128.

Vivian starała się nie okazywać, że jest zestresowana. Trzymając tacę z kieliszkami, wypełnionymi winem, krążyła wśród stołów, przy których siedzieli Zdobywcy. Próbowała stąpać pewnie, z gracją, lecz stres i niewygodne, na niemożliwie wysokim obcasie buty, jej to utrudniały.
Nie patrzyła w oczy otaczającym ją mężczyznom. Raz popełniła ten błąd i nie zamierzała go powtarzać. Widząc lubieżne spojrzenie i obleśny, figlarny uśmieszek jednego ze starszych Zdobywców, omal nie zwymiotowała. Zaczęła się stresować jeszcze bardziej.
Bała się, że w końcu któryś z obecnych, za bardzo zainteresuje się jej osobą. 
Nie potrafiła pojąć, jak inne kobiety, dostarczające mordercom rozrywki, mogły być tak spokojne. Bez zawahania pozwalały się dotykać i siadały Zdobywcom na kolanach. Vivian przechodził dreszcz, gdy którykolwiek z mężczyzn na nią spojrzał. A gdyby któryś ośmieliłby się ją tknąć? Z pewnością wpadłaby w panikę, a to zagroziłoby Likwidatorom, czającym się w tłumie.
Vi nie rozglądała się za znajomymi twarzami. Wiedziała, że tym mogłaby zdradzić swoich towarzyszy. Westchnęła cicho. W duchu liczyła, że pomimo, iż nie widziała Randala, to był gdzieś w pobliżu.

Chciała opuścić zamczysko Zdobywców jak najszybciej i to od chwili, gdy przekroczyła próg jego wrót. Ale musiała być silna. Więc twardo tłumiła strach i krążyła po sali, między Zdobywcami i rozdawała im kieliszki wypełnione trucizną.
Niektórzy z jej ofiar padli już pod stoły, uśpieni. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Bankiet trwał już od kilku godzin, więc rozbawieni mordercy uznali, że ich towarzysze po prostu zbyt wiele wypili.

Nagle Vi omal nie upuściła tacy z kieliszkami, gdy poczuła, jak czyjaś ręka przesuwa się po jej odkrytych plecach.
Spojrzała na starszego Zdobywcę, który wcześniej spłoszył ją swoim pełnym pożądania wzrokiem.
Chciała odskoczyć od niego, ale wiedziała, że nie może tego zrobić. Zaklęła w duchu, czując, że cała się spięła.

- Odstaw tacę - szepnął jej do ucha, pozwalając dłoni niebezpieczne opaść - Teraz dotrzymasz mi towarzystwa.

Vivian z trudem powstrzymywała łzy. Była przerażona.

- Przykro mi, lecz musisz poczekać - ledwie udało jej się uspokoić głos - Muszę rozdać wszystkie kieliszki, nim umilę ci wieczór - Wymusiła z siebie drapieżny uśmiech, choć wszystko w niej drżało ze wstrętu.

- Później się tym zajmiesz - Zabrał jej tacę i odstawił na najbliższy stół.

Po chwili znów był przy niej. Objął ją ramieniem i zaczął prowadzić w stronę wyjścia z sali.
Vivian chciała go spoliczkować, gdy złapał ją za pośladek, ale twardo utrzymywała nerwy na wodzy. Nie mogła się bronić, bo narobiłaby zamieszania, a miała za wszelką cenę tego uniknąć.

Omal nie wrzasnęła, by ktoś ją złapał za rękę i przyciągnął do siebie. Chciała przytulić mężczyznę, który wyrwał ją z objęć sporo starszego Zdobywcy, lecz się powstrzymała.

- Dokąd się panienka wybiera? - spytał Randal - Zapomniałaś, że obiecałaś mi taniec?

- Poczekaj na swoją kolej - warknął starszy morderca.

- Śmiem zauważyć, iż pierwszy miałem spędzić czas z tą uroczą panną - Spojrzał na Vivian. - Czyż nie?

- Daruj, panie, lecz on był pierwszy - Dziewczyna ukrywając odrazę, spojrzała na Zdobywcę. - Jak już wspomniał, obiecałam mu taniec na samym początku balu.

