111.

- Rozluźnij się, kochanie - rzekł Randal, pomagając Vivian zawiązać gorset.
- To nie takie proste... - Westchnęła i złapała się za brzuch. - Chyba zaraz zwymiotuję...
- Nie denerwuj się. Będzie dobrze.
- Mam taką... Au! - Jęknęła, gdy ubranie ścisnęło jej żebra.
- Przepraszam. Już rozluźniam.
- Co mam im powiedzieć? - spytała po chwili - Jak mam przekonać Likwidatorów, by znów walczyli?
- Zrób to, co na pustyni Tibilisi i w Fearghas. Po prostu wyjdź przed nich i pokaż im, że są ludzie, którzy są gotowi się zbuntować - Randy czule cmoknął Vi w ramię, po czym cofnął się nieco.

Sięgnął po smolistą sukienkę, leżącą na ich łóżku i pomógł ukochanej ją założyć.

- Gotowe.
- I co sądzisz? - spytała, obracając się.
- Skromnie i elegancko - stwierdził, mierząc wzrokiem czarną suknię, która sięgała do podłogi.

Nie miała żadnych zdobień.
Starannie kryła biust i ręce właścicielki, pozwalając podziwiać jedynie ramiona.
Vi uśmiechnęła się słabo, po czym sięgnęła po szczotkę do włosów. Jej ręce potwornie drżały. Sama cała dygotała z nerwów.

- Daj, pomogę ci - Randal ściągnął wstążkę z jej włosów i rozplątał luźnego warkocza.

Przejął szczotkę i zaczął delikatnie czesać jej długie włosy.

- Dziękuję - powiedziała cicho - Przestaję nad sobą panować przez strach...
- Nie masz się czego obawiać - Po chwili oddał jej szczotkę. - Spinasz włosy, czy zostawiasz rozpuszczone?
- Chyba zostawię je w spokoju.

Podeszła do lustra i spojrzała w obicie swoich oczu. Były pełne lęku.
Musiała okiełznać nerwy, jeśli chciała przekonać do siebie Likwidatorów. Żaden z nich nie wziąłby na poważnie słów rozdygotanej panny.
Wzięła głęboki wdech. Wyprostowała się i dumnie uniosła głowę.

- Jestem gotowa - rzekła, odwracając się do Randala.
- Więc chodźmy - Skinął głową, po czym otworzył drzwi ich sypialni.

◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇

Pięciu Likwidatorów zasiadło w jadalni, przy dużym, okrągłym stole. Odkąd zebrali się w domu Omara nie odezwali się do siebie nawet słowem. Wszyscy siedzieli naburmuszeni i wymieniali się nieufnymi, pełnymi wrogości spojrzeniami.
Nikt nawet nie drgnął, gdy w końcu drzwi pokoju się otworzyły i do pomieszczenia weszła drobna kobieta, ubrana w czarną suknię, a tuż za nią brunet o niespotykanej barwie tęczówek, odziany w Likwidatorki płaszcz.
Zabójcy skupili na Vivian swoje upiorne oczy. Żaden nie wstał, by ją powitać. Nikt się nie odezwał.

- Witajcie, Likwidatorzy - rzekła Vi, starając się brzmieć, jak najpewniej.
Nie otrzymała odpowiedzi.

Zerknęła na Randala, który stał przy drzwiach.

- Śmiało - Poruszył bezgłośnie wargami.

Vivian odchrząknęła, znów skupiając się na mordercach.

- Zapewne wiecie, czemu...
- Możesz nam wyjaśnić, kim ty właściwie jesteś? - przerwał jej jeden z Likwidatorów.

Dziewczyna mimowolnie zadrżała, słysząc niski głos mordercy. Nie spodziewała się, że któryś w końcu się odezwie. Zebrała w sobie odwagę.

- Nazywam się Vivian Morven - powiedziała spokojnym głosem - Staję przed wami, w zamian za mego ojca.
- Nathair przysyła córkę, zamiast stawić się osobiście - prychnął Likwidator, mierząc Vi wzrokiem - Nie jesteś jedną z nas, prawda?
- Nie...
- To są jakieś żarty! - Mężczyzna poderwał się z miejsca. - Nie dość, że nas ściągają z bezpiecznych kryjówek prosto do łap Zdobywców, to jeszcze staje przed nami kobieta, która nawet nie jest Cieniem!
- Uspokój się, Rancorn - mruknął inny zabójca - Morven musiał mieć dobry powód, aby przysłać w zastępstwie swoją córkę.
- Jesteś niepoważny, Garen - syknął, po czym zbliżył się do Vivian - Gówniara, zamiast prawdziwego Likwidatora... To jakaś kpina!

Vivian zmarszczyła brwi. Strach z niej wyparował. Bez zawahania spojrzała mordercy w oczy.

- Wróć na miejsce - rzekła.
- Słucham? - Parsknął śmiechem. - Śmiesz mi rozkazywać? Dziecko, ty chyba nie wiesz, z kim masz do czynienia - Przysunął rękę do noża, na jego boku.

