PROLOG
Przez skąpaną w mroku ulicę przemknął przerażony mężczyzna. Drogę co rusz oświetlały mu pojedyncze pochodnie, ratując go przed staranowaniem jakiejś przeszkody.
Nieznośną ciszę zakłócał jego ciężki, urywany oddech i plaskanie błota, rozlegające się z każdym kolejnym krokiem. Nie wiedział ile już tak mknie. Jego dwaj ochroniarze zostali zamordowani, tak szybko, że żaden z nich nie zdążył nawet mrugnąć. Zaczął biec ile sił w nogach, nawet nie wiedząc przed kim konkretnie ucieka. W końcu zrobił największy z możliwych błędów - odwrócił się.
Nie dostrzegając nikogo, zwolnił i głośno sapiąc, rozejrzał się dookoła. Wyglądało na to, że już dawno zgubił swojego oprawcę.
Uśmiechnął się triumfalnie i uspokojony poprawił frak. Po chwili otulił się ramionami. Z nieba sypały drobne płatki śniegu, a wydychane przez mężczyznę powietrze natychmiast zmieniało się w widoczne obłoczki. By szybciej przebierać nogami, pozbył się zbędnego ciężaru, jakim był ciepły płaszcz. Teraz tego żałował.
- Nie za zimno na spacery? - Czyjś głos omal nie przyprawił go o zawał.
Po chwili dostrzegł sylwetkę niemalże całkowicie zlaną z nocnymi ciemnościami. Jedynie mały kawałek czarnego płaszcza był widoczny, dzięki plamie światła dawanej przez powoli wygasającą pochodnię.
- Kim jesteś? - wydusił z siebie - Czego chcesz?
W odpowiedzi usłyszał charakterystyczny dźwięk dobywanego miecza.
- Kto cię najął? - Głos mu się załamał.
Klinga błysnęła, przesuwając się w stronę oświetlonego chodnika. W końcu mężczyzna stanął twarzą w twarz z właścicielem ostrza. Zamachowiec był wysoki i całkowicie odziany w czerń. Jego tożsamość chronił głęboki kaptur, który pozostawiał odkryte tylko usta, wykrzywione w upiornym uśmieszku.
- Sowicie ci zapłacę, jeśli mnie oszczędzisz!
Zabójca przekrzywił zakapturzoną głowę. Miecz powoli opadł, pozwalając ofierze na odetchnięcie pełne ulgi.
- A więc jak się zwiesz? - odchrząknął i rzekł twardo, starając się zachować resztki godności.
Najemnik zrobił kilka kroków w stronę mężczyzny, po czym ukłonił się lekko, wręcz teatralnie.
- Jam jest... - zaczął, prostując się - Śmierć.
Całą okolicą wstrząsnął przeraźliwy wrzask, który prędko zastąpiła błoga cisza.
Zabójca bez krzty zawahania wytarł zakrwawiony miecz w ubranie ofiary, która legła w powoli powiększającej się szkarłatnej kałuży. Po chwili niewzruszony wziął dowód zbrodni i zniknął w ciemnościach, pozostawiając za sobą kolejnego trupa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top