Mężczyzna machnął ręką, po czym odszedł. Uznał, że nie warto się wykłócać z Randalem, gdyż w sali było dość kobiet.
Vi powstrzymała odetchnięcie pełne ulgi.
Dała się pociągnąć ukochanemu na parkiet. Chciała się do niego przytulić. Być tak blisko, jak to tylko możliwe. Lecz wiedziała, że takim gestem mogłaby kogoś zainteresować. Oparła dłonie na jego ramionach. Pozwoliła, by położył swoje ręce bardzo nisko. Cieszyła się, że to był Randy. Czując jego subtelny dotyk, który tak kochała, nieco się rozluźniła. Spojrzała mu w oczy.

- Dziękuję - szepnęła - Jeszcze chwila, a bym się popłakała...

- Nie bój się - odparł cicho, przy czym uśmiechnął się łagodnie - Cały czas jestem przy tobie. Nie pozwolę, by któryś z tych zboczeńców cię tknął - Po chwili jego lekki, czuły uśmiech stał się figlarny. - Skoro już znalazłaś dla mnie chwilę, to zajrzyjmy do jednej z sypialni - rzucił nieco głośniej.

Vivian skinęła głową. Randal oparł dłoń na jej plecach i ruszyli w stronę wyjścia z sali.
Podeszli do kamiennych schodów i weszli na piętro.

- Ostatni raz dałam się wplątać w coś takiego - warknęła Vi, ściągając niewygodne obuwie, gdy mieli pewność, że są sami - Mam za słabe nerwy na takie akcje.

- Według mnie dobrze sobie radzisz - odparł Randy - Jednakże wolę, kiedy masz na sobie ubrania, które coś zakrywają.

- Nie podobam ci się w takim wydaniu? - Zatrzepotała rzęsami, przy czym wolno przesunęła rękami po niemalże zupełnie odsłoniętych piersiach.

- Szczerze? - Uniósł brew.

- Przecież wiem, że wszystko w tobie wrze - mruknęła - Wierz mi, sama nie jestem TYM zachwycona - Wskazała na ubranie. - Masz moją wstążkę?

Randy wyciągnął z kieszeni kawałek czarnego materiału.
Vi starła dłonią szminkę, po czym zgarnęła swoje dotąd rozpuszczone włosy i związała je tasiemką, którą dał jej Ammar.

- Dobra, to od czego zaczynamy? - spytała.

- Większość Likwidatorów już przeczesuje Pałac - rzekł Randy, rozpinając niewygodny frak - My mamy iść do lochów i niepostrzeżenie uwolnić więźniów.

Wyciągnął spod kurtki sztylet o smukłej klindze i podał go dziewczynie.
Vivian spojrzała zażenowana na swoją sukienkę. Nawet nie miała gdzie ukryć noża, bo strój był zbyt obcisły i skąpy.
Warknęła wściekła. Miała dość tego wieczoru. Po chwili wpadła na pomysł.

- Kochanie? - uśmiechnęła się uroczo - Nie chciałbyś mi pożyczyć swego fraku?

Chłopak bez słowa ściągnął ubranie i narzucił Vivian na plecy.

- Dziękuję - Stanęła na palcach i cmoknęła ukochanego w usta. - No, od razu lepiej - Uśmiechnęła się, osłaniając dotąd odkryte ciało.

- W pełni się z tobą zgadzam - Randy śmiejąc się pod nosem, pomógł jej podciągnąć za długie rękawy, na tyle, by nie przeszkadzały jej, gdyby doszło do bijatyki. Po chwili ukłonił się nieco, wyciągając do niej rękę - Gotowa na włam do lochów?

- Ależ oczywiście - Chwyciła jego dłoń i pozwoliła mu się poprowadzić w stronę więzienia.

◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇

Choć korytarze zdawały się być puste, Vi i Randy starali się poruszać bezszelestnie. Nie chcieli zwrócić na siebie uwagi strażnika, który mógł się  gdzieś zaszyć.

Nagle Vivian omal nie wrzasnęła, odskakując od okna, przez które ni z tego, ni z owego wkradł się do środka Merther.
Chłopak uśmiechnął się lekko, przykładając palec do warg.
Następnie wskazał głową na korytarz, który dopiero co Vi i Randal pokonali.

- Droga wolna - rzekł Ammar - Ale lepiej uważać przy głównej sali.