Vivian uniosła rękę, gdy Randal sięgnął po miecz, spoczywający na jego boku. Chłopak cofnął dłoń, ale nie odrywał swoich przenikliwych oczu od Rancorna.

- W istocie już nie wiem z kim mam nieprzyjemność się spotkać. Z Likwidatorami? - prychnęła Vi - Jakoś ich nie dostrzegam. Widzę jedynie bandę naburmuszonych i bezczelnych dupków.
- Zważaj na słowa, bo...
- Bo co? Podniesiesz rękę na bezbronną kobietę? - Zaklaskała teatralnie. - Prawdziwy z ciebie mężczyzna - Uśmiechnęła się prowokacyjnie. - Wiesz co? To, że nie szanujesz mojej osoby jakoś mnie nie dotyka. Jednakże lekceważąc mnie, przychodzącą do was w imieniu mego ojca, okazujesz brak szacunku jemu - Ernanowi Nathairowi Morvenowi. Jeśli podniesiesz na mnie rękę, to narazisz się jednemu z najgroźniejszych morderców. Chyba wiesz, że to będzie przejawem czystego idiotyzmu? Z resztą... Śmiało, wyciągnij nóż - Wskazała na Randala. - Mój towarzysz bez zawahania urżnie ci łeb.

Rancorn zaniemówił. Po chwili otworzył usta, by coś rzec, ale zrezygnował.

- Nie masz nic do powiedzenia? - spytała Vivian - Cudownie. Więc teraz daję ci wybór, albo wyjdziesz i wrócisz tam, skąd cię diabli przynieśli, albo grzecznie usiądziesz na dupie i wysłuchasz, co mam do powiedzenia.

Likwidator uniósł ręce, po czym cofnął się z powrotem na swoje miejsce. Usiadł na wolnym krześle i wbił spojrzenie w Vivian, cierpliwie czekając, aż zacznie przemawiać.

- Ktoś jeszcze ma jakiś problem? - mruknęła, mierząc zabójców wzrokiem.

Zapadła zupełna cisza.

- Dobrze - Odchrząknęła. - Jak już mówiłam, zapewne wiecie czemu was tu ściągnęliśmy. Zdobywcy wszystko zgarnęli, a was, Likwidatorów zmusili do ucieczki i krycia się. Wiele miast i lasów doszczętnie spłonęło. Gdzie nie spojrzeć panuje głód i biedota. Ludzie umierają na ulicach i jakoś nikt sobie nie zaprząta głowy, by ich pochować. Zdobywcy organizują masowe egzekucje, by rzekomo pokazać, czym się skończy nieposłuszeństwo. Gówno prawda. Szukają rozrywki. Istnieje lepsza zabawa, niż okrutne gwałty, wyżynanie niewinnych i palenie wszystkiego? - Przerwała na chwilę.

Uśmiechnęła się w duchu. Likwidatorzy nadal uważnie jej słuchali.

- Ludzie boją się sprzeciwić - kontynuowała - Lękają się kary. Obawiają się śmierci. Ale nie wy. Wychowywano was na zabójców. Przyzwyczajono do myśli, że każda misja może być waszą ostatnią. Pokażcie wszystkim, że Likwidatorzy nadal walczą, że nie boją się zginąć za wolność. Lud potrzebuje kogoś, kto ich zachęci do buntu - Zaczęła krążyć wokół morderców - Nie macie dość ukrywania? Bezczynności? Faktu, że Zdobywcy czują się bezkarnie?
- Do czego zmierzasz? - Padło pytanie.
- Zbieramy ludzi, którzy staną do walki ze Zdobywcami - odparła - Jesteście z nami? Czy wolicie wracać do swoich kryjówek i dalej żyć w cieniu tych tyranów?

Zapadła przytłaczająca cisza. Likwidatorzy wymienili się spojrzeniami, po czym znów skupili się na Vivian.
W końcu Garen wstał.

- Nie mam nic do stracenia - przyłożył do serca dłoń, zaciągniętą w pięść - Wolę polec w nierównej walce ze Zdobywcami, niż bezczynnie siedzieć i patrzeć, jak wszystko niszczą. Jestem z wami.

Trzej kolejni mordercy podnieśli się z miejsc i skinęli głowami.
Wszyscy spojrzeli na Rancorna. W końcu i on wstał.

- Jesteście pieprznięci - prychnął, po czym ruszył do drzwi.

Stanął twarzą w twarz z Ammarem, który wlepił w niego swoje przenikliwe, błękitne ślepia. Przez chwilę mierzyli się wrogimi spojrzeniami, aż w końcu Randal zrobił krok w bok, pozwalając Likwidatorowi opuścić pomieszczenie.
Rancorn łypnął na pobratymców, po czym prychnął i wyszedł z jadalni, trzaskając przy tym drzwiami.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top