55.

- Wyglądają jak... stado - stwierdził Morven.
- Nie są jakoś specjalnie przerażający - mruknął Ores.
Niespodziewanie dwóch stróżów, daleko od nich, poderwało się z miejsca. Syczeli na siebie, niczym zwierzęta. Jeden z nich podniósł się na dwie nogi, zaś drugi pozostał na czworakach. Wyszczerzyli zęby, prezentując, jak są zaostrzone. Po chwili rzucili się na siebie, niczym psy. Bez wahania używali przeciw sobie kłów i równie ostrych pazurów.
- Mówiłeś coś? - Ernan łypnął na Atrana.
Zdobywca machnął ręką.
- Ten głupi miecz nie jest wart starcia z tymi bydlakami - podrapał się po głowie - Jesteś pewien, że to ludzie?
- Traktowano ich, jak krwiożercze bestie, więc się nimi stali.
- To... Wracamy?
- Nie. Gdzieś tam jest Bezprawie.
- Jak chcesz przejść dalej?
- Rusz głową - Ernan wskazał na rury biegnące po suficie.
- Żartujesz, prawda?
- Nie. Właź.
- Czemu ja mam iść pierwszy?
- A czemu nie?
- Nie bądź za cwany, Morven. Pewnie mnie zrzucisz!
- Byłbym do tego zdolny - Ernan uśmiechnął się upiornie - I z wielką chęcią patrzyłbym, jak uciekasz przed stróżami. Jednakże daruję sobie takie dziecinne zagranie.
- Jakoś ci nie wierzę... - Atran spojrzał na niego podejrzliwie.
- Chcesz kopa na zachętę?
- Czemu ty nie pójdziesz pierwszy? Hm?
- Wolę mieć cię na oku.
- Nie ufasz mi? - Zdobywca uśmiechnął się chytrze.
- Dawno straciłeś moje zaufanie - Morven splótł ręce za sobą - Dobra. Albo idziesz pierwszy, albo rzucę cię stróżom na pożarcie.
- Myślisz, że pójdzie ci ze mną tak łatwo? - mruknął Ores, sięgając po sztylet.
Ze zdziwieniem stwierdził, że nie miał noża za pasem.
- Tego szukasz? - Ernan parsknął śmiechem, pokazując jego sztylet.
- Jak ty...?
- Wykorzystałem chwilę twojej nieuwagi, gdy podziwiałeś "trupy". 
- Oddawaj.
- A pójdziesz pierwszy? - obrócił nóż w dłoni - Czy mam cię zachęcić?
- Dobra... - Atran westchnął ciężko - Pójdę...
- Grzeczny Zdobywca - Morven uśmiechnął się prowokacyjnie.
- Debil - syknął, zabierając swoją własność.
Ores wdrapał się na grubą rurę i powoli zaczął się czołgać. Po chwili zerknął za siebie. Ernan był tuż za nim. Gdyby chciał, mógłby kopnąć Likwidatora w twarz, czym strąciłby go prosto na stróżów. Darował sobie jednak tak perfidne zagranie. Za dobrze znał Łotra. Prawdopodobnie Morven pociągnąłby go za sobą. Wyciągnął ręce przed siebie. Już miał się przesunąć dalej, gdy jego dłoń dotknęła czegoś wilgotnego.
- Ohyda... - warknął z obrzydzeniem - Ale to śliskie...
- Nie gadaj, tylko pełznij dalej.
- Uh... - przesunął się trochę - Masakra...
Niespodziewanie ześlizgnął się. Runąłby na postać, leżącą tuż pod nim, gdyby nie Ernan, który w ostatniej chwili chwycił go na nogę.
- Było blisko - Atran odetchnął z ulgą.
- Powinienem cię puścić - warknął Morven - Ale wtedy te bydlaki dopadłyby też mnie.
- Zamknij jadaczkę i w końcu mnie wciągnij.
- Myślisz, że to takie proste? Rura jest śliska, a ty... - na usta Likwidatora wkradł się wredny uśmieszek - Mógłbyś schudnąć.
- Ej - oburzył się - Nie jestem gruby!
- Ale swoje ważysz.
Atran przewrócił oczami.
- Spróbuj wejść - Ernan spoważniał - Nie wiem ile jeszcze nas utrzymam.