Naznaczony skinął głową, po czym wyjrzał przez okno i pomógł kolejnym zabójcom wkraść się do środka. Na końcu wszedł Ernan.

- Merther, ty idziesz ze mną po miecze. Pozostali niepostrzeżenie eliminujcie Zdobywców, którzy jeszcze nie zasnęli. Później otwórzcie bramę i wszędzie porozstawiajcie beczki z prochem. Gdy dam wam sygnał podłożycie ogień - spojrzał na Vivian i Randala.

- A my idziemy po jeńców - rzekła Vi, nim Łotr otworzył usta.

Chwyciła Ammara za rękę i pociągnęła go za sobą.
Zatrzymała się jeszcze na chwilę. Coś jej nie pasowało.

- Czemu wspięliście się tak nisko? Nazar mówił, abyście weszli na szczyt wieży.

- Okna były zamknięte.

Vi skinęła głową, po czym ruszyła z ukochanym w stronę lochów.
Po chwili dotarli do schodów, prowadzących głęboko w dół. Kamienie były zimne i wilgotne. Vivian czując pod stopami nieprzyjemny chłód, szybko pokonywała stopnie, ryzykując poślizgnięciem.
Kiedy pokonała schody, gwałtownie zahamowała, słysząc kichnięcie.
Ostrożnie wyjrzała zza muru. Zmierzyła wzrokiem duże, metalowe drzwi, przy których stał strażnik, wyraźnie znudzony panującą w lochach ciszą. Jednakże pozostawał czujny.

- Co teraz? - Vi szepnęła, do stojącego tuż za nią Randala - Nie mamy, jak go zaskoczyć.

- Jesteś pewna?

- Co wymyśliłeś? - Obróciła się do niego.

Randal zmierzył wzrokiem jej odkryte nogi.

- Chyba sobie żartujesz... - jęknęła.

- A masz inny pomysł? - Wzruszył ramionami.

- Eh... Niech ci będzie - westchnęła zrezygnowana.

Już miała wyjść zza ściany, gdy Randy w ostatniej chwili chwycił ją za ramię.

- Frak trochę nie pasuje. Nie sądzisz?

- Za jakie grzechy, ja się pytam - zasyczała, ściągając z siebie kurtkę.

Odetchnęła głęboko. Ostrożnie zerknęła na stróża.

- Błagam... - Wycofała się. - Nie każ mi do niego iść... Nie możesz rzucić nożem?

- Jeśli trafię drzwi, to będziemy mieli duży problem.

- Eh... - Oparła palce na nasadzie nosa. - No dobrze... Jak mus, to mus... - Wyprostowała się i zgarnęła za uszy niesforne kosmyki włosów.

W końcu zagwizdała i wyszła zza rogu. Uśmiechnęła się zalotnie do strażnika, który zwrócił na nią uwagę. Wolno, subtelnie kręcąc biodrami zaczęła się do niego zbliżać. Po chwili zatrzymała się. Chichocząc cicho, obróciła się, prezentując mu swoje odkryte plecy. Rzuciła mu wyczekujące spojrzenie, po czym równie ponętnym krokiem ruszyła w stronę Randala.
Nim zniknęła za ścianą, spojrzała na Zdobywcę.

- Chodź - rzekła, uśmiechając się drapieżnie i trzepocząc rzęsami - Nikt się nie dowie.

Strażnik po krótkim namyśle ruszył w jej stronę.
Vi zadowolona z siebie, zniknęła z pola widzenia strażnika. Teraz pozostało czekać, aż podejdzie.

Randal przylgnął do chłodnej ściany i cierpliwie czekał, ściskając w dłoni nóż. Czujnie obserwował cień powoli sunący w jego stronę. W końcu wyskoczył zza ściany i wbił sztylet w gardło Zdobywcy.

- Dziś już nikogo nie uwodzę - mruknęła Vivian, z powrotem osłaniając się frakiem Randala.

Ammar pokiwał głową, zabierając klucze z paska zamordowanego stróża.
Zbliżył się do żelaznych drzwi i otworzył je.
Nim wszedł do lochu, chwycił wiszącą na ścianie pochodnię.

- Idziesz? - spytał, zerkając przez ramię w stronę Vi.

