118.

Vivian poderwała się z miejsca. Patrzyła niedowierzając na mężczyznę, którego miała przed sobą. Zbyt dobrze znała te blond włosy, wzbogacone o rude pasma i te przenikliwe, zielone oczy...
Liczyła, że ich więcej nie zobaczy...
Nazar podniósł się powoli i zrobił krok w jej stronę.
Vi natychmiast się cofnęła. Mimowolnie krzyknęła, gdy stopa zsunęła jej się z dachówki i omal nie runęła w dół, na twardy chodnik.

- Uważaj, piękna - Chwycił jej nadgarstek, ratując ją tym przed upadkiem. - Bo zostanie z ciebie mokra plama.

Vivian wyrwała rękę z uścisku jego dłoni, gdy odzyskała równowagę.

- Ej, spokojnie. Przecież nic ci nie zrobię.

- Chcę zostać sama - mruknęła, odwracając się od niego - Zostaw mnie.

- Nie powinnaś pałętać się w nocy po tym paskudnym mieście i  to jeszcze osamotniona - Zbliżył się do niej. - Taka urocza, delikatna panienka byłaby łatwym celem.

- Zmieniłam się przez te lata - Wbiła wzrok w skąpane w mroku miasteczko. - Nie jestem taka krucha, jak ci się zdaje.

- Nie udawaj - zamruczał jej do ucha - Od razu widać, że nie jesteś zabójczynią.

- Przestań! - Obróciła się gwałtownie, gdy poczuła jego dłonie na swoich biodrach.

- Dalej jesteś z tym czarnowłosym dupkiem?

- Zważaj na słowa. Mówisz o moim narzeczonym.

- Hm... Sądziłem, że jesteś rozsądniejsza.

- Uważasz się za lepszego, co? - prychnęła.

- Pomyśl, Vi. Co on może ci dać?

- Kocha mnie, a ja kocham jego. To wystarczy.

- Kochasz go? A może po prostu imponuje ci to, że jest Likwidatorem?

- Chwila... Skąd wiesz, że...? - Dopiero wtedy dostrzegła, że ma na bokach dwa, dość krótkie i smukłe sztylety, z których ściekała jakaś ciecz. - Boże... Ty jesteś tym trucicielem...

- Jednak nie jesteś taka głupia - Uśmiechnął się upiornie, sięgając po jedno z ostrzy.

- Mówiłeś, że odszedłeś od Zdobywców - Vi zaczęła się cofać.

- Nie jestem już z nimi - Wzruszył ramionami, ostrożnie przesuwając palcem po klindze. - Ale muszę z czegoś żyć - Łypnął na nią. - Tak się składa, że mam eliminować każdego Likwidatora, jaki stanie mi na drodze. A teraz... Trafiła mi się okazja, by załatwić twojego chłoptasia.

Ruszył w jej stronę.

- Nazar, proszę - Uniosła ręce i zaczęła się cofać. - Nie rób głupstwa.

- Nic do ciebie nie mam, Vi. To tylko biznes.

Vivian obróciła się i zaczęła uciekać. Chwiejąc się niebezpiecznie, biegła po wąskiej kalenicy dachu, licząc, że nie runie w dół.
Serce tłukło jej, jak szalone. Prócz jej ciężkiego oddechu i stukotu butów o dachówki, słyszała śmiech Visa.
Wiedziała, że bawi go ta gonitwa. Przecież nie miała z nim szans. Nie była nawet w połowie tak zwinna, jak Likwidatorzy, których Nazar zdołał dopaść.

Zawahała się, gdy dostrzegła, że dach za chwilę zmieni się w przepaść.
Wzięła głęboki wdech i odbiła się od krawędzi. Cudem zdołała się chwycić gzymsu, tym razem  płaskiego dachu.
Przygryzła wargę, czując, że palce powoli jej się zsuwają z kamienia.
Dostrzegła cień Visa, który z gracją wylądował w przysiadzie na gzymsie, na którym zawisła Vi.

- I co teraz, słodziutka? - Zarechotał okrutnie.

Po chwili wyciągnął ręce w jej stronę.
Vivian spojrzała w stronę ziemi. Uśmiechnęła się chytrze. Nie miała zamiaru dać mu się złapać.
Puściła krawędź i runęła w dół. Wylądowała na metalowej barierce małego tarasu. Jednak nie zdołała utrzymać równowagi i spadła na chodnik.
Mimowolnie krzyknęła, gdy uderzyła o twardą ziemię. Choć upadek był bolesny, to wysokość nie była na tyle duża, by zrobiła sobie poważną krzywdę.
Poderwała się na nogi, po czym zadarła głowę. Nazar wciąż spokojnie kucał na gzymsie i uważnie się jej przyglądał. Po chwili zeskoczył z krawędzi i ruszył w głąb dachu.
Vivian zaczęła uciekać, gdy zniknął jej z oczu. Była pewna, że nie odpuścił.
Byłaby głupia, gdyby uwierzyła, że naprawdę darował sobie pogoń.
Przeszły ją ciarki, gdy kątem oka dostrzegła jakiś cień, który szybko przemknął po chodniku.
Mimowolnie pisnęła, gdy ni z tego, ni z owego zeskoczył na ziemię, zagradzając jej przy tym drogę. Przewróciła się, gdy gwałtownie zahamowała. Vis nie spiesząc się, ruszył w jej stronę.
Vivian szybko poderwała się z miejsca i ruszyła biegiem przed siebie.

Nagle wrzasnęła z bólu, padając na ziemię. Spojrzała przerażona na ostrze tkwiące w jej łydce.
Zdołała jeszcze przekręcić się na plecy i wyrwać sztylet z nogi. Zaczęła się cofać, widząc Nazara, który wciąż wolno kroczył w jej stronę.

Po chwili Vi zaczęła ciężko dyszeć, lecz nie tylko ze zmęczenia. Trudno było jej nabrać powietrza do płuc. Poczuła, że jej kończyny drętwieją i powoli stają się bezwładne.
Z każdą sekundą robiło jej się coraz słabiej. Obraz powoli się rozmazywał.
Opadła płasko na plecy, a nieprzytome spojrzenie skupiła na ciemnym niebie.
Chciała spoliczkować mężczyznę, który nad nią zawisł, lecz nic nie mogła zrobić. Nie mogła nawet krzyknąć. Miała wrażenie, że ktoś ją trzyma za gardło. Na tyle mocno, że nie mogła zmusić głosu do posłuszeństwa, ale nie dość, by zaczęła się dusić.
Wlepiła otępiały wzrok w zielone ślepia.

- Nazar... - tylko tyle była w stanie z siebie wydusić.

Poczuła, że z oczu umykają jej łzy.

- Ciii... - Przesunął dłonią po jej policzku, ścierając przy tym słone krople.

Po chwili zniżył się nieco i delikatnie musnął wargami jej usta.

- Nie bój się, maleńka - szepnął, znów patrząc jej prosto w przerażone oczy - Za chwilę będzie po wszystkim.

Vivian chciała go od siebie odepchnąć i uciekać ile sił w nogach, lecz zupełnie straciła kontrolę nad swoim ciałem. Powoli ogarnęła ją ciemność, a ostatnie co dostrzegła, to zielone ślepia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top