Ores złapał ramię Łotra i podciągnął się. Chwycił rurę i już miał się wspiąć, gdy ręce ześlizgnęły mu się ze śliskiego metalu.
- Cholera! - warknął wściekły.
- Ciszej, cymbale.
Nagle nóż Atrana wysunął się zza paska i spadł na głowę jednego ze stróży. Istota poderwała się z miejsca. Zasyczała wściekle, czym ocuciła kilku swoich towarzyszy.
- Brawo, Ores... - syknął Ernan.
Zdobywca przerażony znów spróbował się wspiąć, na bezpieczną wysokość. Lecz bezskutecznie. Stróż, którego uderzył nóż, doskoczył do Atrana i wbił ostre zęby w jego rękę. Ores wrzasnął z bólu.
Kolejni strażnicy ocknęli się zaalarmowani krzykiem.
- Kurwa, jak to boli! - Zdobywca docisnął do siebie zranioną rękę.
Ernan czuł, że powoli ogarnia go panika. Stróże skakali coraz wyżej.
- Spróbuj dosięgnąć mojej kieszeni! - zawołał do Oresa.
- Po cholerę?
- Mam tam środek usypiający.
- Serio?
- Nie. To tylko pretekst, byś pomacał mnie po dupie - prychnął Morven - Oczywiście, że mówię poważnie, idioto!
Atran ignorując ból, chwycił ranną ręką ramię Ernana, a zdrową dłonią sięgnął do jego kieszeni.
Wyciągnął małą buteleczkę.
- Rozbij ją o podłogę i wstrzymaj oddech.
Zdobywca wziął zamach i rzucił naczynie.
Rozwścieczeni stróże powoli zasypiali, aż w końcu wszyscy leżeli już nieprzytomni.
- Udało się! - Atran uśmiechnął się szeroko.
- Nie ciesz się. To szybko przestaje działać.
Ernan poczuł jak jego ręka i nogi osuwają się z zimnej rury.
- Właź z powrotem - sapnął - Dłużej nas nie utrzymam... Za chwilę...
Runęli prosto na strażników, którzy ledwie kilka chwil temu próbowali ich rozszarpać na kawałeczki. Na szczęście żaden się nie poruszył.
Zabójcy ostrożnie stąpali między ciałami, próbując ich nie nadepnąć.
W końcu doszli do schodów. Pokonali kilka stopni. W wejściu do następnego pomieszczenia leżał stróż.
Ernan złapał Atrana za ramię, który zbyt pewnie zbliżał się do śpiącego.
- Uważaj - szepnął - Środek usypiający na pewno go nie dosięgnął.
Ores pokiwał głową. Na palcach podszedł do strażnika. Już miał go minąć, gdy stróż poderwał się z miejsca. Warcząc i sycząc, rzucił się na Zdobywcę.
Ernan chwycił swój sztylet i ugodził nim "bestię" w kark. Stróż zamarł w bezruchu.
Atran natychmiast zrzucił z siebie ciało. Dysząc ciężko, chwycił się za serce.
- Jeszcze jedna taka akcja, a pompa mi stanie - wysapał, ocierając mokre od potu czoło - Dzięki, stary. Już drugi raz ocaliłeś mi dupsko.
- Przynajmniej to się nie zmieniło - Morven uśmiechnął się nieco, wyciągając rękę do Zdobywcy.
Ores przyjął pomoc i wstał.
Weszli do sali. Ściany znaczyły liczne pęknięcia i dziury, podobnie podłogę. Tak, jak w poprzednich częściach piwnicy, trochę światła wpadało przez małe, zakratowane okna. Było niepokojąco cicho.
Wbili spojrzenia w dużą klatkę, stojącą na środku sali. Znaleźli to, po co przyszli. Bezprawie leżało na kamiennym stole, w zamknięciu.
- Mam nadzieję, że pasuje też do tego zamka - mruknął Ernan, wyjmując z kieszeni klucz, który zabrał najemnikowi.
Podszedł do kraty.
- Niech to szlag... - warknął, gdy klucz okazał się bezużyteczny.
- Czekaj. Mam wytrych - Atran sięgnął do buta.
Wyciągnął narzędzie i podał je Likwidatorowi.
- Z poszarpaną ręką nie za wiele zdziałam.
Morven ukucnął, po czym włożył wytrych do zamka i z wielkim skupieniem zaczął pracować nad otwarciem kraty.