Dziewczyna łypnęła na strażnika, leżącego na podłodze w kałuży krwi.

- Tak - odparła, podchodząc do Ammara.

Za wrotami czekały kolejne schody. Powoli zeszli po stopniach, aż w końcu ich oczom okazały się cele. Ruszyli w głąb korytarza, biegnącego pomiędzy klatkami. Było potwornie ciemno. Pochodnia ledwie dawała radę rozgonić panujący w więzieniu mrok. Od kamiennych murów bił dokuczliwy chłód, wzmacniany przez wilgoć. 

Vivian chuchnęła w dłonie, po czym szczelniej odkryła się frakiem Randy'ego. Starała się skupić na zadaniu. Próbowała nie myśleć o swoich bosych, zmarzniętych już stopach, które co rusz spoczywały na śliskim od wody, lodowatym kamieniu. Dreptała powoli za Ammarem i wraz z nim zerkała do mijanych cel. Liczyli, że w okrytych mrokiem kątach dostrzegą choć zarysy sylwetek więźniów, jednak...

- Jak tu... - Vi wlepiła zmartwione spojrzenie w Randy'ego, który obrócił się w jej stronę. - ...pusto...

Randal zacisnął zęby, aż szczękę ogarnął mu ból. Wszyscy zostali zamordowani... Dawni władcy, każdy ich potomek, a nawet dalecy krewniacy i najbardziej zaufani słudzy... Nie było nikogo...

- Chodź, Vi - rzekł w końcu, zawracając - Nic tu po nas.

Vivian niechętnie odwróciła się i ruszyła za ukochanym. Nagle Randy zatrzymał się. Zrobił to tak gwałtownie, że Vi nie zdążyła wyhamować i uderzyła o jego plecy.

Randal obrócił się i zmarszczył brwi.

Gdyby Vivian go nie znała, pomyślałaby, że wściekł się o to, że na niego wpadła. Jednak dziewczyna wiedziała, że to nie był grymas gniewu. Coś zwróciło jego uwagę.

- Poczekaj - Ammar zawrócił i znów ruszył w głąb lochu. 

Doszedł niemal na sam koniec korytarza, aż zatrzymał się.

- Ktoś jest! - Echo jego głosu rozniosło się w przestrzeni.

Vi żwawym krokiem podeszła do Randala i zajrzała do klatki. W kącie siedział wychudzony mężczyzna. Ubrany był jedynie w brudne, podarte spodnie. Żebra i kręgosłup były tak widoczne, że można bez problemu policzyć każdą kość. Wielkie sińce i głębokie, zaniedbane rany pokrywały niemal każdą część ciała więźnia. Siedział zgarbiony, nogi miał ugięte, dzięki czemu mógł wygodnie oprzeć łokcie o kolana. Długie, tłuste i poplątane, siwiejące włosy zakryły twarz jeńca. Siedział nieruchomo, gdyby nie fakt, że jego zapadnięty brzuch i klatka piersiowa powoli się poruszały. Jego oddech był niepokojący. Płytki i świszczący.

Randy w końcu podał pochodnię Vi, po czym otworzył celę i wszedł do środka. Kiedy dotknął ramienia więźnia, ten poderwał głowę, pokazując gęstą brodę oraz pełne przerażenia i zarazem płonące gniewem szare ślepia.

- Spokojnie, nic ci nie zrobię - rzekł Ammar, próbując podnieść więźnia.

Mężczyzna, choć nie miał sił, chciał stawiać opór.

- Zostaw mnie! - ryknął  więzień, szarpiąc się - Jeszcze wam się nie znudziło?!

- Nie krzycz. Nie jesteśmy Zdobywcami. Przyszliśmy cię uwolnić.

- Puszczaj, sukinsynie! - wrzasnął więzień, nie dając wiary słowom Randala.

Ammar puścił mężczyznę, pozwalając by ten oparł się o kraty, po czym odsunął się nieco.

- Nie chcemy cię skrzywdzić - rzekł spokojnie, próbując zdobyć zaufanie więźnia - Jesteśmy tu by ci pomóc. Chodź z nami. Lada chwila zamczysko wyleci w powietrze. 

- Czemu miałbym ci wierzyć?

