37.
- Stresujesz się? - zachichotała Keira.
- Dziwisz mi się? - mruknął Zethar, poprawiając czarną koszulę - Będziemy ochraniać kardynała Luthiasa. Jeśli coś pójdzie nie tak...
- Przestań panikować. Będzie dobrze.
- Nie mogli wybrać kogoś innego?
Keira wzruszyła ramionami.
- Pozostali będą strzegli pałacu eminencji i okolicy.
Zethar mruknął coś pod nosem i spojrzał w lustro. Był całkowicie odziany w czerń. Dopasowane spodnie do kolan zasłaniały skórzane buty.
Nałożył karwasze, następnie otulił biodra pasem, przy którym miała spocząć broń.
Sięgnął po czarną pelerynę i narzucił ją na lewe ramię. Ręce mu drżały, nie był w stanie zawiązać płaszcza.
Keira zaśmiała się widząc jak dłonie odmawiają mu posłuszeństwa.
- To nie jest zabawne - mruknął.
- Ależ jest - pomogła mu z troczkami szaty - Czemu tak się denerwujesz?
- Hm... No nie wiem - prychnął - Może dlatego, że mamy czuwać nad bezpieczeństwem kardynała? - odwrócił się do Keiry - A co jeśli zawiedziemy i eminencji coś się stanie? Powieszą nas!
- Myślisz, że ktoś będzie na tyle głupi, by zaatakować kardynała podczas pogrzebu jego matki?
- Szaleńców na świecie nie brak - uśmiechnął się - Nawet jeden stoi przede mną.
- I kto to mówi - skrzyżowała ręce na piersi i uniosła głowę, udając oburzoną.
- Kto z kim przystaje, takim się staje.
- Patrzcie jaki mądrala.
Zethar odetchnął głęboko zawiązując sobie szarą apaszkę na szyi.
- Jak sobie radzisz ze stresem? - mruknął - Nie chce mi się wierzyć, że się nie boisz.
- A mam taki jeden sposób - uśmiechnęła się nieco.
- A zdradzisz co to za metoda?
- Po prostu o tym nie myślę - wzruszyła ramionami - Łatwizna!
Morven pokręcił głową, wpychając ręce w skórzane rękawice.
- Żeby wszystko było takie łatwe - mruknął podchodząc do stołu, na którym leżał wypolerowany sztylet i miecz. Uniósł pelerynę i wsunął broń za pas.
- Możemy iść - westchnął ciężko, nakładając jeszcze na głowę czarny kapelusz z szerokim rondem i przyczepionym długim, smolistym piórem.
◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇
Zethar uważnie przyglądał się ludziom zebranym w kościele. Stał napięty niczym struna. Z nerwów zacisnął chwyt na halabardzie, która dodawała mu grozy.
W każdym uczestniku mszy, dostrzegał potencjalnego zamachowca. Zerknął na Keirę. Była ubrana jak on, tylko że na szyi miała czerwoną chustę.
Stali tuż przed ołtarzem. Mieli idealną pozycję, by widzieć wszystkich obecnych w kościele i byli wystarczająco blisko, by w razie ataku móc szybko osłonić kardynała Luthiasa.
Świątynia była skromna, ale dosyć duża. Ściany wykonano z jasnego, szorstkiego kamienia. Nie zaprzątano sobie głowy zbędnymi zdobieniami. Jedyną ozdobą były kolorowe witraże, o niezbyt skomplikowanych wzorach. Z wysokiego sufitu zwisały obszerne żyrandole. Zapalenie wszystkich świec wymagało dużo czasu i wielu rąk.
Podłoga była wykonana z tego samego materiału co mury kościoła. Bił od niej nieprzyjemny chłód.
Naprzeciwko prostego ołtarza, stały dwa rzędy drewnianych ławek. Zaś za nim stały toporne fotele, przygotowane dla duchownych odprawiających msze, a tego dnia także dla kardynała.
Kościół był pełen. Od wejścia, niemal do Zethara i Keiry znajdowali się ludzie. Nie było takiej możliwości by gdzieś tam wcisnąć choćby małe dziecko.
Niemalże wszyscy mieli róże. Jedni czerwone, inni białe. Zdarzały się też o delikatnych odcieniach kremu.
Zethar poczuł jak nogi zaczynają mu odmawiać posłuszeństwa. Zbyt długo stał w zupełnym bezruchu. Jednak nie śmiał drgnąć. Wytrwale stał na baczność. Znudzony po raz setny zmierzył wzrokiem zebranych. Wszyscy gorliwie się modlili. Niektórzy nawet płakali.
W końcu dostrzegł coś podejrzanego. Tuż przy jednej ze ścian ludzie zaczęli się przesuwać. Przez świątynię przemknęły ciche szepty wyrażające niezadowolenie. Niemożliwe było ruszyć się choćby o krok, nie stając przy tym na stopie następnej osoby.
Zethar zmarszczył brwi. To wyglądało... jakby ktoś próbował się przekraść między zebranymi.
Nagle jego uwagę zwrócił cień, który szybko przemknął po podłodze. Keira też to dostrzegła.
Oboje zadarli głowy i spojrzeli na grube, drewniane bele, podpierające sufit. Na ciemnym drewnie dostrzegli jakiś kształt. Ludzką sylwetkę.
