedną ręką wodze, nie bojąc się już, że straci równowagę i odkleił od twarzy mokre kosmyki włosów.  Kaptur mu spadł, podczas szaleńczej jazdy, przez co niemal pół drogi powrotnej jechał praktycznie nie patrząc przed siebie, bo deszcz zalewał mu oczy. Był przemoknięty do suchej nitki i ubabrany błotem, które chlapało we wszystkie strony, gdy jechał przez las. W tej chwili marzył już tylko o tym by szybko zrzucić z siebie te przemoczone ubrania i o gorącym posiłku.

Zwolnił do kłusa, dostrzegając otwartą już bramę, za którą znajdowała się posiadłość rodu Lagun. Wjechał na dziedziniec, po czym zatrzymał rumaka. 
Zeskoczył na ziemię, następnie żwawym krokiem ruszył do domu, pozostawiając konia w rękach któregoś z Przeklętych. 

- Ostrożnie z tymi papierami - Usłyszał Ernana, wpadając do środka. - Cudem udało mi się je uchronić przez zamoczeniem.

Randy podszedł do Łotra i jego ojca, stojących niedaleko schodów. Właśnie przekazywali znalezione dokumenty w ręce jednego z Likwidatorów.

- Zrób ze dwie kopie - rzekł młodszy Morven - Oryginały dokładnie zabezpiecz i ukryj. Najlepiej gdzieś w Sanktuarium.

- Oczywiście, Mistrzu - Zabójca ukłonił się, po czym zniknął z otrzymanymi kartkami w jednym z pomieszczeń.

Ernan otworzył usta, jakby chciał coś jeszcze rzec, ale ostatecznie machnął ręką zrezygnowany.

- Kiedy awansowałeś na Mistrza? - spytał Zethar.

- Sam chciałbym to wiedzieć. Nie wiem co im się ubzdurało. Wszyscy nazywają mnie Mistrzem!

- Powinieneś się cieszyć.

- Bo?

- To oznacza, że cię szanują i widzą w tobie wodza. 

Ammar ściągnął ociekający deszczem płaszcz i zziebnięty ruszył na schody.
Pierwsze co zrobił to wpadł do pokoju, który dzielił z Tristanem i Ernanem. Obecny w pomieszczeniu, białowłosy chłopak nawet nie drgnął, gdy Randal wpadł do środka ni z tego, ni z owego.
Wciąż po prostu siedział na swojej pryczy i zdrową ręką rzucał niedużą piłką tak, że ta odbijała się od podłogi, następnie od ściany i wracała niemal prosto do dłoni Trisa.
Chłopak nie krył niezadowolenia. Nie mógł sobie darować, że przez uszkodzoną rękę i obite żebra ominęła go wyprawa do Likwidatorskiego zamczyska.

- Widzę, że wycieczka do Gillis się udała - mruknął, wlepiając spojrzenie w rysę na twarzy Ammara.

- O ile można tak powiedzieć o starciu że zbójecką szajką - odparł brunet, po czym łypnął na zabandażowaną rękę białowłosego, leżącą nieruchomo na jego brzuchu - Jak ręka?

- Do dupy - prychnął - A jak ma być, skoro prawdopodobnie jest złamana? Nie dość, że nie mogę nic robić, bo muszę uważać, to jeszcze boli jak cholera.

- Mogłeś skończyć znacznie gorzej.

- Serio? Mogło być jeszcze gorzej?

- Mogłeś zginąć - mruknął Randy, ściągając przemoczoną koszulę - A to jest gorsze od złamania, nie sądzisz?

- Nie. Gdybym był martwy, to przynajmniej ten medyk sadysta by do mnie nie przyłaził.

Randal pokręcił głową.
Zdecydowanie nie rozumiał Trisa.
Ale co się dziwić? W końcu to był syn Ernana i wnuk Zethara. A mało kto był w stanie pojąć tok myślenia Morvenów.

Ammar pozbył się broni, a następnie szybko się przebrał. Zgarnął brudne odzienie i zawinął je w swój płaszcz. Zbliżył się do drzwi.

- Vivian dalej się na mnie wścieka? - spytał, chwytając klamkę.

- Jeśli się obawiasz, że rzuci w ciebie czymś ciężkim, jak tylko cię zobaczy, to możesz być spokojny. Zapewne śpi.

- W środku dnia?

- Nie najlepiej się dziś czuła. Po wizycie medyka, po prostu zasnęła.

- Co powiedział lekarz?

- Nie rozmawiałem z nim - Tristan wzruszył ramionami.

Randy otworzył drzwi i wypadł z pokoju. Zmierzając do sypialni Sivary i Vivian, po drodze pozostawił brudne ubrania w pomieszczeniu, robiącym za pralnię. Modlił się aby tym razem nie była jego kolej na czyszczenie Likwidatorskich odzień.

Następnie ruszył do pokoju, gdzie sypiała Vivian.
Zapukał delikatnie i zaczął nasłuchiwać. Po chwili drzwi otworzyły się. Przed Randalem stanęła Sivara.

- Jest Vi? - spytał, splatając ręce za sobą.

Dziewczyna skinęła głową.
Przyłożyła palec do ust, po czym odsunęła się nieco, pozwalając Ammarowi wejść.

Randy cicho przekroczył próg i wszedł w głąb pomieszczenia. Bezszelestnie zbliżył się do łóżka, na którym spała Vi, zwinięta w kłębek.

- Zostawię was - szepnęła Sivara, biorąc pod pachę swoje przemoczone ubrania.