- Gdybym chciał cię skrzywdzić, to teraz bym z tobą nie rozmawiał, tylko siłą bym cię stąd wywlekł. To jak? Idziesz z nami? Czy wolisz, by zmiażdżyły cię gruzy?

Mężczyzna spuścił wzrok. Analizował przez chwilę słowa Randala, aż w końcu odnalazł ślepiami, jego cierpliwe spojrzenie.

- Dobrze. Pójdę z wami.

Randal powoli podszedł do więźnia. Przerzucił jedną rękę mężczyzny przez swoją szyję i objął go w pasie. Wolno ruszył za Vi w stronę wyjścia z lochów.

Najtrudniejsze do pokonania były schody. Więziony jegomość ledwie był w stanie zrobić jakikolwiek krok. 

Ammar pozwolił sobie na odetchnięcie pełne ulgi, gdy w końcu zdołali dotrzeć do Likwidatorów, którzy przygotowywali zamek do podpalenia. 
Dwóch z zabójców podeszło do Randala, po czym ostrożnie przejęci więźnia.

- Przyjrzałeś mu się? - spytała Vi, ruszając do wyjścia z zamczyska - Jest przerażająco podobny do...

- Zethara... - Randy dokończył za nią.

◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇

- Wszyscy opuścili Pałac? - spytał Ernan, dołączając do grupy Likwidatorów, którzy przyczaili się w lesie, niedaleko siedziby Zdobywców.

- Tak - odparł Zethar - Łucznicy czekają tylko na twój sygnał. 

- Skoro już wszyscy opuścili zamek, to mogą strzelać.

Towarzyszący młodszemu Morvenowi, uczeń Zethara pokiwał głową, po czym ruszył do strzelców, gotowych do podpalenia Pałacu Śmierci.

- Odzyskałeś Pokorę i Sprawiedliwość? - zagadnął Cień.

- Ja mam Pokorę - Ernan wskazał na swoje plecy, na których spoczywała pochwa z mieczem.- Merther ma Sprawiedliwość. - Zmierzył wzrokiem zebranych.

Uśmiechnął się lekko, gdy dostrzegł Vivian i Randala. Przynajmniej mógł być spokojny o bezpieczeństwo swej córki. 

- A jak więźniowie? - spytał po chwili.

- Był tylko jeden. Nasi się nim zajmują.

- Jak to jeden? A co z resztą?

- Nie wiem. Vi mówiła, że nikogo więcej nie było w lochach. 

- To co się stało z resztą? - mruknął Ernan, zmierzając w stronę skrytego między drzewami wozu.

Tuż za nim podążał Zethar.

Łotr lekko zmrużył oczy, gdy wszedł w plamę światła, rzucanego przez lampę stojącą przy wozie. Zamarł, przyglądając się uwolnionemu jeńcowi.

- O kurwa - Stary Morven złapał się za głowę, gdy dokładnie zmierzył wzrokiem uwolnionego mężczyznę.

Więzień wytrzeszczył oczy. 

- Jesteście... Tacy podobni... - wydukał Ernan - J-ja... Mam...? Mam brata?

- Nie - Zethar pokręcił głową. - To syn Maksyma Mawgana. To... To twój wuj.

- Co?! - Łotr i jeniec wrzasnęli chórem.

- Kim ty jesteś?! - mężczyzna ryknął skołowany, patrząc na Zethara.

- Twoim bratem. Maksym... To znaczy nasz ojciec nic nie powiedział o mnie ani tobie, ani reszcie naszego rodzeństwa, aby nie wywrócić wam życia do góry nogami. Sam dowiedział się o moim istnieniu, kiedy miałem trzydzieści lat na karku.

- Czemu miałbym ci wierzyć?

- A po cholerę miałbym kłamać?

Wszyscy podskoczyli, zaskoczeni nagłym hukiem. Patrzyli przez chwilę jak zamek w ciągu kilku chwil ogarnęły języki ognia. Co rusz jakaś beczka zapełniona prochem strzelniczym, wybuchała, rozrywając mury.

Ernan oderwał wzrok od płonącej budowli, dopiero, gdy jedna z wierz runęła i zarwała większość dachu. 
Spojrzał na swojego wuja, o którego istnieniu dotąd nie miał pojęcia.

- A ja głupi myślałem, że już mnie nic nie zdziwi...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top