- Stęskniłeś się choć trochę? - zagadnął Ores.
- W końcu mogę spokojnie spać, nie bojąc się, że mi wytniesz jakiś numer.
- Pytam serio...
Ernan łypnął na niego kątem oka.
- Trochę - mruknął, z powrotem skupiając się na zadaniu.
- Wkurzyłeś się, co? - Zdobywca podrapał się po karku.
- Żartujesz sobie? Chciałem ci nogi z dupy powyrywać, kiedy przeszedłeś na ICH stronę.
- Cóż... Pewnie się ucieszysz, kiedy ci powiem, że ze Zdobywcami wcale nie jest tak różowo...
- Wiem o tym - odparł Łotr.
Natychmiast przypomniała mu się Nora.
- Naprawdę? - zdziwił się Atran - Skąd?
- Nie ważne.
- Eh... Trochę za późno się ocknąłem... Wróciłbym do Likwidatorów, ale... No wiesz... Zabiliby mnie. Nawet gdybym wszystko im wyśpiewał o Zdobywcach - zerknął na Ernana - Dalej mnie nienawidzisz?
- Gdybym dalej się na ciebie wściekał, to pozwoliłbym stróżom cię zeżreć.
Ores uśmiechnął się słabo.
- Jest po staremu?
- Nie do końca. Przecież jesteś Zdobywcą.
- Oh... - spuścił głowę - Rozumiem...
W końcu zamek trzasnął cicho. Morven wyprostował się, po czym otworzył kratę.
- Nie próbuj mnie więcej zabić, a przymknę oko, że gdzieś tam masz "x".
- Nie boisz się Rady?
- Boję - Ernan uśmiechnął się - Ale wiesz, że lubię igrać z niebezpieczeństwem.
Likwidator zdębiał. Dopiero teraz zauważył małe dziecko, siedzące tuż obok nich. Wyglądało równie upiornie, co reszta stróży.
- Cholera... - syknął cicho, gdy maleństwo podpełzło do niego i zainteresowało się nogawką jego spodni.
- Boisz się tego maleństwa? - Atran parsknął śmiechem.
- Nie boję się dziecka. Bardziej się obawiam, że gdzieś tu czai się jego mamusia...
Dostrzegł bladą rękę, wystającą z jednej z dziur w murze. Wzdrygnął się, widząc długie pazury.
Nagle cofnął się gwałtownie, gdy dziecko zainteresowało się czarnym nożem. To był duży błąd. Maleństwo spłoszone jego agresywnym ruchem, zaczęło krzyczeć. Pisk rozniósł się echem po sali. Niemalże natychmiast otrzymał odpowiedź, w postaci upiornego syczenia.
Dotąd nieruchoma dłoń, wbiła pazury w spękany kamień. Z mroku wypełzła kobieca sylwetka. Po chwili z głębokiej wyrwy w podłodze, wyłoniły się kolejne szpony, a tuż za nimi mężczyzna.
- Patrz... - Ores z trudem przełknął ślinę - Tatuś też się znalazł...
Mężczyzna zaatakował pierwszy. Poderwał się na dwie nogi i warcząc wściekle, rzucił się w stronę Ernana. Morven chwycił nóż. Drasnął pierś stróża.
Napastnik zawył z bólu i natychmiast odskoczył od Likwidatora. Jednak nie miał zamiaru odpuszczać. Postanowił znów zaryzykować. Skoczył na Łotra. Bezlitośnie wbił pazury w jego plecy, rozcinając ubranie i skórę.
Ernan ugodził strażnika w brzuch i zrzucił go z siebie. Wraz z Atranem, który rzucał w kobietę kamieniami, prędko wpadli do klatki i zatrzasnęli bramę, ratując się przed atakiem wściekłej matki.
- Lubię panny, które potrafią pokazać pazurki, ale bez przesady! - Ores zaśmiał się nerwowo.
Kobieta atakowała zamknięcie. Co i rusz przekładała szponiaste ręce przez pręty, próbując dosięgnąć któregoś z nich. W końcu zasyczała niczym żmija. Podpełzła na czworakach do dziecka. Jedną ręką podniosła maleństwo i przycisnęła je do swojej piersi. Spojrzała przekrwionymi oczami na Ernana. Zmarszczyła upiornie twarz, wyszczerzając ostre zęby, po czym zniknęła z dzieckiem w ciemnościach.