Chwycili oburącz swoje halabardy i ustawili się, gotowi do ataku. Wybuchło zamieszanie. Ludzie wrzeszcząc, rzucili się do wyjścia, omal nie tratując siebie nawzajem. Z tłumu wyłoniło się trzech zakapturzonych mężczyzn. Każdy z nich był uzbrojony.
Zethar i Keira rzucili się w wir walki. Jeden z zamachowców szybko został ugodzony halabardą w pierś. Krwawiąc obficie, padł na ziemię.
Nagle zabrzmiał trzask. Gruby sznur utrzymujący jeden z żyrandoli pękł i ogromny świecznik spadł przypadkiem miażdżąc kolejnego napastnika.
- Kurwa! - wrzasnął ten z góry.
- Uważaj debilu! - ryknął ocalały zamachowiec, po czym wyciągnął spod czarnej kurtki pistolet.
Zethar i Keira przeskoczyli przez ołtarz i skryli się za nim, wraz z duchownymi, którzy przerażeni przylegli do lodowatej podłogi. Kula ze świstem wbiła się w stół ofiarny.
- Nic panu nie jest, eminencjo? - spytała Keira.
Był tak wystraszony, że jedyne na co mógł się zdobyć to przeczące pokręcenie głową.
Zethar wychylił się ostrożnie. Strzelec ładował kolejną kulę.
Morven już miał wyjść z ukrycia i zaatakować, gdy padł kolejny strzał. Pocisk omal nie dosięgnął jego głowy.
Zamachowiec nadal czający się pod dachem, również miał broń palną. Wraz z towarzyszem strzelali na zmianę, nie dając swoim ofiarom szans nawet na zerknięcie jak daleko znajdują się od swoich oprawców.
- Załatw tego na górze - powiedział Zethar - Ja zdejmę tego drugiego.
Keira złapała sztylet. Wykorzystując sekundę przerwy między strzałami, wychyliła się zza ołtarza i rzuciła nożem w stronę sufitu, po czym natychmiast się ukryła, cudem unikając postrzału. Kilka sekund po wyrzuceniu sztyletu, zabrzmiał wrzask, a po chwili mrożący krew w żyłach trzask pękających kości.
Został tylko jeden napastnik.
Gdy tylko oddał strzał, Zethar wyskoczył z ukrycia i rzucił się w stronę strzelca. Nim tamten zdążył jakkolwiek zareagować, Morven wykorzystując rozpęd wbił swój sztylet między żebra ostatniego zamachowca. Mężczyzna z impetem padł na podłogę.
Zethar przykucnął przy nim.
Napastnik jeszcze żył. Desperacko chwycił ramię Morvena. Dusił się własną krwią, która prędko zalewała mu płuca. Zakasłał słabo. Z ust wyciekła strużka posoki.
- Zdrajcy... - wydusił z siebie, po czym jego oddech ustał, a ręka trzymająca Zethara upadła na podłogę, odsłaniając bliznę na nadgarstku.
Morven powoli się wyprostował. Wbił spojrzenie w ciągle powiększającą się szkarłatną kałużę. Po chwili podszedł do Keiry, która pomagała wstać przerażonemu kardynałowi.
- Mogę cię prosić na chwilkę? - mruknął łapiąc ją za ramię.
Odeszli nieco od roztrzęsionego Luthiasa.
- Nie uwierzysz kto zaatakował eminencję - mruknął Zethar.
- Kto?
- Likwidatorzy...
- Ale... To nie ma sensu! Przecież kazano nam go chronić - Keira zmarszczyła brwi - Wygląda na to, że wśród nas krążyli zdrajcy...
◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇
Wykorzystując wolny wieczór Zethar i Keira, pozwolili sobie rozgościć się w jednym z wielu salonów kardynała Luthiasa. Zasiedli na wygodnej sofie. Keira zajęła się jakąś książką, pożyczoną z bogatej kolekcji eminencji. Zaś Zethar bezmyślnie gapił się na płomienie cicho trzaskające w kominku.
Salon był bardzo przytulny. Pokój miał jasne ściany. Zapełniały go regały pełne ksiąg. Drewniane podłogi były usłane dywanami o wielobarwnych wzorach. Ale najlepszy z tego wszystkiego był kominek.
Morven zmęczony dniem pełnym wrażeń i otulony przez przyjemne ciepło zaczął przysypiać. Czuł jak jego powieki stają się coraz cięższe, a umysł powoli się wyłącza.
Rozbudził się nieco, gdy głowa gwałtownie opadła mu na pierś. Zamrugał szybko kilka razy, nie wierząc własnym oczom.
Keira uśpiona lekturą, opierała się o jego tors.
Zaśmiał się w duchu.
Kiedy nie wrzeszczy jest nawet urocza.
Spała tak spokojnie. Nie miał serca jej budzić.
Ostrożnie wysunął się spod Likwidatorki, po czym wstał, delikatnie przy tym kładąc jej głowę na poduszce, o którą się dotychczas opierał. Bezszelestnie sięgnął po starannie złożony koc i okrył nim Keirę. Odgarnął jeszcze niesforny kosmyk jej włosów, próbujący dostać się do ust.
Najciszej jak potrafił podszedł do wyjścia. Zerknął w stronę sofy, po czym wyszedł z salonu i cichutko zamknął drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top