Kiedy rudowłosa zniknęła, Randy delikatnie okrył Vivian kocem, leżącym przy jej nogach. Choć zrobił to bardzo ostrożnie, Vi się ocknęła. Na jej ustach pojawił się lekki uśmiech. Przeciągnęła się zaspana, ziewając przy tym. Kiedy nieco się rozbudziła, wlepiła spojrzenie w ranę na twarzy Ammara.

- Co ci się stało?

- Mieliśmy niezbyt przyjemne spotkanie ze zbójami - odparł Randy, siadając przy niej - Niewiele brakowało, a herszt bandy utopił Nazara w studni. A teraz najlepsze - Sięgnął do jej dłoni. - Ernan i Zethar otworzyli skarbiec Gillis.

- I co? - W oczach Vi pojawił się błysk ciekawości i ekscytacji.

- Mówili, że sala była ogromna i  to nie była zwyczajna komnata na wojenne łupy. To była skarbnica wiedzy, a pod nią było też bogactwo. Ale nie to jest najlepsze. Pamiętasz ten dziennik, którego Ernan tak zaciekle strzeże? 

- Nigdy się z nim nie rozstaje.

- To pamiętnik założyciela naszego bractwa, Vi.

- Ale co to ma do Gillis?

- Tam Likwidatorzy mieli swój początek. To był nasz dom! I nadal może nim być.

- Co?

- Autor dziennika i pierwszy wódz Likwidatorów, pozostawił w skarbcu testament. Według tego dokumentu Gillis należy do nas.

- Ale tam jest klasztor.

- Ernan powiedział, że się tym zajmie, kiedy rozprawimy się ze Zdobywcami. Ale dość o Likwidatorskich sprawach. Tris mówił, że źle się czułaś. 

- Już mi lepiej - Uśmiechnęła się, siadając. - I mam ci coś ważnego do powiedzenia.

- Słucham uważnie.

Vivian jednak nie zdążyła nic powiedzieć. Do pokoju wpadł przemoczony Nazar.

- Pukać cię nie nauczyli? - warknął Randal, oburzony jego wtargnięciem.

- Zbieraj się, Ammar - wysapał Vis, ignorując jego fuknięcie - Mamy poważny problem...

Brunet napiął się, jak struna, słysząc krzyki docierające gdzieś z korytarza. Chwilę później za Visem przemknęło parę sylwetek. Mężczyzna i dwóch Likwidatorów, którzy go podpierali. Gnali w stronę najbliższego, wolnego pokoju, bo wleczony przez nich towarzysz był poważnie ranny. W jego piersi tkwiła strzała.

Ammar poderwał się z miejsca. Zbladł znacznie, bo ogarnął go niepokój. Pierwsze co przyszło mu na myśl, to... atak Zdobywców.

- Wszyscy zdolni do walki, brać broń i na dziedziniec! - zabrzmiał wrzask Ernana.

- Co się dzieje? - spytała Vi.

- Albo jeden ze zbójów ostrzegł Zdobywców, albo Morvenowie nie zauważyli, że w Gillis prócz typów, których załatwili był ktoś jeszcze - odparł Nazar - Kilku zwiadowców zostało zastrzelonych. Ten ranny, którego ocalali przywlekli powiedział, że żołnierze będą przeszukiwać każdy dom i te zamieszkałe, i te porzucone, dopóki nie będą mieli pewności, że żadnego Likwidatora, ani Przeklętego nie ma w Derowen. Gdyby nie fakt, że kilku z was ustrzelili, to pewnie szybko by odpuścili - Obejrzał się za zabójcami, którzy przebiegli tuż za nim i w ciągu paru sekund zniknęli mu z oczu, zbiegając po schodach. - A teraz chodź! - krzyknął, ruszając za wojownikami.

Randal ruszył do drzwi. Stało się to, czego się obawiał. Teraz trzeba było pozbyć się problemu. Nie tylko żołnierzy, którzy będą ich szukać. Będą musieli dopilnować, aby żaden posłaniec nie opuścił miasta i nie przekazał dalej wiadomości o poczynaniach Likwidatorów.

- Poczekaj - Vivian zerwała się z miejsca i szybko pobiegła do niego, by chwycić go za rękę. - Muszę ci coś powiedzieć.

- Nie teraz, Vi - Wysunął dłoń spomiędzy jej palców i zbliżył się do wyjścia. - Później mi powiesz.

- Ale... To ważne.

- Przepraszam, kochanie - Zatrzymał się tuż przy drzwiach. - MUSZĘ iść. Porozmawiamy później.

- Ale...

- Wrócę do ciebie, najszybciej, jak się da - Wypadł z pokoju i zniknął.

Vivian westchnęła ciężko, spuszczając wzrok. Jak zwykle, gdy tylko coś się zaczynało układać i wydarzyło się coś dobrego, to jak zwykle natychmiast musiało się coś psuć... 
Miała taką cudowną wiadomość dla Randala, ale oczywiście nie dane jej było się nią cieszyć z ukochanym. Nie. Oczywiście coś musiało pójść nie tak w Gillis i teraz Likwidatorzy znowu mieli tarapaty, przez co Ammar musiał kolejny raz chwytać za broń i ryzykować życiem...
Ale co jeśli tym razem szczęście go opuści i nie wróci do niej? Nie dowie się, co miała mu powiedzieć.
Z trudem powstrzymując łzy, położyła rękę na brzuchu.

- Chciałeś powiedzieć do WAS...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top