- Będę miał koszmary do końca życia... - jęknął Atran.
- To jakiś dom wariatów... A ja głupi myślałem, że już nic mnie nie zdziwi...
- Ani nie przestraszy...
Spojrzeli na Bezprawie. Morven chwycił ostrze i wsunął je do pustej pochwy na plecach. Syknął cicho, czując okrutny ból.
- A teraz trzeba się stąd wydostać - mruknął, przeszukując kieszenie.
- Szukasz wytrychu?
- Tak.
- To się nie kłopocz - Ores oparł palce na nasadzie nosa - Jest tam, obok tego bydlaka...
Ernan spojrzał na stróża, którego zranił nożem w brzuch. Leżał na podłodze i ciężko dyszał. Wykrwawiał się. A tuż przy nim leżał wytrych.
- I co teraz? - westchnął Atran.
Likwidator podszedł do wejścia. Zmierzył wzrokiem stary zamek. Po chwili cofnął się nieco. Wykorzystując lekki rozpęd i całą swoją siłę, kopnął kratę, rozbijając blokadę.
- Nie można było tak od razu? - Ores uśmiechnął się od ucha, do ucha.
Ernan przewrócił oczami. Ledwie wyszli z klatki, a już chcieli do niej wracać. Powoli, w ich stronę człapali stróże.
- Do zobaczenia w piekle, Ernan - jęknął Atran, zasłaniając oczy - Błagam... Niech będzie szybko i bezboleśnie...
- Aż tak ci tam śpieszno? - Łotr klepnął go w ramię - Patrz.
Stróże byli bardziej zainteresowani już martwym kompanem, niż nimi.
Ores omal nie pożegnał zawartości swojego żołądka, gdy istoty zanurzyły zębiska w nieboszczyku.
- Wystarczyło wziąć ze sobą tą cholerną miskę z mięsem - Ernan puknął się w czoło.
- Chodźmy stąd, zanim postanowią wgryźć się w nas...
Nie tracąc stróży z oczu, wyszli z sali.
- Jak myślisz, co ich zwabiło? - spytał Atran.
- Może trzask, kiedy wywarzyłem kratę.
Zamarli w bezruchu, słysząc za sobą warczenie. Powoli zerknęli przez ramiona. Dostrzegli kilku strażników, którzy wlepili w nich swoje upiorne ślepia i dumnie prezentowali kły.
- Wiesz co? - Morven zadrżał - Nie zwabił ich trzask. Tylko... krew...
Rzucili się do ucieczki.
Likwidator w ostatniej chwili otworzył zamknięcie. Wypadli za kratę, niczym pioruny i natychmiast ją zatrzasnęli. Wymęczeni osunęli się na podłogę. Dyszeli ciężko. Przez chwilę patrzyli, jak blade sylwetki krążą wokół zamknięcia.
W końcu spojrzeli na siebie i zaczęli się śmiać.
- Udało się! - wrzasnęli razem.
Kiedy stróże zniknęli, a oni sami ochłonęli po chwili grozy, wymknęli się z domu i czym prędzej opuścili posiadłość hrabiego Moore'a.
- Serce nadal wali mi, jak szalone - Atran odetchnął głęboko - Dawno nie najadłem się takiego strachu. A wszystko przez to głupie Bezprawie.
Zabójcy spojrzeli na siebie.
- To... Co teraz? - spytał Ernan - Będziemy...? Będziemy walczyć?
Stali przez chwilę w zupełnym milczeniu. W końcu Ores machnął ręką.
- Weź ten miecz.
- Mówisz poważnie? - Morven się zdziwił.
- Zdobywcy wysłali mnie na niechybną śmierć. Mogą mnie cmoknąć w dupę - wyciągnął rękę do Likwidatora - Gdyby nie ty... Skończyłbym jako przekąska. Jestem twoim dłużnikiem.
Ernan uścisnął jego dłoń.
Ores  ruszył w ciemności.
- Do zobaczenia, Morven - rzucił - Oby w przyjemniejszych okolicznościach.
Łotr odetchnął głęboko. Sięgnął po miecz, spoczywający na jego poranionych plecach. Musnął palcami smolistą klingę. Bezprawie było jego. Misja wykonana. Mógł wracać do domu.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top